Adam Musiał, wywiad 12.10.2013

Z Historia Wisły

Wywiad z Adamem Musiałem przeprowadzony 12 października 2013. Tekst nieautoryzowany.

- Czy może Pan opowiedzieć o początkach swojej przygody z piłką nożną? Zaczynał Pan grać na szkolnym boisku w Wieliczce – kiedy zorientował się Pan, że piłka nożna może być w Pana życiu czymś więcej niż formą spędzania wolnego czasu?

- Tak to już jest, że będąc młodym chłopakiem nie myśli się o sposobie na życie. To po prostu była pasja, a że mieszkałem zaraz przy szkole, to wystarczyło mi tylko przejść przez ulicę i już byłem na boisku szkolnym. Cały czas spędzałem na boisku, oczywiście oprócz obowiązków domowych. Mama bardzo przestrzegała, żebym dbał o posprzątanie mieszkania. W nagrodę mogłem gonić za szmacianką czy za piłką tenisową, bo o normalną piłkę było bardzo ciężko. Miałem bardzo fajnego nauczyciela WFu w szkole podstawowej. On mnie pokierował, bo widział, że moja energia i motoryka jest na tyle dobra, że powinienem udzielać się pod okiem specjalistów, czyli jakiegoś trenera. Tak trafiłem na Wieliczankę. Zaprowadził mnie tam kuzyn i tam stawiałem pierwsze kroki. Później powstał klub Górnik Wieliczka, tam się przeniosłem do trampkarzy i powoli przechodziłem aż do szczebla, który dziś nazywa się starszym juniorem. Trafiłem do krakowskiej Wisły. Miałem dużo ofert. Jak już zacząłem grać w reprezentacji Polski juniorów to miałem okazje pokazać się trenerom czy działaczom. Z tego względu miałem propozycje z Hutnika, z Garbarni, ze śląskich klubów… Pojechałem jednak do swojego pierwszego trenera i poprosiłem go, żeby mi doradził. Powiedział, że jako obrońca powinienem pójść do Wisły, bo Wisła słynęła z żelaznej defensywy. Grali w niej wówczas Kawula, Monica, Budka – to były prawdziwe tuzy. Przy nich mogłem się naprawdę dużo nauczyć. To była najlepsza obrona w Polsce. Wahałem się jednak, bo inni odradzali, mówiąc że nie mam szans, że mnie nie wpuszczą do składu. Okazało się jednak, że to trener miał rację.

- A czy już wtedy sympatyzował Pan z Wisłą, chodził na mecze?

- Lubiłem ogólnie piłkę, bez różnicy wobec klubów.

- Praktycznie od razu trafił Pan do pierwszego składu.

- Miałem takie powiedzmy „szczęście”, że Rysiu Budka, który grał na lewej stronie, złapał kontuzję. Trener Gracz dał mi szansę zadebiutowania. Gdy już wskoczyłem do pierwszej jedenastki, to nie puściłem swojego starszego kolegi z powrotem.

- Jak się Pan odnalazł w drużynie, wśród Kawuli, Monicy, Gracza… To były znane nazwiska, a Pan był młodym zawodnikiem. Jak Pan został przyjęty przez drużynę?

- Chłopak z Wieliczki, z biednego domu, gdzie matka mnie wychowywała i nie było żadnych luksusów… Znaleźć się w takiej elicie… Powiem krótko, sam przejazd z Wieliczki do Krakowa pociągiem to było dla mnie w tym okresie coś wielkiego. A jeszcze wsiąść w tramwaj 18 i jechać spod dworca na stadion Wisły to było coś niezwykłego. Jeżeli chodzi o przyjęcie do drużyny, to wtedy cię zaakceptują, gdy widzą, że jesteś dobry. Jeżeli jesteś słaby, to z adaptacją jest trudno, trzeba przede wszystkim na boisku udowodnić, że jest się wartym tej drużyny.

- Czy pamięta Pan swój debiut?

- Nie, szczerze mówiąc nie pamiętam.

- Bardzo szybko trafił Pan do reprezentacji Polski seniorów, to był już 1968 rok.

- Wcześniej grałem w reprezentacji Polski juniorów. Gdy skończyłem wiek juniora przeszedłem do młodzieżowej reprezentacji, gdzie trenerem był nie kto inny jak Kazimierz Górski. Gdy trener awansował na menadżera pierwszej reprezentacji to pociągnął za sobą swoich zawodników z młodzieżówki - tych, których potrzebował. Tak wskoczyłem do Kadry ja, a także Jurek Gorgoń, Bronek Bula.

- W 1973 roku, na Wembley – czy tam Pana zdaniem był faul? Zawodnik angielski po prostu się odbił od Pana, a sędzia wskazał jedenastkę.

- Jak sędzia gwizdnął, to znaczy że był faul. Od tego nie ma odwołania. Była to i jest do dzisiejszego dnia zagadka nierozwiązana. Rozmawiałem z sędzią Loraux na kolacji po meczu, już na spokojnie. Zapytałem go przez tłumacza czy jego zdaniem był faul w polu karnym, czy przed. To było zderzenie barkiem w bark, Clarke bardzo ładnie się przewrócił, wpadł w pole karne – Anglicy to potrafili. To zresztą jest zaleta zawodnika, jeżeli umie oszukać i sędziego i przeciwnika. Zapytałem sędziego, bo uważałem, że to zdarzenie miało miejsce moment przed polem karnym. Vital Loraux mi odpowiedział, że gdyby było 0:0, to by tego karnego nie gwizdnął. Można teraz powiedzieć, że chciał pomóc Anglikom, żeby sobie strzelili jedną bramkę na otarcie łez.

- Czy spośród spotkań rozegranych w Wiśle, któryś mecz szczególnie utkwił Panu w pamięci i jest po latach wspominany z największym sentymentem?

- Najmocniej wspominam mecz z Molenbeek, zachowałem się wtedy jak sztubak. Byłem zawodnikiem bardzo impulsywnym. W pewnym momencie zawodnik z Molenbeeku mojego najlepszego kolegę Staszka Goneta sfaulował w polu karnym, przejechał mu korkami po żebrach. Natychmiast doskoczyłem do niego i sędzia zaczął nas rozdzielać. Tamten zawodnik w tym całym zamieszaniu nadepnął mi na nogę, ja nie wytrzymałem i z ręki strzeliłem go w pysk. Za moimi plecami stał sędzia boczny z chorągiewką podniesioną do góry, więc już nie czekałem na decyzję głównego sędziego, tylko wiedziałem, że dostanę czerwoną kartkę i schodziłem do szatni. To był mecz dla nas bardzo ważny, a osłabiłem drużynę, musieli chłopaki męczyć się w dziesiątkę do końca spotkania, przegraliśmy w karnych. To był niechlubny mecz.

- Ale z drugiej strony świadczyło to, że atmosfera w drużynie była bardzo dobra, jeżeli w obronie kolegi zareagował Pan tak ostro, to znaczy, że jeden za drugiego gotowy był pójść w ogień.

- Mówi się, że piłka nożna jest grą zespołową. A przedtem to nie było tak, że to jest tylko i wyłącznie drużyna. Ja pamiętam czasy w Wiśle, gdy myśmy się wszyscy znali, tworzyliśmy jedną wspólną rodzinę. Moja żona jest siatkarką Wisły. Koszykarski przychodziły na nasze mecze, myśmy chodzili na halę na kosza, na siatkówkę… Myśmy się wszyscy znali, wiedzieliśmy gdzie kto mieszka, wszystko o sobie wiedzieliśmy, bo to była wspólnota. I to tworzyło atmosferę „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Dzisiaj aktualni zawodnicy w ogóle się nie znają.

- Obecnie robi się akcje promocyjne, że na przykład piłkarze grają mecz z koszykarkami.

- Ale to jest wszystko na siłę, a to musi wyjść od człowieka, z serca.

- Strzelił Pan w lidze jedną bramkę dla Wisły, ale niezwykłej urody: z daleka w okienko.

- Tak, ze Stalą Mielec. Zeszła mi piłka, wyszedł z tego strzał prawie zza połowy boiska. Stasiu Majcher był w bramce Stali i piłka mu siadła w samej „pajęczynie”, ale jak to się stało, to ciężko wytłumaczyć.

- Pan słynął z nieustępliwości w grze, ocierającej się o brutalność.

- Miałem taki charakter, że jak przegrałem mecz na boisku szkolnym, to wracałem do domu z płaczem. Mama jeszcze mi dołożyła, że nie dość że przegrałem, to jeszcze się mazgaję – i dostawałem podwójne lanie. Nie lubiłem przegrywać – nikt nie lubi, ale ja miałem szczególne podejście. Ktoś kiedyś powiedział, że Musiała piłka może przejść, ale zawodnik nigdy.

- Czy w takim razie przeciwnicy bali się i unikali tej strony, na której Pan grał?

- W naszej lidze raczej tak, bo wiedzieli kim ja jestem. Każdy skrzydłowy, który miał grać na mnie uciekał na drugą stronę do Antka Szymanowskiego, bo Antek był mniej brutalny. Po mojej stronie bali się zawodnicy grać. Miałem taką dewizę, że pierwsze dwa wejścia są po to, żeby przeciwnik poczuł respekt, wiedział przeciwko komu gra. To była moja „mocna broń”.

- Czy mimo to któryś z przeciwników szczególnie dawał się Panu we znaki?

- Nie lubiłem grać na filigranowych skrzydłowych, jak na przykład Marian Kozerski, który ważył może z 40 kilo, był cienki jak patyk i cienia nie rzucał. Tacy zawodnicy byli jak chucherko, ani się o takiego oprzeć ani sfaulować. Przy tym jeszcze Kozerski był szybki, dość dobry technicznie, miał „szybką nogę” i był ciężki do upilnowania. I do trafienia.

- Wisła grała w europejskich pucharach, szczególnie często w Pucharze Intertoto, nazywanym Pucharem Lata. Czy te rozgrywki miały jakiś prestiż, czy raczej traktowano je jak spotkania towarzyskie przed sezonem?

- Każdy mecz międzynarodowy był wielkim wyróżnieniem, a szczególnie w tamtych czasach, gdy o paszport było trudno, a wyjazd za granicę to było marzenie. Mogliśmy pojechać do Danii czy do Czechosłowacji. Poznawało się świat za państwowe było nie było pieniądze, bo to przecież państwo utrzymywało kluby sportowe. To było coś, na co zwykły człowiek nie mógł sobie pozwolić. To był jeden z plusów bycia piłkarzem.

- Czy zatem ogólnie rzecz biorąc piłkarze w tamtych latach byli dobrze sytuowani w porównaniu z resztą społeczeństwa? Czy warunki finansowe były takie, że zawodnicy żyli na wysokiej stopie?

- Oczywiście, ale na pewno nie można porównywać obecnych czasów do tamtejszych. Żyliśmy ponad przeciętną. Wisła była klubem gwardyjskim, więc każdy z nas był na etacie milicjanta i z tego tytułu mieliśmy przykładowo trzynastą pensję czy tak zwane sorty mundurowe. To były dodatkowe pieniądze za to, że się było milicjantem, a na milicji nie znaliśmy się kompletnie, bo tylko graliśmy w piłkę nożną. Oficjalnie byliśmy oddelegowani na Wisłę i takie były czasy. Gdy mięso było na kartki to myśmy dostawali z Konsumów krakowskich swoją rację, zatrudniliśmy rzeźnika, który dzielił równo i robił paczki dla każdego zawodnika. Tym sposobem raz w tygodniu dostawaliśmy rzeczy, które nie były osiągalne w sklepie. To był dodatkowy bodziec i to docenialiśmy.

- A jak Wisła jako klub sytuowała się na tle innych pod kątem warunków jakie oferowała? W jednym z wywiadów powiedział Pan, że w tych latach Wisła zdobyła tylko jedno mistrzostwo Polski bo nie stać jej było na to, żeby ściągnąć dodatkowych dobrych zawodników i bazowała głównie na wychowankach.

- Z reguły w każdym klubie grali wychowankowie, nie było takiego trendu jak teraz, że się ściąga nie wiadomo co za nie wiadomo ile pieniędzy. To przyszło później, my takich rzeczy nie pamiętamy. W naszych czasach było bardzo ciężko przejść z klubu do klubu. W Wiśle grali sami Polacy, powiedział Pan, że wychowankowie – z tego słynęła szkółka piłkarska Wisły. Mieliśmy bardzo dobrych młodych zawodników. Był wspaniały Adaś Grabka, który chodził po osiedlach z siateczką z jabłkami i przyglądał się chłopakom grającym między domami w piłkę. Wybierał tych najlepszych i ściągał ich do naszego klubu. Poza tym bardzo dobrze rozwinięta była praca z młodzieżą, poczynając od najmłodszych. Z reguły w każdym klubie większą część stanowili wychowankowie. Piłka i ogólnie sport przyciągały w tamtych czasach wiele osób. Jeżeli któryś z chłopaków nie grał w piłkę, to chociaż jeździł na rowerze albo grał w hokeja. Sport to była jedna z niewielu rozrywek naszego dzieciństwa, każdy uprawiał jakąś dyscyplinę. Młodzież była dzięki temu sprawniejsza, inaczej byliśmy wychowywani, inaczej traktowaliśmy życie. Jeżeli można było o kimś powiedzieć „to jest sportowiec, on gra w Wiśle” to było to wielkie wyróżnienie. W Wieliczce w głównym punkcie miasta jest pomnik Mickiewicza, ale jak Wisła wygrała mecz, to mówiono, że Mickiewicz schodzi na bok i przez tydzień stał Musiał. Jak Wisła przegrała, to Mickiewicz wracał na swoje miejsce. Tak kibice sobie żartowali.

- Jaka była atmosfera na trybunach, w trakcie meczu?

- Ja teraz się dziwie pseudokibicom wywołującym różne awantury. Przedtem nie było takiego komfortu jak dzisiaj w postaci krzesełek, rozkładanych foteli, wygodnego dojścia na trybunę. Przedtem siedziało się na wale ziemnym, tam się spotykali kibice Wisły, Cracovii, Garbarni. Każdy przynosił ze sobą flaszkę, pożyczano sobie kieliszki i nie było mowy, żeby ktoś rzucił butelkę w kierunku płyty boiska. To było nie do pomyślenia. Owszem, zdarzało się, że dwóch skoczyło na siebie, dochodziło do jakiś rękoczynów, ale wtedy reszta robiła kółeczko, oni we dwójkę w środku dali sobie po razie do pierwszego zakrwawienia, a po walce podali sobie rękę i się rozchodzili. To była cała „impreza”. Po meczu butelek po Czystej czy Wyborowej było sporo, ludzie je zbierali, bo pusta butelka w skupie kosztowała złotówkę. Jeden z kierowników drużyny wpadł na genialny pomysł i zatrudniono firmę, która zbierała po meczu butelki i z tak zarobionych pieniędzy mieliśmy premie za mecze. Proszę sobie wyobrazić – tak to wyglądało w tamtych czasach.

- A doping?

- O tak, dopingowano bardzo gorąco. Nie było w tym wulgaryzmów, największą obrazą było, jak któryś kibic krzyknął „sędzia kalosz”. A teraz aż szkoda gadać.

- Którego trenera ze swojej kariery wspomina Pan najlepiej? Któremu Pan najwięcej zawdzięcza, z którym się najlepiej współpracowało?

- Każdy trener chce najlepiej, kto chce się czegoś nauczyć to musi słuchać trenera, obojętne czy mu się podoba czy nie. Miałem takie przykre zdarzenie, że przez własny upór i własną głupotę, przez mój francowaty charakter nie pojechałem na Olimpiadę. Byłem podstawowym zawodnikiem i graliśmy mecz z Górnikiem Zabrze. Na odprawie okazuje się, że trener nie wystawia mnie w pierwszym składzie. Wszyscy byli tym zaskoczeni. Siedziałem na ławce. W przerwie jeden z działaczy zszedł do szatni i mówi, że trener Górski specjalnie przyjechał z Warszawy oglądać Musiała, bo chce go wziąć na Olimpiadę i rozkazał, żeby mnie wpuścić na boisko. Nasz trener obwieścił, że nie jest to jego decyzja, tylko zostało mu to narzucone z góry i w miejsce Polaka wchodzi na lewą obronę Musiał. Ja się w takiej sytuacji zdenerwowałem i powiedziałem, że nie wchodzę, rzuciłem butami, ubrałem się po cywilnemu, w ogóle nie poszedłem na drugą połowę na ławkę. Decyzja była oczywista – skoro trener Górski mnie nie widział, to nie miałem szans pojechać na Igrzyska. Myślę, że gdybym wtedy wyszedł, to selekcjoner by mnie dokooptował do Kadry.

- Wspominał Pan, że transfer z klubu do klubu w Polsce to było dość wielkie wydarzenie, jakie więc były kulisy Pana przejścia do Arki Gdynia?

- To już była końcówka mojej kariery w kraju, starałem się o wyjazd zagranicę, ale to niestety trwało. Raz, że nie miałem wymaganych lat, które upoważniały do wyjazdu, dwa że grałem w milicyjnym klubie i miałem kłopoty. Nie miałem z milicją nic wspólnego, ale jako funkcjonariusz miałem pewne ograniczenia. Mój były trener, Jurek Steckiw, który prowadził Wisłę, został zaangażowany do Arki i wiedział, że staram się o wyjazd. Miał dobre układy w klubie i na zasadzie odstępnego – żadne wielkie pieniądze nie wchodziły w grę – Wisła zgodziła się na moje przejście do Arki. Tam bardzo mile spędziłem czas, jestem bardzo zadowolony z tego. Największą satysfakcją – ale jednak satysfakcją w cudzysłowie - było wygranie Pucharu Polski i pokonanie w finale Wisły. Wystąpiłem przeciwko Wiśle i zdobyliśmy trofeum.

- A z kolei nie wystąpił Pan w ostatnim meczu sezonu w 1978 roku, gdy pojedynek Wisła – Arka decydował o tytule mistrzowskim dla Białej Gwiazdy.

"Cholera, Musiał gra!" - w barwach Arki przy Reymonta
"Cholera, Musiał gra!" - w barwach Arki przy Reymonta

- Nie zagrałem, bo taka była niepisana umowa. Poza tym z jednej strony było mi szkoda kibiców Wisły, a z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że jeżeli bym coś zawalił to koledzy z Arki by mieli do mnie pretensje. Przyznam szczerze, że była to trudna decyzja, ale wolałem nie ryzykować. Wisła walczyła o mistrzostwo, ale wiadomo, że Arka się nie położy i nie odda punktów za darmo. Niektórzy spodziewali się jakiś podchodów ze strony Wisły, ale nic takiego nie miało miejsca. Ustaliliśmy z trenerem, że ja nie będę grać, ale jak trener się dowiedział, że Wisła nie rozmawia z Arką, to mówi do mnie, żebym wyszedł na rozgrzewkę, dla żartu. Ściągnąłem tylko krawat, dres ubrałem na koszulę i wyszedłem. Cały stadion zareagował „cholera, Musiał gra”. Wielkie zaskoczenie. Wszystko się jednak skończyło, tak jak się miało skończyć. Na koniec chłopaki z Wisły przynieśli nawet szampana do szatni Arki.

- Po występach w Arce Gdynia udał się Panu wyjazd zagraniczny.

Hereford
Hereford

- Udało się, trafiłem do czwarto ligowego klubu angielskiego Hereford. Spędziliśmy tam prawie dwa lata, tam mi się urodził syn Tomek. Kiedyś było tak, że jeżeli ktoś urodził się nawet na pokładzie angielskich linii lotniczych to automatycznie otrzymywał obywatelstwo. Pół roku przed naszym przyjazdem cofnęli ten przywilej ze względu na bardzo dużą liczbę imigrantów i niestety Tomek nie ma obywatelstwa. Hereford to było bardzo polskie miasteczko, to była jakby druga Wieliczka. Tam były dwa korpusy polskich żołnierzy i jeden korpus Polek walczących o Anglię. Po wojnie część wróciła do kraju, część rozjechała się po Anglii, a część została w Hereford. Największą bolączką było to, że nie nauczyłem się języka angielskiego, bo po prostu nie musiałem – na każdym kroku był Polak. W banku, u rzeźnika, u fryzjera, polski klub, polski kościół, nawet z Londynu Polacy przyjeżdżali do Hereford na mszę w niedzielę. Cały czas mówiło się po polsku, żona nawet przy porodzie nie potrzebowała angielskiego, okazało się że jedna ze sprzątaczek była Polką i została poproszona przez pielęgniarkę o tłumaczenie. Bardzo mile wspominam tamten czas, to było coś wspaniałego.

- Czy klub Hereford też był drużyną polonijną?

- Nie, klub był angielski.

- Później trafił Pan do Stanów Zjednoczonych.

- Tak, miałem chyba ze dwa lata przerwy po występach w Hereford. Kolega wyjechał do Stanów do klubu polonijnego. Dostawało się w USA pracę, a w zamian występowało się w klubie. Było tam bardzo dużo Krakusów - pierwszy pojechał Adaś Nawałka, później ja dołączyłem, Heniu Szymanowski, Jasiu Surowiec. Wszyscy graliśmy w tym polonijnym klubie Yonkers koło Nowego Jorku. Mieliśmy fajną pracę, dobrze płatną i byliśmy bardzo zadowoleni. To było trochę na osłodę, żeby jeszcze dorobić do emerytury, zaoszczędzić parę groszy. To była niejako nagroda za to, co się osiągnęło w Polsce.

- Co robił Pan po powrocie do kraju?

- Parałem się różnymi zajęciami, pracowałem jako asystent trenera, później jako pierwszy trener prowadziłem drużynę Wisły. Zostałem nawet wybrany trenerem roku. Cały czas byłem blisko piłki. Na trenera jednak się nie nadawałem ze względu na charakter. Trener oprócz tego, że potrafi coś pokazać na boisku to jeszcze powinien być pedagogiem, powinien trzymać nerwy na wodzy. To mnie za dużo zdrowia kosztowało, zrezygnowałem, bo się wypalałem. Doszedłem do wniosku, że to nie jest zajęcie dla mnie. Później Bogusław Cupiał, który pamięta mnie z boiska, powiedział, że jestem w klubie jako ikona, że docenia to co zrobiłem dla Wisły. Jestem dalej w klubie i pracuję teraz jako administrator obiektu, oprowadzam wycieczki. Bogusław Cupiał mnie docenił i do teraz mam zatrudnienie w klubie, w którym się wychowałem.

- Chciałbym jeszcze wrócić do przełomu lat 80 i 90-tych. Jako trener zajął Pan z drużyną Wisły 3 miejsce w lidze. W jakiej sytuacji organizacyjno-finansowej była wówczas Wisła, na przełomie epok? Kończyły się warunki finansowania klubu przez państwo w ramach struktur gwardyjskich. Jak sobie klub radził?

Trener Musiał i Wiślacki Smok
Trener Musiał i Wiślacki Smok

- Powiem Panu szczerze, że to był naprawdę strasznie ciężkie czasy. Ludzie, którzy przychodzili kierować klubem nie mieli wsparcia, nie zdawali sobie sprawy z tego ile trzeba łożyć na utrzymanie klubu. Były takie momenty, że nie było pieniędzy na wodę mineralną, na sznurówki do spodenek. Proszę to sobie wyobrazić, to był coś nieprawdopodobnego. Udawało się powoli znaleźć sponsorów, najpierw jednego, potem drugiego, ale to wszystko było w powijakach, dopiero się rozwijało. Dzisiaj już mamy taka strukturę, że wystarczy zadzwonić do menadżera że się potrzebuje zawodnika i dostaje się zawodnika. Przedtem nie było w klubie funkcji menadżera bo nie było na to pieniędzy. Dzisiaj ci ludzie zarabiają na klubach i zawodnikach duże pieniądze. Nie mam nic przeciwko temu, ale wcześniej to było nie do pomyślenia, bo klub nie miał na wypłatę pensji. Musieliśmy się starać, żeby dosłownie przetrwać. Dopiero z czasem coraz więcej osób, którym zależało na piłce nożnej angażowało się w kluby i chwała im za to, bo dzięki nim piłka przetrwała i jest na takim, a nie innym poziomie organizacyjnym.

- Andrzej Iwan niedawno wydał książkę, która spotkała się ze sporym zainteresowaniem. Czy Pan nie zastanawiał się nad spisaniem swoich wspomnień?

- Na razie nie miałem żadnej oferty, a ktoś by musiał się tym zająć. Cieszę się, że takie książki się ukazują, bo mówią od wewnątrz o tym, czego kibic na trybunie nie zobaczy. Mamy wiele ciekawym wspomnień. Pewnie nigdy Pan się nie spotkał z czymś takim, żeby ktoś wszedł do sklepu, kupił towar nic nie płacąc, wyszedł z pełną torbą, a właściciel sklepu jeszcze mu dopłacił 400 dolarów. To był Kaziu Górski. Byliśmy z oldbojami w Stanach. W któryś dzień zaproponowano tam wyjazd na zakupy w polskiej dzielnicy w Chicago. Wybraliśmy się całą grupą, Wiślacy jak zwykle razem: ja, Marek Kusto, Zdzisiu Kapka. Weszliśmy do sklepu prowadzonego specjalnie dla Polaków, którzy przygotowywali tam paczki i wysyłali do kraju. Każdy z nas przeznaczył sobie jakąś kwotę na zakupy, ja przykładowo 100 dolarów na prezenty dla żony, synów, rodziny. Wybierałem produkty i liczyłem, zmieściłem się w 100 dolarach i idę do kasy. Kasjer mówi mi, że zapłacę 50 dolarów, zdziwiłem się i podziękowałem. Za chwilę Marek Kusto to samo – płaci tylko połowę ceny. W końcu podchodzi Kaziu Górski i słyszy „Panie Kazimierzu, dla Pana specjalnie od firmy, gratis”. Na co Kaziu „a to proszę zaczekać, jeszcze wezmę te skarpety frotte”. Potem właściciel zrobił sobie z nami zdjęcia, a Kaziu mówi, że jak zrobiliśmy takie wspaniałe zakupy, to wypadałoby teraz iść na „setę i śledzika”. Właściciel odpowiedział, że nie może zostawić sklepu, ale wyjął z kieszeni 400 dolarów, dał Górskiemu i poprosił, żebyśmy wypili jego zdrowie. Ale w restauracji znowu nas rozpoznano i ugoszczono za darmo. Jak wychodziliśmy, to Marek Kusto pyta się, czy trener podzieli się z nami, na co Zdzisiu Kapka mówi „jak znam Kazia, to nie”. Ta historia pokazuje, jak Kazia Górskiego ludzie szanowali. On na mecze czy zgrupowania jeździł zawsze pociągiem, ale chyba nigdy nie kupił biletu – konduktor zawsze go rozpoznał i uprzejmie witał.

- Czy może Pan zdradzić podobne anegdotki z szatni Wisły?

- Na każdym kroku robiliśmy różne żarty. Szczególnie udane miał mój najserdeczniejszy przyjaciel z drużyny, świętej pamięci Stasiu Gonet. Graliśmy razem w reprezentacji Polski juniorów w Nowym Sączu przeciwko Rosjanom. Byłem jeszcze zawodnikiem Górnika Wieliczka, Stasiu bronił w Metalu Tarnów. W przerwie meczu podszedł do mnie kierownik drużyny i mówi, że przyjechali po mnie działacze Wisły Kraków czarną wołgą. Powiedziałem o tym Stasiowi, na co on stwierdził, że się z nami zabierze, bo do Krakowa trzeba jechać przez Tarnów. Na trasie między Nowym Sączem i Tarnowem dogadał się z działaczami Wisły i ostatecznie razem ze mną przeszedł do tego klubu. Zawsze mieszkaliśmy razem w hotelach. Brałem na recepcji klucz i sprawdzałem, przy którym łóżku jest telefon – było wiadomo, że to będzie łóżko Stasia. To co on wyprawiał z tymi telefonami, to przechodzi ludzkie pojęcie. Raz przyjechaliśmy do hotelu w Katowicach i siedzieliśmy na dole przy recepcji. Przyjechali hokeiści Podhala Nowy Targ. Wziąłem klucz od pokoju i wołam Stasia na górę, a on mi mówi, żeby poszedł sam. Wziął na recepcji kartkę i długopis i spisuje nazwiska i numery pokojów hokeistów. Po kolacji zaczął wydzwaniać. „Halo, dzień dobry, tu recepcja. Pan Zientara? Proszę zjechać na dół, bo ma Pan połączenie telefoniczne z Nowym Targiem, międzymiastowa w kabinie numer 2. Nie, niestety nie mogę przełączyć do pokoju, bo łącza są zepsute, proszę zjechać do kabiny numer 2”. Siedzieliśmy przy recepcji i oglądaliśmy co się dzieje. Hokeista schodzi i dowiaduje się, że nie ma kabiny numer 2 i nikt do niego nie dzwonił. W windzie wymieniał się z drugim zawodnikiem, również jadącym na międzymiastową. Stasiu całą drużynę Podhala ściągnął na rozmowę. Potem dowiedział się, że ich bramkarz strasznie lubi jeść, więc zamówił mu do pokoju podwójnego kurczaka, podwójne frytki i szampana. Później patrzyliśmy jak ten bramkarz przepycha z kelnerem wózek na progu swojego pokoju: „Pan zamawiał!”, „Nie zamawiałem!”. Mieliśmy ubaw.

- Podobno starsi zawodnicy robili też żarty młodszym.

- Pewnego razu przyszedł taki chłopak i powiedział, że chce grać dla Wisły. Powiedzieliśmy mu, że dobrze, tylko musi następnego dnia przynieść świadectwo od komunii i gromnicę. Na drugi dzień patrzymy i biedny chłopak faktycznie niesie to świadectwo i świecę. Powiedzieliśmy mu, że będzie z niego święty, a nie piłkarz. Innym razem było badanie spirometrem – trzeba było dmuchać i urządzenie pokazywało pojemność płuc. Kazaliśmy chłopakowi dmuchać, a jednocześnie ktoś się oparł o rurkę i ją zablokował. Chłopak czerwony na twarzy, oczy mu z orbit wychodzą, a spirometr nic nie pokazuje!

- Dziękujemy za rozmowę.