"Nasz Jigoro", Agnieszka Barczyk

Z Historia Wisły

"Nasz Jigoro", Agnieszka Barczyk

Artykuł ukazał się w "Wieściach Wolbromskich 11 marca 2011 roku.

Od początku tego roku staramy się przybliżyć Państwu działalność naszego klubu. Co dwa tygodnie z dumą prezentujemy wyniki naszych judoków. Wyniki, których zazdroszczą nam czołowe polskie kluby i podobnie jak to było z Adamem Małyszem starają się rozpracować w czym tkwi sekret naszych osiągnięć.

Dziś chciałabym Państwu uchylić rąbka tej tajemnicy, bo to przecież nasz, wolbromski klub z którego wszyscy powinniśmy być dumni.

Klub mieści się w hali, która jest częścią Domu Kultury. Jak ta hala wygląda, nie trzeba nikomu mówić. Trudno jej nie zauważyć; sypiący się tynk, wulgarne graffiti, wszystko szczególnie zauważalne na tle nowo wyremontowanego Domu Kultury. W środku ciut lepiej, jednak brak ogrzewania daje się we znaki wszystkim całą zimę. Co więc sprawia, że codziennie grupa dzieci i młodzieży z jednakową pasją i determinacją biegnie na trening do tego mało zachęcającego miejsca? Zwłaszcza, że większość z tych dzieci, to stali bywalcy zawodów krajowych i zagranicznych i doskonale wiedzą, jak powinna wyglądać profesjonalna hala sportowa. Nie trzeba zresztą daleko szukać. Nasi turniejowi partnerzy z Bochni dysponują od niedawna halą na poziomie europejskim.

I tu proszę Państwa tkwi sedno całej sprawy. Bo to nie budynek, ale ludzie, którzy tworzą klub są jego największą wartością. A ja dziś chciałabym szczególnie zwrócić Państwa uwagę na „ojca” naszego klubu i wszystkich jego sukcesów. To Pan Czesław Łaksa, judoka, były zawodnik TS Wisła Kraków. W 1960 wywalczył pierwszy w historii tego klubu medal w judo, zajmując na mistrzostwach Polski 2 miejsce. W 1965, 1966 i 1967 trzykrotnie uzyskiwał tytuł mistrza Polski w kategorii do 70 kg. W 1966 w Luksemburgu został wicemistrzem Europy. Był to pierwszy w historii polskiego judo srebrny medal na tej rangi mistrzostwach. Po zakończeniu kariery sportowej był trenerem młodzieży w Wiśle Kraków, a później (na nasze szczęście) od 1998 roku założycielem i trenerem UKS Judo Wolbrom.

Do czasu, kiedy nie poznałam Pana Czesława osobiście myślałam o nim genialny sportowiec, człowiek, dla którego judo jest prawdziwą pasją i filozofią życia. Dziś wiem, że nie będę w stanie opisać Państwu tej szczególnej osobowości. Nie znam drugiej osoby o tak mocnym „kręgosłupie” moralnym, osoby, dla której nie ma żadnych odstępstw od poszanowania godności drugiego człowieka. Swoim zawodnikom oddaje całe swe serce i wiedzę, chcąc ich doprowadzić na szczyt kariery sportowej, ale równocześnie, albo nawet przede wszystkim chce ich wychować na porządnych ludzi. Na ludzi silnych ciałem i duchem, ludzi cierpliwych i wytrwale dążących do celu, ludzi niebojących się wyzwań, ludzi pewnych siebie, ale zarazem pokornych, ludzi prawych-doskonale odróżniających dobro od zła. I tu nie ma kompromisów. Najlepiej zapowiadający się sportowiec „wyleci” z klubu, jeśli złamie obowiązujący kodeks moralno-etyczny. Zapytacie skąd tytuł ”Nasz Jigoro”? Tak jak nie byłoby współczesnego judo, bez twórcy jego zasad i reguł - Jigoro Kano; tak nie byłoby naszego klubu bez Czesława Łaksy. Cieszmy się, że są wokół nas ludzie, znajomość z którymi to prawdziwy zaszczyt.

Poniżej przytaczam fragmenty publikacji Władysława Sikorskiego „Saga o polskim judo-50 lat”. Myślę, że pozwoli to Państwu, choć trochę przybliżyć sylwetkę naszego mistrza:

„Wylot z Warszawy do Frankfurtu był rano, do Luksemburga późnym wieczorem. Cały dzień na lotnisku w strefie tranzytowej. Jako zdecydowani przeciwnicy kapitalizmu byliśmy na lotnisku bez paszportu, zachodniej waluty, jedzenia itd. Zabranie jakiejkolwiek obcej waluty było niemożliwe, kontrola celna wykluczała takie przestępstwa. Przelot do Luksemburga odbył się bardzo małym samolocikiem, lecącym na małej wysokości, w bardzo silnej burzy. Huśtanie było jednym z piękniejszych w życiu. Zasłabł Janusz Pawluk i na lotnisku czekała na niego karetka. Same mistrzostwa były bardzo ciekawe i w tej formie rozegrane po raz pierwszy. Dotychczas rozgrywano w każdej wadze podwójne mistrzostwa, jedne tak zwane amatorów i drugie otwarte, czyli każde państwo wystawiało w wadze dwóch zawodników i teoretycznie obaj mogli zostać mistrzami Europy. W 1966 r. Postanowiono zakończyć ten proceder. Tym razem rozegrano walki tylko w jednej kategorii, ale utrzymano możliwość wystawienia dwóch zawodników w wadze. Była to bardzo męcząca zabawa, bo w jednej chwili okazało się, że w niektórych wagach uczestniczy ponad 50 zawodników, w tym po dwóch z Francji, Anglii, NRD, RFN, ZSRR i innych państw. Niestety, mimo starań, nie zdobyłem list walk z tych mistrzostw. Z kilku walk w eliminacjach pamiętam, że m.in. wygrałem przed czasem z zawodnikiem Węgier i Belgii. Schody zaczęły się dla mnie dopiero od ćwierćfinałów. Tu stoczyłem morderczą walkę z 4-krotnym mistrzem Europy, medalistą IO i MŚ A. Bogolubowem. Miałem w zapasie jedną wygraną z nim walkę w czasie turnieju klubów gwardyjskich w 1965 r. w Berlinie. Tu miał być rewanż. Wygrałem tę walkę jednogłośnie, ale była ona dla mnie bardzo wyczerpująca. W tym czasie nie rejestrowano ataków typu koka, yuko, nie było tablic świetlnych, ogłaszano tylko wazaari i ippon. Walki eliminacyjne trwały 6 minut, półfinały 10, a finał 15 minut. Ekipa nasza nie dysponowała masażystą, lekarzem, odżywkami itp. Obowiązujący wtedy system walk był inny niż obecnie. Do walk półfinałowych kwalifikowali się dwaj zawodnicy z połówki, walcząc pierwszy z drugim z drugiej połówki. Półfinał 10-minutowy stoczyłem z bardzo dobrym moim znajomym z NRD, wielokrotnym medalistą ME, Joachimem Schreoderem. Odbyliśmy ze sobą wiele walk, bo losowanie lubiło nas bardzo często łączyć. Walki te były zawsze bardzo trudne, a wyniki różne. Tę decydującą dla mnie walkę o wejście do finału ME również wygrałem jednogłośnie, ale nie było łatwo. W drugim półfinale Oleg Stiepanow (ZSRR) pokonał szybko A. Bogolubowa. Kierownictwo ekipy ZSRR uznało, że korzystnie będzie dla nich, gdy w finale będzie walczył O. Stiepanow, również 4-krotny mistrz Europy, medalista IO i MŚ. Była to nasza jedyna walka, którą przegrałem jednogłośnie po 15 minutach. Przegrałem ją zasłużenie, O. Stiepanow wyprzedzał mnie swoimi atakami. Sadzę dzisiaj, pomijając brak odnowy itd. w naszej reprezentacji, że przegrałem, bo nie byłem jeszcze wtedy gotowy zostać mistrzem Europy. Świadomość, że jestem już pierwszym Wicemistrzem Europy w historii polskiego judo prawdopodobnie mi wystarczała. To był mój błąd psychologiczny. Mając dzisiejsze doświadczenie trenerskie, wiem, że nie należało się cieszyć z wejścia do finału, nie przyjmować gratulacji, ale myśleć i koncentrować się na czekającej walce. Pozwalam sobie na te osobiste dygresje, by inni nasi zawodnicy nie popełniali podobnych błędów.”

„Pobyt Masao Watanabe w Polsce: luty 1963 r., Oliwa – 2 tygodnie. Był to pierwszy Japończyk, który szkolił polskich zawodników, na szczęście trener z najwyższej półki. Prezentował najlepszą starą szkołę japońską, opartą na cudownej technice, czuciu i szybkości. Trenowałem w życiu w formie randori z wieloma Japończykami, także w Japonii itd., „ale nigdy nie latałem tak pięknie”, bez poczucia użytej siły, jak z M. Watanabe. Oczywiście, w tej ocenie biorę pod uwagę mój poziom judo w 1963 r., wyniki międzynarodowe przyszły dopiero dwa lata później. Wykonując randori z M. Watanabe, miało się odczucie, że rozpoczynając atak, był on o pół tempa w innym miejscu, mimo że nie stosował w treningach z nami bloków, przeciwataków i kombinacji. Pilnował, by nie zniechęcić nas zbyt wcześnie i nie zablokować przy nauce ataku. Dodać trzeba, że przyjechał on do Polski z bardzo poważną kontuzją barku, ale umowa została podpisana znacznie wcześniej. M. Watanabe był przedstawicielem starej szkoły samurajskiej, odbywał z nami wszystkie randori. Biorąc pod uwagę „napalenie” wszystkich nas, młodych, nie było to łatwe. O ile dobrze pamiętam, przez dwa tygodnie randori udało mi się wykonać jeden rzut, za co zostałem oficjalnie pochwalony – z pedagogicznego punktu widzenia było to dla mnie bardzo ważne. M. Watanabe już na początku zgrupowania widział, że z dyscypliną w naszym zespole, jeśli chodzi o punktualne rozpoczynanie zajęć, jest bardzo źle. Część zawodników notorycznie wpadała w ostatniej chwili lub spóźniała się. Nigdy oficjalnie nie zwrócił nam uwagi, tylko zawsze z dokładnością, co do minuty przychodził na salę, klękał i czekał. Po trzech dniach poczuliśmy się tak z tym źle, że na następne treningi wszyscy przychodzili przed czasem. Po raz pierwszy w Polsce zobaczyliśmy i zostaliśmy „poddani obróbce” za pomocą kakari-geiko. Biorąc pod uwagę brak doświadczenia w tego rodzaju treningu i nasze „napalenie”, można łatwo przewidzieć, jak to się skończyło. M. Watanabe wybrał kilku najbardziej ambitnych, młodych, i jego zdaniem, rokujących nadzieję i… zaczęło się. W pierwszej części kakari-geiko myśmy rzucali, w drugiej części nas rzucano. Im bliżej końca, tym te pady były częstsze. Zakończyliśmy, czołgając się z maty i nieraz odczuwając mdłości ze zmęczenia. Oczywiście, nie wiedzieliśmy wtedy, jaki jest cel tej formy treningowej: Liczą się tylko ci, którzy podejmą walkę do końca i przeżyją ją. Jest to główne kryterium selekcji, szczególnie w sportach walki. Przyglądając się nam podczas tych treningów M. Watanabe przedstawił przedstawicielom naszego związku opinię, że kilku z nas ma wielki talent i predyspozycje i powinniśmy zdobywać medale na mistrzostwach Europy. Część potraktowała tę wypowiedź z przymrużeniem oka i wyrozumiałym uśmieszkiem, a część jako wyraz kurtuazji Japończyka wobec gospodarzy. Wybranymi byli Staszek Tokarski, Jan Okrój, Stanisław Siewior, Czesiek Kur i ja. Jak się ta opinia później sprawdziła – wszyscy wiemy. My sami, przynajmniej ja, do końca w to nie wierzyliśmy, bo przeczył temu nasz umysł, ale później, w najtrudniejszych chwilach mojej kariery sportowej, ta myśl, zakodowana w podświadomości, okazała się bardzo ważna. Masao Watanabe przyjechał do Polski bezpośrednio z RFN, gdzie współpracował z kadrą narodową. Miarą klasy jego pracy trenerskiej są takie nazwiska późniejszych mistrzów Europy i medalistów MŚ, jak: Glahn, Herman, Hofman, Miebach i inni. Na zakończenie zgrupowania zdaliśmy egzaminy na stopień 1 dan. Były to pierwsze nadane przez Japończyka w Polsce „czarne pasy”. Uzyskali je: Stanisław Tokarski, Zbigniew Walczak, Stanisław Siewior, Jan Okrój i Czesław Łaksa. 2 dan uzyskał Ryszard Zieniawa. W marcu odbyły się mistrzostwa Polski, które przegraliśmy z kretesem. Brak czucia, świeżości i szybkości. Nasza praca z M. Watanabe zaowocowała później. Wyłania się stąd refleksja o cierpliwości i pokorze w oczekiwaniu na wynik.”

Tak więc młody człowieku, jeśli chcesz powalczyć przede wszystkim z samym sobą i swoimi słabościami, przyjdź na trening judo! Może już zostaniesz!

Autor: Agnieszka Barczyk