Henryk Martyna

Z Historia Wisły

Henryk Martyna - ur. 14 listopada 1907 w Krakowie, zm. 17 listopada 1984 w Krakowie, piłkarz, obrońca, reprezentant Polski.

Wychowanek krakowskich klubów (Orła i Korony Kraków), Martyna jest znany głównie z występów w Legii Warszawa, choć w lidze grał również w barwach Warszawianki.

W 1929 roku Henryk Martyna wystąpił gościnnie w barwach Wisły, gdy Legia zgodziła się wypożyczyć czterech swoich zawodników na tournée Wisły do Niemiec. W spotkaniu przeciwko VFB Lipsk Martyna zdobył nawet bramkę (z rzutu karnego - był świetnym egzekutorem jedenastek).

Niski, ale krępej budowy ciała, Martyna wyróżniał się charakterystyczną sylwetką i wielką siłą. Władysław Filek wspominał, że w swoim debiucie w barwach Wisły wygrał starcie z Martyną: "w meczu tym był taki moment, że zderzyłem się z Martyną. Nie wiem, czy pan wie kto to był - żelazny reprezentant Polski, który miał taką nogę, takie nogi [Pan Władysław pokazuje imponującą grubość uda Martyny]. Miał taki strzał, że "rany boskie". I proszę pana zderzyłem się z nim, a on się wywrócił. Pan wie jaka była radość na trybunach [śmiech]".

Martyna uczestniczył w Igrzyskach Olimpijskich w 1936 roku (Polska zajęła IV miejsce).

Po II Wojnie Światowej Martyna mieszkał w Krakowie i przyjaźnił się z Henrykiem Reymanem. Jedną z ich rozrywek była gra w karty. Martyna odwiedzał także Reymana w szpitalu przed śmiercią.

Spis treści

Występy w barwach Wisły

Galeria

Wspomnienia Martyny

Ja też grałem w Wiśle

Tak, to było na pewno lato 1929 r., bo w tym roku debiutowałem w reprezentacji Polski w meczu z Węgrami (5:1 dla nas – w ataku grali Wypijewski i czterej krakowianie Kossok, Kałuża, Pazurek, Szperling) w Poznaniu z okazji Powszechnej Wystawy Krajowej. Wkrótce po tym meczu mój klub Legia otrzymał z zarządu TS Wisła pismo z prośbą o „wypożyczenie” czterech piłkarzy na tournee po Niemczech. Tak się bowiem złożyło, że z zespołem ówczesnego mistrza Polski nie mogło wyjechać kilku zawodników, wśród nich Henryk Reyman (był majorem WP, a stosunki z Niemcami nie układały się wtedy zbyt przyjaźnie) i kontuzjowany obrońca Pychowski. Wisła prosiła konkretnie o czterech krakowian – Łańkę i Nawrota do ataku oraz Ziemiana i mnie na obronę.

Jednocześnie i ja otrzymałem list, w którym ówczesny kierownik sekcji piłki nożnej red. Adam Obrubański, „szara eminencja” Wisły, prosił mnie o wyrażenie zgody na wyjazd z drużyną krakowską, zapewniając, że z przyjemnością będzie widział zawodników Legii, a przy tym krakowian, w swoim zespole. Oczywiście nie było tu ani cienia jakiegoś – jakby ktoś złośliwie mógł pomyśleć – kaperownictwa. Po prostu bardzo kulturalna forma załatwienia sprawy i dzisiaj bardzo często stosowanej – wypożyczenia zawodników (np. ostatnio Szmidt z GKS-u i Faber z Ruchu do Polonii bytomskiej na Interligę).

Zgoda – jedziemy. Wyjazd z Krakowa przez Śląsk do Lipska. Na stacji w Bytomiu, ówczesnym Beuthen, zbiegowisko wokół naszego wagonu. Stoimy w oknach – co młodsi Niemcy pokazują sobie nas palcami, wykrzykując: „Polnische Komunisten!”. Spojrzeliśmy na siebie – no jasne. To nasze, a raczej wiślackie berety. Bo istniał wtedy w Wiśle zwyczaj ubierania drużyny w czerwone berety z białą gwiazdą. Żeby włosy się nie prószyły (wagony były brudne jak nieszczęście), siedzieliśmy wszyscy w tych beretach i w nich także wyglądaliśmy z okien na stacji w Bytomiu, budząc sensacje wśród Niemców, już wówczas mocno zarażonych przez Hitlera faszyzmem.

Pierwszy mecz w Lipsku. Gramy z Verein fur Bewegungsspiele. Z naszej czwórki występują obaj napastnicy i ja w obronie, mając za partnera Skrynkowicza, młodego, utalentowanego piłkarza Wisły. W bramce grał Marek Koźmin ( rezerwowy Ketz), w pomocy Kotlarczyki i Makowski, w ataku Adamek i Balcer na skrzydłach, Czulak na łączniku. Wygraliśmy 2:1, uzyskując prowadzenie z egzekwowanego przeze mnie karnego (za podcięcie Łańki w sytuacji tzw. stuprocentowej), oraz zwycięską bramkę ze strzału Nawrota.

Po meczu serdeczne przyjęcie i kolacja z gronie tamtejszej Polonii, której prezesował… Niemiec Ackermann. Mówił zresztą on sam i jego dwie, przystojne córki świetną polszczyzną, a wszystko to było zasługą p. Ackermannowej, Polki, która znalazła się w Niemczech w wyniku powszechnej w tamtych latach emigracji za chlebem na tzw. „Sachsy” czyli najczęściej do Saksonii.

Podobnie serdeczny nastrój – po drugim naszym meczu wygranym w Dreźnie z drużyną Guts Muts 2:1 (ze strzałów Łańki i Nawrota). Nasza kolonia rozentuzjazmowana zwycięstwem Wiślaków, gości nas w Domu Polskim. Jest również prezes Ackermann z obu córkami mającymi ze względu na swoją urodę duże powodzenie w naszej drużynie. Mowy Ackermanna, red. Obrubańskiego, toasty, podkreślanie doskonałej propagandy sportu polskiego i polskości zaprezentowanej przez Wisłę – wspólne odśpiewanie „Jeszcze Polska nie zginęła”… I prośby o częstsze tego rodzaju wizyty (co zresztą już w następnym roku zrealizowała Legia na tej samej trasie, przetartej przez Wisłę).

Powracaliśmy z tournée niezwykle zadowoleni – zarówno rdzenni wiślacy jak i nasza czwórka „krakowskich legionistów”, czujących się w tym gronie naprawdę jak w swoim własnym. Humor, czynione sobie nawzajem kawały nie opuszczały nas do samego końca podróży. Pamiętam, jak jeszcze jadąc do Warszawy przez Poznań, „ograliśmy” Miecia Balcera, który wówczas studiował WSWF w Poznaniu i jechał z naszą czwórką. Jednym słowem zapewnienia red. Obrubańskiego o miłej wycieczce piłkarskiej potwierdziły się w pełni, tournee pozostawiło niezatarte wspomnienia. Co więcej – echo jego odezwało się po latach 12 w sytuacji wręcz… sensacyjnej.

Wspomniałem o prezesie Polonii „na Sachsach” Ackermannie i jego rodzinie. Ackermann, który podobno nawet doznawał represji ze strony władz niemieckich za swoją działalność polonijną, umarł, zmarła także jego żona. Młodsza córka przeniosła się do Polski, starsza odwiedzała ją niejednokrotnie w Warszawie, zamieszkując zawsze w hotelu Polonia. Raz nawet miałem okazję rozmawiać z nią, wspominając wiślackie tournee. To było jeszcze przed wrześniem 1939 r. I oto wojna, pierwsze lata okupacji. Idę Mokotowską – naprzeciw w dorożce jedzie rozgadana i rozbawiona starsza panna Ackermann w towarzystwie… gestapowca. Tak, nie myliłem się – gestapowca i to, sądząc po dystynkcjach wysokiego rangą dostojnika. W jakiej roli pojawiła się wówczas w Warszawie? Czy po śmierci rodziców odezwała się w niej krew niemiecka, czy jeszcze za ich życia? Czy była na usługach wywiadu niemieckiego, czy może kontrwywiadu aliantów?

Ot, jeszcze jedna z nierozwiązanych do dziś tajemnic wojny. Zagadka, która tak nieoczekiwanie utrwaliła jeszcze bardziej w mojej pamięci ów wyjazd z drużyną Wisły i dwa w jej barwach występy.

Henryk Martyna

Źródło: Zbiory TS Wisła. Zachowana pisownia oryginalna. Martyna spisał swoje wspomnienia w 1965 roku, gdy Wisła i redakcja Tempo ogłosiły konkurs "Jubilatka we wspomnieniach" z okazji 60-lecia Towarzystwa Sportowego.

Wspomnienia o Martynie

Zdzisława Brylińskiego

Jeśli chodzi o wspomnienia sportowe to pamiętam jak razem z Martyną wspominali wspólny wyjazd na mecz pociągiem. W trakcie podróży grali w karty, w oko, bo nie było warunków na np. brydża. Martyna opowiadał, że kupił jedną kartę, potem drugą - miał cztery punkty (dwa walety) i powiedział dość. Heniek otrzymał dwie karty, miał 16 punktów. Pociągnął jeszcze jedną i przeciągnął. Gdy okazało się, że Martyna ma tylko cztery punkty to potem przez cały mecz nie mógł się skupić na grze, bo tak go dobijała myśl, że dał się tak wyrolować.

W drugiej połowie lat 50-tych często grywałem z nim w brydża. Zapraszał mnie, Martynę i grywaliśmy 4-5 razy w miesiącu u niego w domu. Słuchaliśmy „Wolnej Europy” - było to normalne. Ja nawet robiłem takie zakłady z Martyną: Na drugi rok to ich szlag trafi i będzie zmiana. Heniek Martyna mi mówił: Jak się sprawdzą te twoje słowa to ja uwiążę świnię na obroży i oprowadzę ją wokół rynku (a Martyna był mały i gruby). Takie to czasem żarty opowiadaliśmy w trakcie gry. Reyman śmiał się, choć sam jako dystyngowany człowiek na takie żarty sobie nie pozwalał.