1935.10.06 Kraków - Łódź 4:1

Z Historia Wisły

Grać mieli z Wisły: Szumilas, Bajorek, Habowski, Kopeć, Artur.

Relacje prasowe

Raz, Dwa, Trzy: Ilustrowany Kuryer Sportowy. 1935, nr 41

Niepotrzebny mecz: Kraków—Łódź 4:1 (3:1)

Kraków, 6 października.

Niema wątpliwości: zawody międzymiastowe przeżyły się. Stanowią w tej formie anachronizm taki, jak dorożki konne i wzbudzają w postaci jaką widzieliśmy w niedzielę w Krakowie, taką samą litość i współczucie dla graczy, jaką wywołują właśnie dorożkarskie szkapy na tle lśniących samochodów.

Spotkania międzymiastowe służą dziś przeważ­ nie do zatykania dziur, do wyzyskania wolnych przypadkowo terminów i spłacania przestarzałych zobowiązań. Przypadkowość i dorywczość tych spotkań zrównoważyła zupełnie — in minus — znaczenie i wartość tradycji. Jest to czynnik dość efemeryczny i z podziwu godną pracowitością postarano, się wyeliminować go zupełnie. Jako najbardziej typowy przykład wystarczy wymienić spotkania Lwów — Kraków, które obecnie w niczem nie przypominają dawnych homeryckich bojów piłkarzy obu miast.

Łódź jako przeciwnik reprezentacji Krakowa nie wzbudziła większego zainteresowania, niż ktokolwiek inny dotychczas i na boisku Cracovii zgromadziło się niedużo ponad tysiąc widzów, mimo przepięknej pogody.

Instynkt w roli czynnika decydującego to naogół niezły doradca. Spotkanie było nieciekawe, pozbawione prawie zupełnie elementu walki a wynik był przesądzony już po pierwszych 20 minutach. Jedyną wartością dodatnią była dobra gra drużyny krakowskiej, która tylko w nielicznych miejscach wykazywała pewne luki. Różnica poziomów rzucała się może najbardziej w oczy w linjach pomocy obu drużyn. Krakowska wykazywała aż do końca równą formę, przyczem najbardziej wartościowym graczem był Lesiak, łódzka od samego początku pozostawiła swój atak własnemu losowi.

Stąd wywodzi się też dobra gra piątki napadu Krakowa, zmontowanej jako całość i trzymanej na odpowiedniej wyżynie przez mądrą grę Artura. Słabsze nieco były jedynie oba skrzydła, które miały dużą ilość dogodnych pozycyj i nie potrafiły zamienić ich w kapitał bramkowy. Zarówno Kopeć jak i Pazurek a potem Szeliga zaskoczyli przyjemnie ruchliwością, ambicją i ochotą do strzału. Wszystko to zanikało potem w drugiej połowie w miarę wzrastania upału, ale nawet w tej zredukowanej formie wystarczyło zupełnie. W obronie — poza Pawłowskim — zadowolił jedynie Szumilas. Niewątpliwie jednak przy lepszej grze przeciwnika byłoby to za mało. Pająk, zmieniony został potem na Wójcickiego, obaj jednak robili błędy. Zespól, jaki przysłała Łódź, nie miał wyraźnego oblicza.

Nie było tam ani jednego gracza, któryby wyrastał ponad przeciętność, nie było też jednak żadnego, któryby grał zdecydowanie źle. Napad bez nerwu i skry przebojowości, wyżywał się najchętniej daleko od bramki przeciwnika. Nie mogąc oprzeć się o swą pomoc nie odważał się sam na zapędy i podboje nieprzyjacielskiego terenu. Obrona nie zasługuje właściwie na to miano a jedyny człowiek z chlubną przeszłością przynajmniej — Karasiak, wołał z samego początku drugiej połowy pójść na emeryturę za bramką.

Ogólny poziom gry drużyny łódzkiej podniósł się nieco w drugiej połowie, gdy Kraków zadowolony z sukcesu spoczął na laurach, nawet to nie mogło jednak zniwelować porażki, która powiększyła się nawet o jedną bramkę.

Bramki dla Krakowa padły w 10-ej, 16-ej i 20 min. pierwszej i w 5-ej drugiej połowy i strzelili je Artur, Szeliga, Pająk (z wolnego) i Kopeć. Honorowy punkt dla Łodzi zdobył Sowiak, (wymieniony potem za Millera) na sześć minut przed końcem pierwszej połowy.

Sędziował p. Schneider, starannie i niemal bez błędów.

Składy drużyn: Kraków: Pawłowski, Pająk, (Wójcicki), Szumilas, Bajorek, Gruenberg, Lesiak, Habowski, Kopeć, Artur, Pazurek (Szeliga), Zembaczyński. x Łódź: Pisarski, Karasiak (Triebe), Mikołajczyk, Chojnacki, Pile, Tadeusiewicz, Świętosławski, Kostowski, Królewiecki, Sowiak (Miller), Stolarski,



„Ilustrowany Kuryer Codzienny”

1935, nr 279 (8 X)

Kraków — Łódź 4:1 (3:1).

Kraków, 6 października.

Jeśliby chcieć nazwać rzeczy po imieniu, to — mecz ten był zbyteczny. Nie straciliby nikt, gdyby go nie było, a od poczęliby sobie wreszcie trochę gracze, publiczność, boisko i t. d. No, ale grało się, piłkarze chodzili po trawie mniej lub więcej szybko, kilkaset zapalonych kibiców kiwało sennie głowami za barjerą, błądząc myślami gdzieś hen, daleko, wybiegając za interesowaniem grubo poza to, co się działo przed nimi i towarzysząc leniwie Wiśle w jej niestrudzonej wędrówce po wodnym szlaku aż — do Warszawy...

Ubie drużyny, o zdekompletowanem poważnie obliczu, opierały się na szkieletach Wisły i ŁKS-u. Ten pośredni przegląd sił wypadł wręcz odwrotnie do ustosunkowania się sił w tabeli ligowej. Łódź była w pierwszej połowie k. o. i oprzytomniała z tego po dość długim czasie, bo dopiero za 45 minut. Ale i wtedy nie wszystko było w porządku, przytępione zmysły odmawiały ciągle jeszcze posłuszeństwa. W dwu wypadkach byli Łodzianie bardzo bliscy bramki, poprostu nie dalej, niż noga od buta. Ani noga, ani but nie mogły jednak trafić — piłki. Do kompletu dodajmy jeszcze jeden rzut karny, strzelony wprost w ręce Pawłowskiemu.

Na tem dość szaro podmalowanem tle mogły tem bardziej zajaśnieć pewne, dość poważne nawet, umiejętności graczy krakowskich. Artur, naprzekór wszelkim do świadczeniom ostatnich dni, poprowadził swych towarzyszy z napadu od samego początku jak suwerenny wódz, znalazłszy tez zrozumienie dla swych pomysłów tak tycznych, pomoc krakowska grała w tradycyj nie dobrej formie i od sielanki zgrania i współpracy odskakiwała tylko niesfornie obrona, reprezentowana zwłaszcza w tym kierunku przez Pająka. Wszystko to było jednak niegroźne ze względu na wspomnianą już kondycję psychiczną gości łódzkich. W obu składach przeprowadzono z biegiem meczu podwójna korektę. Łódź wy mieniła w napadzie Kostowskiego za Millera — przyczyna nieznana, efekt żaden i Karasiaka za Triebego — powód prawdopodobnie uwiąd starczy pierwszego. Kraków wycofał na stały ląd poza bramką naprzód Pazurka, który zwichnął sobie nogę, co pozwoliło na demonstrację ciekawego talentu Szeligi, a potem, w drugiej transzy, odwołano Pająka i wydelegowano w jego miejsce — z pewnym efektem — Wójcickiego.

Tyle ciekawego, poza samemi bramkami, które były wszystkie bez wyjątku naprawdę ładne. Dobry początek zrobił w 10 min. Artur — główka w efektownym podskoku — w 16 min. dodaje dalszą bramkę Szeliga, ustaliwszy sobie naprzód dogodną pozycję do strzału ręką, czego sędzia na szczęście — szczęście Krakowa — me widziaŁ kilka kiksów zrehabilitował się w kwadrans potem Pająk, ładując ostro piłkę z rzutu wolnego do bramki łódzkiej, a spra wiedliwość dziejową reprezentować Sowiak na sześć minut przed końcem połowy jako egzekutor należnej z przebiegu gry bramki łódzkiej. 3:1 dla Krakowa.

Po przerwie wzięła się Łódź trochę do pracy, Kraków naodwrót oddawał się coraz częściej słodkiemu lenistwa i gdyby nie Kopeć byłby wynik pozostał już niezmieniony. Tak jednak brzmiał on już w 5 min. 4:1 i brzmiał tak już aż do samego końca. Sędziował, jak zwykle spokojnie i dobrze p. Schneider. Umożliwili mu to w dużej mierze gracze obu drużyn, grało się naogół bez zapędów i instynktów niesumiennych.

Kraków: Pawłowski, Pająk (Wójcicki), Szumi las, Bajorek, Gruenberg, Lesiak, Habowski. Kopeć, Artur, Pazurek, Szeliga, Zembaczyński.

Łódź: Pisarski, Karasiak (Triebe), Mikołajczyk, Chojnacki, Pilc, Tadeusiewicz, Świętosławski, Kostowski, Królewiecki, Sowiak (Miller), Stolarski. Relacje: [1]