Artykuł o kibicach gdańskiej Lechii

Z Historia Wisły

"MŁYN

Listopad 1982. Wrzeszcz, stadion przy ulicy Traugutta. Mecz III-ligi piłkarskiej Lechia Gdańsk - Wełna Rogoźno. Zimno, wiatr i dokuczliwa mżawka. Jeśli nie aura to z całą pewnością zestawienie drużyn i ranga zawodów powinny odstraszyć każdego kibica. Na trybunach zasiada jednak około 6 tysięcy widzów. By zmarznąć, zmoknąć, stracić czas, pieniądze, i uraczyć się piłkarskim gniotem. Jest to tym bardziej irracjonalne, że równocześnie w Gdyni odbywa się pewno ciekawszy mecz I-ligowego Bałtyku. Stara piłkarska prawda mówi, że kibice przychodzą tam gdzie strzela się bramki. Podobno statystyka to potwierdza, piszę "podobno", bowiem z danych dotyczących I-ligowej obecnie Lechii wynika zupełnie co innego. Gdańska drużyna zdobywa goli najmniej w całej lidze, bijąc jednocześnie rekordy frekwencji na swych meczach. Kibiców Lechia miała zawsze. Było rzeczą wyjątkową w skali kraju /obecnie rekord ten pobija białostocka Jagiellonia/, że na II-ligowe mecze tego klubu w latach 70-tych przychodziło 25 tysięcy ludzi. Grająca w niższej klasie Lechia przebijała frekwencją kluby I-ligowe kluby gdyńskie: najpierw Arkę, później Bałtyk. Nawet plebiscyty "Głosu Wybrzeża" na najpopularniejszego piłkarza regionu wygrywali zazwyczaj II-ligowcy z Gdańska. Pod względem poziomu gry Budowlany Klub Sportowy plasuje się gdzieś między piłkarskim dnem /stan normalny/ a ligowym średniactwem /wzloty/. W swej I-ligowej karierze ostatnich trzech lat nigdy nie byli lechiści wyżej niż na 9 miejscu w tabeli. Zdarza się, że w pięciu kolejnych meczach nie potrafią strzelić przeciwnikom ani jednej bramki /sami je tracąc w głupich sytuacjach/, prześcigają się w indolencji. Na trybunach usłyszeć wtedy można głosy kibiców, że ostatni raz dali się nabrać. Więcej na stadion już nie przyjdą. Ale mijają dwa tygodnie i ci sami, którzy się uprzednio zaklinali, siedzą na ławkach i... znowu się zaklinają

Coś tych ludzi przyciąga

Chyba nie sympatia, jaką ciszy się w społeczeństwie resort budownictwa? Na pewno nie. Otóż na Lechię przychodzi się dla niepowtarzalnej atmosfery jej spotkań. Dla jakiegoś luzu, autentyzmu, humoru i możliwości pokrzyczenia od czasu do czasu, co się myśli. Niekiedy można odnieść wrażenie, że publiczność zbiera się w niecce stadionu przy Traugutta po prostu dla samej siebie. Ten trudno uchwytny fenomen Lechii jest w obecnym kształcie dzieckiem lat 80-tych: legendę klubu w istotny sposób uzupelniła bogata solidarnościowa tradycja. Nie mogło byc inaczej. Po 13 grudnia stadiony stały się jedynymi, obok uroczystości religijnych, legalnymi miejscami zgromadzeń. Stadion BKS-u w Gdańsku - kolebce "Solidarności", siłą rzeczy łaczył od samego początku emocje sportowe z nastrojem politycznej kontestacji, tym bardziej, że trzon kibiców Lechii pokrywał się z bazą społeczną związku. Statystyczny lechista to fizyczny pracownik dużego zakładu przemysłowego Gdańska, a tacy wszak stanowili esencję "S". Co prawda w 1982 roku, w okresie największych napięć politycznych, biało-zieloni zostali zdegradowani do III-ligi, ale właśnie ten spadek, zabrzmi to paradoksalnie, okazał się zbawiennym dla klubu. Od tego momentu piłkarze z Tragutta zaczęli wygrywać. W sezonie 82/83 z marszu awansowali do II, a w kolejnym 83/84 do I ligi, stając się w miedzyczasie sprawcami jednej z największych sensacji w historii polskiej piłki nożnej, kiedy to jeszcze jako III-ligowcy zdobyli Puchar Polski. Mimo, że w miarę upływu czasu malała skala protestów społecznych i coraz mniej ludzi uczestniczyło w manifestacjach ulicznych organizowanych przez podziemną "S", wielotysięczne tłumy na meczach Lechii okazywały swe solidarnościowe sympatie z coraz większym zapałem, przysparzając w ten sposób nie lada kłopotów miejscowej władzy. /Nb. z problemem tym nie poradziła ona sobie do dziś - ostatnio podczas meczu Polska - Cypr rozgrywanego właśnie na gdańskim stadionie znów skandowano "Solidarność", "Solidarność"/. Najbardziej charakterystyczną frakcją kibiców /bo oni przecież, a nie ich ulubieńcy - piłkarze są tematem tego tekstu/ stanowi populacja tzw. młyna. Młyn to 1,5 tysięczny sektor widowni zajmowany przez młodzież, najaktywniej reagujący na to, co się dzieje na boisku i poza nim. Sektor intonujacy okrzyki i piosenki, sektor biało-zielonych flag, szalików, własnego stylu i subkultury oraz sektor największego zainteresowania policji politycznej i kryminalnej. Od pierwszych dni stanu wojennego w starciach z ZOMO widać było chłopców w biało-zielonych szalikach. Lechiści należeli do najbardziej desperackiego elementu, na którym w znacznej mierze spoczywał ciężar walki w podczas krwawych starć. 1 maja 1985 w ulicach Wrzeszcza operowały całe grupki szalikowców Lechii, dobrze zorganizowane i niekiedy zadziwiająco wręcz agresywne.

Ów nastrój walki powracał na meczach, gdzie spotykali się ci sami ludzie - strony ulicznego konfliktu, tym razem w rolach kibiców oraz sił porządkowych zabezpieczających imprezę. Duża ilość milicji zaostrzała i upolityczniała atmosferę piłkarskich spotkań. Przebojem młyna lat 82-84 stała się natychmiast dwuwierszowa przyśpiewka: "A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści". Ta ujmująca prostotą stylu wróżba zapoczątkowała całą serię "hitów" z młyna. Niektóre zdradzały jego słuch muzyczny, jak choćby parafraza przeboju grupy Righeira "Va mousa la playa", w przekładzie lechistów brzmiąca: "Nienawidzę ZOMO o, o, o...", lub: "ZOMO to faszyści o, o, o...". Niektóre przyśpiewki charakteryzowały się językiem zgoła nieparlamentarnym. Jako przykład przytoczę tylko jedną z nich: "Ch.. w d... temu, co sprzyja Jaruzelskiemu", budzącą na trybunach ogólny aplauz. Jednak nie przyśpiewki a skandowanie było najpełniejszą i najczęstszą formą ekspresji, która przetrwała do dziś. Hasła: "Solidarność", "Lech Wałęsa", "Nie ma wolności bez Solidarności" pojawiały się dosłownie na każdym meczu w latach 1982-84 /obecnie zaś ograniczają się do tego pierwszego - co powinno dać przewodniczącemu do myślenia/. Zaintonowane przez młyn hasła podejmuje cały stadion zwykle w momentach klęski gdańszczan. Gdy stadion jest zły wyraża to w sposób polityczny. Czyżby skojarzenia z "Solidarnością" miały być formą kanalizowania frustracji? Ale zdarza się, że polityczne okrzyki podejmowane są w charakterze rozrywkowym - gdy od dłuższego czasu z boiska wieje kompletną nudą. Przykładem zaś braku wyczucia nastrojów są próby wzniecenia antykomunistycznych haseł po strzelonej przez Lechię bramce. Rzadkość tego typu okazji na gdańskim stadionie sprawia, że "jeszcze jeden, jeszcze jeden" i "Lechia Gdańsk" przebijają wtedy "Solidarność" i pozostawiają pewien niesmak. Ale wystarczy żeby jakaś kompanijka ZOMO zrobiła ruch wystawiający ją na widok ogółu, a stadion natychmiast zaryczy: "S", jeżeli nie "MO, gestapo". To samo powtórzy się gdy spiker poprosi o sportowy, kulturalny doping. Podobne złośliwości gdańskich kibiców miały miejsce, niejednokrotnie podczas pracy radiowego studia S-13, przeprowadzającego bezpośrednie transmisje z ligowych stadionów. Kiedy - dzięki paru odbiornikom przyniesionym na mecz przez zatwardziałych kibiców - wiadomo było, że Gdańsk zaraz wchodzi na antenę, część ludzi potrafiła natychmiast podjąć solidarnościowe hasła, które szły w eter za pośrednictwem programu I. Ot, taki sobie kaprys kibiców. Inne scenki. Przechodzi kilku zomowców, nagle spada im na głowy kawałek słonecznika, czy woreczek niedopitej cytrynady. Tysiąc osób, które to widzi, /z tzw. górki ponad koroną stadionu/ wybucha śmiechem. Sto metrów dalej, nad trybunami lata nadmuchana prezerwatywa z napisem "1 maja" czy "Albin" [na "cześć" Albina Siwaka= betonowego komunisty, swego czasu członka BP PZPR- przyp. mój] albo nawet bez napisów. Co chwilę kolejna ręka odbija ją dalej. Jest wesoło, śmieją się wszyscy. W jeszcze innym miejscu popijanie zakazanej wódeczki poprzedza lekturę rozrzuconych przed chwilą ulotek. Umieściłem przesadnie te migawki w jednym czasie, ale mają one zilustrować ten typ smaków i drobiazgów, które tworzą specyficzną atmosferę stadionu Lechii. Naturalnie nie przesadzajmy z tą apoteozą kibiców, bywa, że i tam jest nudno, smutno, deszczowo i pustawo. Ale to doprawdy rzadko. Na pewno nie było tak w środę, 28 września 1983 roku. Na pucharowy mecz Lechii z Juventusem przybyło około 45 tysięcy ludzi. Stadion mieści co prawda według różnych źródeł 28-33 tysiące, ale klub sprzedał kilkanaście tysięcy biletów za dużo, za co zresztą jakiś zrozpaczony człowiek, który zapłacił, a nie zobaczył, wytoczył Lechii sprawę sądową. Ciekawostką dla ekonomistów i socjologów powinien być fakt, że już od 10-tej rano /spotkanie zapowiedziano na 15.30/ ponad 20 tysięcy osób, głównie mężczyzn w wieku produkcyjnym i uczniów wygrzewało się na wrześniowym słonku w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek sędziego. Tak oto kibice Lechii zdemaskowali dyscyplinę pracy i nauki w PRL. Nie to jednak zostało w pamięci ogółu. Mianowicie w przerwie spotkania /przy stanie 1:1/ zorientowano się, że na stadionie obecny jest Lech Wałęsa. Stopniowe oklaski i ogólene podniecenie ogarniające falą cały obiekt przerodziło się wkrótce w jedną z największych w Gdańsku pokojowych manifestacji poparcia dla "Solidarności". Dziennikarze włoscy porzucili nagle Platiniego, Tardellego, Bońka, Gentile i podążyli w poprzek płyty boiska pod sektor, w którym siedzieł, a właściwie stał Lech Wałęsa. Po kwadransie zaczęła się druga połowa, ale tłum ciągle wył: "Solidarność", "Lech Wałęsa" itd. odśpiewał hymn narodowy wprawiając w zupełną konsternację bezradne ZOMO i telewizję, która nie mogła wznowić transmisji. Spotkanie retransmitowano dopiero od 6 minuty drugiej połowy, kiedy to Lech - sobie właściwym ruchem rąk i głowy - dał znak, żeby usiąść i zainteresować się meczem. 20-minutowy show "Solidarności" dowiódł fiaska kilkunastotygodniowej kampanii propagandowej próbującej zdyskredytować Wałęsę /skarga ob. L.W., montaż ze spotkania z Rakowskim w Stoczni/. Dosłownie na kilkanaście godzin przed meczem, bo we wtorek po DTV, wyemitowano jeszcze plugawy program "Pieniądze", zarzucający Wałęsie poważne defraudacje. A tu, następnego dnia taki kresyt zaufania obracający w niwecz mozolny wysiłek Szykuły, Barańskiego i Małczyńskiego. Czarna środa. Czary goryczy dopełnił potem pokojowy Nobel dla Wałęsy. Drugim porównywalnym jeśli chodzi o miejsce w pamięci kibiców wydarzeniem na gdańskim stadionie była akcja przeprowadzona na tydzień przed wyborami do Sejmu PRL, podczas meczu Lechia Ruch /6 października 1985/ w 55 minucie po strzelonej przez Lechię bramce w sektorze między wirażem a zegarem błyskawicznie rozwieszono na płocie odgradzającym boisko od trybun 10-metrowy transparent o treści: "13 X - Bojkot - Solidarność". Rzucony gaz łzawiący wytworzył mgłę i zamieszanie, w której zniknęli sprawcy incydentu oraz przyciągnął uwagę stadionu. Sportowa radość przeisotoczyła się w krótką, ale potężną solidarnościową euforię 25-tysięcznego tłumu. Gromkie "Solidarność" wdzierało się do uszu nie tylko obecnego na trybunie I sekretarza KW PZPR, Bejgera i osłupiałego ZOMO, ale także słuchaczy radiowego studia S-13, które akurat na gola wpadło zajrzeć, co na meczu w Gdańsku. Po paru minutach transparent zerwał SB-ek i wyniosło ZOMO, zaś gwizd w tym momencie słychać było podobno aż przy ulicy Hibnera! Wobec niemożności ujęcia właściwych sprawców ZOMO-wcy dopadli na trybunach jakiegoś pijaczka, który jeszcze przez kwadrans po akcji zupełnie solo wykrzykiwał wyrazy poparcia dla "S" i pogardy dla złodziei transparentu. Symptomatyczne jednak, że wyciągnięto go bez większej reakcji tłumu, o czym należy chyba pamiętać, by nie przekoloryzować obrazu. W każdym razie sama akcja przeprowadzona na oczach oddziałów ZOMO miała wyraźny rezonan społeczny. Być może zabrała nawet komunistom w gdańskim okręgu wyborczym jakiś procent frekwencji. Wydarzenie oficjalnie podsumowano w sprawozdaniu PZPN dla GKKFiS na temat zakończonej rundy spotkań: "Poza Gdańskiem żadnego innego stadionu w Polsce nie wykorzystano do działalności antypaństwowej". Duży to, jak sądzę, komplement dla organizatorów przedsięwzięcia. W następnym meczu /16 października 1985/ z Legią /0:2/ ponad 30-tysięczny tłum powrócił jeszcze do tematyki wyborczej doszczętnie wygwizdując Dziekanowskiego, który trzy dni wcześniej pokazał się w telewizji w krótkim wywiadzie nad urną. Gdy napastnik Legii otrzymywał podanie, młyn skandował: "Dziekanowski na wybory". Na deser, po meczu, ale jeszcze na stadionie obrzucono kamieniami i butelkami ZOMO, w związku z czym zatrzymano kilkunastu chłopaków. Gdy kibice wychodzą ze stadionu, niemal regularnie, niezależnie od nastrojów powstaje napięcie przy zetknięciu młyna /który oczywiście idzie razem/ z większą ilością milicji. Po meczu z Legią /1984/ doszło nawet do regularnych starć z ZOMO, kiedy to tłum wpadł w furię po tendencyjnym sędziowaniu /czerwona kartka dla Kruszczyńskiego, karny przeciwko Lechii/, które dało Legii 2:0. Trzeba jednak zaznaczyć, że gdy zabrakło ZOMO, rozładowanie frustracji przybrało postać chuligańskiego obrzucania kamieniami kolejki SKM na podstawie podejrzenia, że jadą w niej kibice Legii. W bezsensownym tym akcie uczestniczyła część - zwłaszcza ta młodsza, młyna. Zbytnie odmłodzenie młyna i zdominowanie przez małolatów stanowi ostatnio bolączkę stałych bywalców Lechii. Mówi się, że to już nie ten sam młyn co w pierwszej połowie lat 80-tych, którego udziałem były gremialne przejazdy do Gdańska, a stamtąd triumfalne przemarsze do Naptuna na Długim Targu po każdym zwycięstwie na Traugutta. Zdumiewającą zasadą tych wojaży był fakt, że rozszalała z radości kolejka potrafiła na ogół narzucić sobie chwilę ciszy i powagi na wysokości Trzech Krzyży. Z koleji przy Rajskiej na wysokości Kościoła św. Brygidy chwila milczenia poprzedzała często moment dla wyłacznie solidarnościowych okrzyków. Droga powrotna spod Neptuna wiodła zazwyczaj naprzeciwko siedziby Komitetu Wojewódzkiego, którą kwitowano jędrnym gwizdem. Na dworcu zaś niekiedy oczekiwała milicja. Do największej i zupełnie niezrozumiałej rozróby doszło w czerwcu'84 po zwycięskim /4:2/ spotkaniu z Zagłębiem Lubin, które dało Lechii upragniony awans do ekstraklasy /po 20 z górą latach/. Rozentuzjazmowany kilkunastotysięczny tłum pomaszerował tzw. końskim traktem prosto do Gdańska po to, by jak sobie szeptano w tajemnicy, pomalować Naptuna - maskotkę lechistów - na biało-zielono. Przepływ rzeki ludzi regulowała "drogówka" i przez długi czas nic nie zakłócało nastroju szczęścia. I oto znienacka na Rajskiej, spod baszty "Jacek" na czoło pochodu runęły hordy ZOMO wsparte armatkami wodnymi i gazami. Dopiero wówczas, nie mający nic do stracenia tłum zaczął skandować: "So-li-dar-ność", "MO gestapo", itd. Manifestację sportowej radości zamieniono w zwykłe, sprowokowane polityczne pranie. Zaś spiker telewizyjnej "Panoramy" nie wiadomo: cynicznie, czy z niewiedzy informował w tym czasie, że cały Gdańsk świętuje upragniony awans Lechii /!/ Kolejnym motywem współuczestniczącym w kreowaniu solidarnościowego etosu gdańskich kibiców były i są /ale w mniejszym już stopniu/ gremialne wyprawy młyna na wyjazdowe mecze Lechii. I nie straszna tu żadna odległość: Zabrze, Lublin, Wałbrzych, Łódź. W zasadzie wszystkie wyjazdy są podobne: dojazd na stojąco pociągiem, szukanie stadionu, zaczepki milicji, oczekiwanie, głód, mecz, zmęczenie, powrót. Ale niektóre będzie się pamiętać do końca życia. W każdym z obcych miast odczuwają lechiści swą odrębność. Słyszałem będąc na którymś z wyjazdów słowa jednego z hersztów młyna zwracającego się do reszty: "Panowie, przyjechaliśmy tu z Gdańska. Do czegoś to zobowiązuje". Istotnie zobowiązywało. Choćby w Piotrkowie Trybunalskim. Finał Pucharu Polski 14 czerwca'83 /w czasie wizyty Papieża - co za upiorny pomysł urządzania finału PP właśnie wtedy?!/ i zwycięstwo z Piastem Gliwice 2:1. Transmisja bezpośrednia z meczu zostaje wyciszona na 10 minut II połowy, kiedy sektory zajęte przez 5-6 tysięcy lechistów urządzają non-stop solidarnościowy show, po którym część pojedzie do Krakowa pożegnać Ojca Świętego. Dość typowy był wyjazd do Poznania na mecz z najgroźniejszym konkurentem Lechii w walce o I-ligę, ówczesnym liderem II-ligi Olimpią. Było to 8 kwietnia 1984. Niezły mecz /1:1/ i 4-5 tysięcy lechistów przemaszerowało pod pomnik Ofiar Czerwca 1956; stosowne akcenty, utarczki z ZOMO, kilkanaście zatrzymań. Ale najliczniejsze, z racji bliskości były zawsze wyjazdy do Elbląga. W maju'84 na mecz z tamtejszą Olimpią pojechało szczególnie dużo kibiców. Wkrótce po przyjeździe dwóch pociągów z Gdańska uformował się parotysięczny pochód, który w wyjątkowo antyreżimowym nastroju /było to po 1 i 3 maja/ przedefilował główną arterią miasta. A że w samym meczu atakowała Olimpia, zaś bramki strzelała Lechia /po 25 minutach 3:0, w całym meczu 3:1/, humory uległy dalszej poprawie po spotkaniu. Wzdłuż całej trasy ze stadionu do dworca rozstawiono mnóstwo milicji, która jednak nie atakowała zwartego, pewnego siebie, skandującego antykomunistyczne hasła tłumu. Na pożegnanie smutnego Elbląga i stacji kolejowej obleganej przez mrowie ZOMO, przepełniony "piętruś" do Tczewa zaserwował ogłuszające "MO - gestapo". Zapadł już zmierzch kiedy pociąg niespodziewanie zatrzymał się w polu przed stacją Gronowo Elbląskie. W półmroku przebitym za chwilę światłem reflektorów dało się policzyć kontury 30 milicyjnych "starów". Pociąg otoczono, otworzono wszystkie drzwi i zaczęła się młócka ściśniętych w wagonach lechistów, zwłaszcza szalikowców. Wybite zęby, krew, pałowanie na oślep, jakieś nie wyjaśnione do dzisiaj strzały. Po pół godzinie pociąg ruszył niemal pusty, bo kogo nie wygarnęło do suk ZOMO, ten uciekł do okolicznych lasów. Nie jedyny to wypadek "martyrologii" lechistów. Niech wiedzą o tym ci dla których Lechia to wyłącznie rozkołysane tramwaje, zarzygane dworce, i prasowa wzmianka o zabójstwie na Zaspie, dokonanym przez kibica Lechii w maju'85. Do tej ostatniej tragedii być może nie doszłoby, gdyby nie istniały tak silne emocje związane z sympatiami i antypatiami polskich kibiców /ofiara była... zwolennikiem Arki/

Geografia upodobań ma również pewien solidarnościowy posmak. Regułą jest niechęć do klubów milicyjnych i wojskowych /z dwoma wszakże wyjątkami/. I tak nie lubi się ekip milicyjnych, czyli wszelkich Gwardii, wojskowych, czyli Legii W-wa /i to bardzo/ oraz Zawiszy Bydgoszcz. Tradycją jest brak zaufania do dużyn bogatych zespołów górnośląskich /Hanysy!/, z wyjątkiem Ruchu Chorzów, pogardza się drętwymi Poznaniakami - Lechem /"Lech - zdechł - Kolejorz"/ i Olimpią /MSW/. W stosunku do ŁKS-u pokutuje jeszcze upiór antysemityzmu /"ŁKS - Jude, Jude, Jude"/. Szczecińską Pogoń dyskwalifikuje podejrzany flirt z Legią i Lechem, zaś chyba jeszcze z czasów prekambru pozostał sąsiedzki antagonizm z Bałtykiem i Arką. Natomiast istna miłość panuje pomiędzy Lechią a Śląskiem Wrocław - podobne charaktery obu tych mocnych w oporze miast przebiły fakt, że Śląsk jest klubem pionu wojskowego. Wielka sympatia łączy również lechistów z chłopcami z ulic Nowej Huty - młynem gwardyjskiej /!/ Wisły. Trójkąt najsilniejszych ośrodków "S" - Wrocławia, Gdańska i Nowej Huty pokrywa się z więzami przyjaźni piłkarskiej kibiców ich klubów. Szacunek i kurtuazja panuje wobec robotniczego /przynajmniej z nazwy/ Widzewa Łódź i orientalnej Jagiellonii Białystok. Zatem generalna linia podziału przebiega między Gdańskiem, Wrocławiem, Krakowem, Białymstokiem, Chorzowem a Warszawą, Poznaniem, Szczecinem, Bydgoszczą, Gdynią, Górnym Śląskiem, Łódź dzieląc na pół choć są i tak pewne lokalne konfiguracje.

Śmiać by się z tego należało ale...

No właśnie. Z okien dojeżdżającej z Gdańska do Sopotu kolejki elektrycznej widać po prawej stronie dwa domy, które ze względu na dobrą ekspozycję stały się miejscem permamentnie pojawiających się i zamalowywanych politycznych napisów. Pewnej nocy ściana jednego z nich została zapaćkana masą klubowych nazw, m.in. Bałtyku, BKS-u, ŁKS-u, GKS-u, Chelsea, AC Milan. Zestawienie - uwłaczające wszelkiej logice kibica którejkolwiek z tych drużyn - wykonała jedna i ta sama ręka! To jacyś SB-ecy w celu wyparcia wpływów "S" z tej ściany /tak!/ zabazgrali ją w dość typowy, jak im się wydawało, sposób. Zdradziło ich jednak to, że nie orientując się w układach między kibicami - wypisali pierwsze nazwy jakie im przyszły do głowy. Tak oto kibicowanie Lechii /do czego wszystkich zachęcam/, znajomość jej wrogów i przyjaciół pozwala zabawić się w detektywa i demaskatora bezpieckich poczynań. Z dziennikarskiego obowiązku donoszę, że drugą ścianę przekwalifikowani na malarzy pracownicy resortu poświęcili na afirmację bluesa. Zadziwiająco wytrwałe podtrzymywanie przez lechistów, może nie tyle solidarnościowego /choć również/, ile antyreżimowego ducha od początku budzi obawy władzy Klinicznym exemplum tych obaw była sobota 31 sierpnia'85, na którą zaplanowano kolejkę spotkań ekstraklasy. I choć parę tygodni wcześniej wszedł w życie przepis nakazujący jednoczesne /dla uniknięcia manipulacji wynikiem/ odbywanie meczy, to spotkanie Lechii w Gdańsku bez żadnych wyjaśnień i czyniąc pierwszy wyłom w nowej zasadzie przeniesiono na niedzielę 1 września. Przeważył strach przed wielotysięcznym tłumem kibiców Lechii, który w piątą rocznicę Sierpnia mógł dać władzy nieźle do wiwatu. Obawy pociągają za sobą prewencję. Swego czasu mówiło się, że Lechia ma spaść do II ligii i na to obliczona jest beznadziejna transferowa polityka klubu. Kontrowały jednak tę wersję inne pogłoski, że przecież sam tow. Bejger lubi popatrzeć na I-ligowy football a i minister budownictwa chętnie widziałby choć jednego reprezentanta swego resortu w ekstraklasie, i że obaj towarzysze nie dopuszczą do spadku. Życie od 3 lat potwierdza jakby obydwie wersje, bowiem cały sezon zespół wlecze się w ogonie tabeli, przegrywając w kontrowersyjnych okolicznościach mecz za meczem /ciągle 0:1 po karnym/, by w końcówce cudownym rzutem na taśmę /czytaj: pieniędzy na stół/ wygrzebać się z tarapatów. Zatem Lechia gra dalej, problem niepoprawnych kibiców pozostał. Pod koniec 1984 pojawili się w młynie osobnicy, którzy próbowali nie dopuścić do politycznych okrzyków, tłumacząc, że spowodują one zamknięcie stadionu. Nic nie wskórali, stadionu nie zamknięto, hasła się skanduje. Jedynym pomysłem władzy jest niezmienne obstawianie stadionu olbrzymimi - i to niezależnie od sytuacji, siłami milicji. Kiedyś na jkimś meczu lało jak z cebra, a ZOMO wytoczyło aż trzy armatki wodne.

Kiedy kończę ten tekst, jest już po trzeciej kolejce rundy wiosennej i po drugim meczu Lechii w Gdańsku - z Olimpią Poznań. Na spotkanie outsiderów przybyło aż 20 tysięcy widzów. Po żenującej grze Lechia przegrała 1:2. Młyn pokrzyczał "So-li-dar-ność", zaś tłumy przysięgały, że więcej na mecz "tych dziadów" nie przyjdą. Ale przyjdą. Bo tu można trochę pooddychać."


Źródło: Ostrowski Jan [Jacek Kurski], Przekaz, nr 2 z 1987 r.