Jerzy Mikułowski-Pomorski, wywiad 15.04.2010

Z Historia Wisły

Rozmowa z prof. Jerzym Mikułowskim Pomorskim dla portalu HistoriaWisły.pl

Kraków, 15.04.2010

(śródtytuły pochodzą od redakcji, tekst autoryzowany)

O polskiej szermierce w latach 50.

To były wielkie lata szermierki w Polsce. A Kraków odgrywał w tym poważną rolę. Szabla i floret zaczęły przodować w Europie, konkurując z Włochami, Węgrami i Francją. Nie dotyczyło to jedynie szpady, która nie miała zbyt wielu sukcesów. To, co było potem znane jako Krakowski Klub Szermierczy (KKS), było sekcją szermierczą Budowlanych, która miała miał swoją salę w podziemiach Sokoła i stamtąd wyszła pierwsza złota drużyna szabli w Polsce. Pierwsza czwórka to były same krakowiaki z wyjątkiem warszawianina Jurka Pawłowskiego. Był Kajtek Zabłocki, bardzo szybki i skoczny. On potem został mistrzem Europy juniorów w szabli. Byli także Suski, dwóch Przeździeckich.

Tradycja polskiej szermierki sportowej sięga czasów rozbiorów. Polscy szermierze brali udział w Olimpiadzie w barwach Austrii, a potem w 1924 roku w olimpijskiej reprezentacji Polski występowali dr Papée i Friedrich. Oni później wraz z małżeństwem Sołtanów prowadzili szermierkę w Sokole. Po sukcesach młodych szablistów zrobiła się moda na tę dyscyplinę. W Europie przodowali Węgrzy, bardzo wówczas usportowiony naród kontynentu, co dowodziło, że nie cierpieli wojennego głodu, który bardzo osłabił wiele kiedyś sportowych narodów. W Polsce w sporcie przodowały Śląsk i Wybrzeże, bo kilku wybijających się zawodników mogło ćwiczyć w niemieckich zespołach wojskowych (na przykład bokserzy). Nie dotyczyło to jednak szermierki, sportu młodzieży inteligenckiej. W latach 50-tych przełomowym było zatrudnienie na trenera reprezentacji Węgra Jonasa Keveya, postaci w świecie szermierczym kontrowersyjnej, bo zrywającej z klasyczną szkołą włoską opartą na solidnej obronie. Kevey cenił atak, zwłaszcza fleszem, polegający na locie zawodnika ku przeciwnikowi z obiema stopami w powietrzu. Flesz dobrze wykonany był bardzo skuteczny. Lecz źle przygotowany wystawiał na trafienie. Dziś się tego nie rozumie. Przed dziesięciu laty Kevey odwiedził Polskę i w wywiadzie telewizyjnym tłumaczył swoją szermierkę ataku, ale dziennikarze nie mieli pojęcia o co mu chodzi. Trzeba jednak wyjaśnić, że polscy szermierze, a zwłaszcza ci najlepsi, mieli bardzo dobre podstawy, w tym znali sztukę obrony.

Polska szkoła Keveya była zbudowana na tych podstawach. W ogóle warto wiedzieć, że trening młodego adepta wymaga długich godzin ćwiczeń, zwłaszcza pracy nóg, zanim pozwoli mu się założyć dres i maskę.

Polscy instruktorzy szermierczy wywodzili się z przedwojennego wojska.

W Budowlanych był jeszcze intelektualista szermierki, Zbigniew Czajkowski, który pisał książki i opracowywał teorię. Jest to dyscyplina o długiej historii, a poświęcono jej wiele traktatów i rozpraw.

Bardzo to było poważne, takie intelektualne, podobało się adeptom, którzy zwykle uczyli się w liceach i kończyli potem studia.

O początkach swojej przygody z szermierką

My chłopcy uczący się w V Liceum im. Witkowskiego, sami bawiliśmy się w szermierkę. Zaczęło się to od tego, że jeden z naszych kolegów, którego ojciec był profesorem Politechniki, wychodził z Heine-Mediny. Ojcu zależało, żeby Jacek dużo ćwiczył, więc kupił mu sprzęt szermierczy. Tak mieliśmy szable i maski, więc się „stukaliśmy”, zamiast odrabiać lekcje. Oczywiście nie mieliśmy na ten temat zielonego pojęcia. Ale jak to zwykle bywało ze sportem w Krakowie, te kontakty uczniowskie były okazją do powstawania klubów i sekcji sportowych. Przecież i piłka nożna zaczęła się w dwóch liceach. Dobry nauczyciel wuefu potrafił dać temu początek. Trudne miał taki zadanie, bo reszta profesury na ogół tego nie rozumiała. Ale i tak im się udawało, czego dowodem niech będzie krakowska koszykówka.

Tu nie było wuefisty, ale zajęcia wuefu, na których pojawił się Andrzej Fiszer, zwany potem Buniem. Bunio Fiszer obserwował jak graliśmy w siatkówkę i zauważył, że ja serwuję lewą ręką. Od razu mnie wyodrębnił spośród kolegów i z kilkoma innymi zaprosił do sekcji. Warto tu wspomnieć, że wszyscy którzy bawiliśmy się w fechtowanie w domu Sokalskich do tej grupy zabraliśmy się. W tym także i Jacek. Może to wydawać się dziwne dziś, gdy trzeba mieć odpowiednie warunki fizyczne żeby uprawiać sport. Sport oferowany dzieciom wojennym nie kształcił tylko wyczynowców.

A więc nie tylko Jacek, ale i jednoręki Jurek Nastalski, dziś profesor UJ, był bardzo dobrym szablistą. Dotyczyło to także innych dyscyplin, tych z których Kraków słynął. Jednorękim był Zbyszek Wojciechowski, potem dziennikarz radiowy, a wtedy koszykarz Wisły. A jak wyglądała na przykład trzecia drużyna koszykówki Wisły! Tam grały konusy, które na stojąco pod stół wchodziły. Ale ponieważ to byli bystrzy faceci, to ich nie zniechęcano. Może się taki konus gdzieś przyda by z dołu piłki podawać. Oczywiście ta pierwsza drużyna, to były wielkie chłopaki, natomiast te kolejne drużyny miały też niskich chłopaczków.

To był okres kiedy sport był również sposobem życia towarzyskiego. Chodziło się na różne dyscypliny. Komuna była tak nudnym okresem, że myśmy uciekali między innymi w sport. W różne sporty. Wcześniej ćwiczyłem lekkoatletykę. Stadion miejski był świetnym miejscem.

Szermierka w Wiśle

I w taki sposób grupa kolegów została wzięta do sekcji. Ta już istniała, wcześniej Fiszer zaczął ją tworzyć w Technikum Telekomunikacyjnym i stamtąd było jeszcze trzech chłopaków: Kromka, Kolasa i Tomaszewicz. Potem przyszli do sekcji uczniowie z innych liceów, w tym z im. Kochanowskiego Marian Noga, dziś profesor informatyki na AGH. Zaczęliśmy ćwiczyć, Fiszer wynajął właśnie u nas w liceum salę.

Kiedyś przyszedł do nas Kevey i badał nasz refleks. Tak to wypadło, że miałem wtedy bardzo dobry wynik, szybkie reakcje.

Powoli sekcja się rozkręcała . Były te pierwsze kroki szermiercze, które dają klasę sportową (trzecią). Do jednego - pomagając Buniowi - prowadziłem kolegów. Pierwszy krok mieliśmy wspólnie z AZSem. AZS prowadził tę dyscyplinę w szkole aktorskiej. W ramach swych studiów aktorzy musieli mieć szermierkę, a żeby ją zaliczyć musieli przejść przez pierwszy krok. AZS chciał, żeby pierwszy krok zaliczył Jurek Grotowski, ten słynny później Grotowski. W pewnym momencie wypadło mu walczyć z Jackiem Sokalskim. Grotowski miał słaby wzrok i nie był fizycznie sprawny, a Jacek Sokalski był wysokim chłopakiem, ale wówczas miał kłopoty z chodzeniem. Walka była dziwna, ale w końcu obaj zaliczyli pierwszy krok.

Dzisiaj Jacek Sokalski jest bardzo wybitnym architektem, mieszka w Mediolanie, buduje kolejki górskie w firmie Sokal-ski, jak sobie ją nazwał.

Jurek nie żyje, a przedtem stał się wielkim twórcą światowego teatru.

Dla mnie sprawa w pewnym momencie się zakończyła. Bunio Fiszer powiedział „Jurek, pójdziesz się przebadać”. Okazało się, że mam arytmię serca. Jeden lekarz przekazał mnie drugiemu, drugi lekarz się zasmucił i przestałem być zawodnikiem. Ale w dalszym ciągu uczestniczyłem w pracy sekcji, ćwiczyłem zawodników.

Nie było tam jednak wielkich sukcesów i triumfów sportowych.

Historia Wisły: Ale Jerzy Twardokens był mistrzem Polski w czasie gdy był zawodnikiem Wisły.

No tak, był. Jednak on przyszedł z Wrocławia, więc nie było w tym specjalnych zasług krakowskiej szermierki, co dopiero wiślackiej. Ale gwardyjskiej tak. Proszę pamiętać, że to ten cały pion gwardyjski podawał sobie zawodników z miejsca na miejsce. On właściwie wtedy nie przychodził na treningi, on sam ćwiczył, był w kadrze.

O obozie szkoleniowym

Byłem na takim obozie w Jeleniej Górze, gdzie był dobrze wyposażony ośrodek szkoleniowy. Pamiętam, że byliśmy przez cały czas na pełnych obrotach. Nie można się było z tego trybu ciągłej aktywności wyłamać. Gdy już skończyliśmy wszystkie zajęcia, a ich było strasznie dużo, to sami graliśmy w koszykówkę. Karmiono nas bardzo intensywnie. Bardzo dużo pożywnego jedzenia, po to by przez cały dzień go spalać. Początkowo trudno się było do tego przyzwyczaić. W latach 50-tych było głodnawo.

O tym, gdzie odbywały się treningi

Ćwiczyliśmy najpierw u nas w szkole, a potem na terenie budujących się obiektach Wisły

Jest wielka romantyczna opowieść o powstawaniu hali Wisły. Ale to co widziałem to jej tandetne budowanie przez więźniów. Zapewne ktoś kradł cement, bo cegły były łączone mokrym piaskiem. . Ćwiczyliśmy na hali, tam były ścianki boczne, działowe. Właśnie tak łączone.. Gdy jeden z nas wylądował po fleszu na ściance działowej to poleciał z tą ścianką na posadzkę... „No to dobrze, to ćwiczcie na kortach” – powiedziano nam. Wchodziliśmy na korty, ale szermierska praca nóg bardzo niszczy nawierzchnię!

HW: Te boiska kortowe znajdowały się wzdłuż obecnej trybuny zachodniej? Tam były też mecze tenisa, niekiedy koszykówki, prawda?

Tak. To było na tej wysokości. Jeszcze nie było tego nowego stadionu, w piłkę się grało na starym boisku.

O sprzęcie

Ze sprzętem były kłopoty, ale nie pamiętam kryzysu z klingami, a klingi się przecież łamią. Nie były nadzwyczajne, ale pewna ilość była dostępna. Mieliśmy tak zwane belgi, czyli uchwyty dopasowane do dłoni. Ja byłem leworęczny, więc potrzebowałem tak zwanego francuza, bo francuz się kładł do każdej dłoni, z belgiem wymagał wersji leworękiej. Potem miałem włoską rękojeść. Trochę było kłopotów z dresami, ale nie przypominam sobie, żebyśmy nie ćwiczyli w planszach.

Nie było pieniędzy na sport, a szermierka, to był wydatek. Buty to były w zasadzie tenisówki, plansza musiała być dopasowana do ciała. Z torbami do noszenia sprzętu było źle. Najczęściej nosiliśmy maski w teczkach, a klingi wystawały z teczek jak ogony..

Koniec działalności sekcji

Potem Wisła jakby siadła. Towarzystwo rozwiązało sekcję, a Bunio wyjechał, natomiast myśmy zostali przejęci przez inne kluby. Ja przeszedłem do KKS, ćwiczył mnie Sołtan. Potem już przyszedł Październik. Byłem na drugim roku studiów. Zaangażowałem się w politykę. Szereg osób już przestało przychodzić, bo świat się zrobił ciekawszy poza granicami stadionu czy sali gimnastycznej.

HW: Jak duża była ta grupa zawodników w Wiśle?

Kilkanaście osób. Była trójka z technikum telekomunikacyjnego, z Witkowskiego Tadzio Walec, byłem ja, był Jaś Ciećkiewicz, dziś profesor medycyny, Marek Łowczowski, Jacek Sokalski.. Z młodszych Krzyś Stefanowicz, Wacek Jaszcz. Z Liceum Kochanowskiego Marian Noga.

HW: Jak wyglądała organizacja zawodów, startowało się w jakiś regularnych rozgrywkach?

Nie, nie było regularnych rozgrywek na tym poziomie, w ogóle nie było ligi szermierczej. To były raczej spotkania, obozy kwalifikacyjne, które się kończyły turniejem.

Później chodziłem na zawody. Były drużyny śląskie, warszawskie, ale myśmy wtedy nie wystawili żadnej drużyny.

HW: Były to też lata, kiedy polityka brutalnie wkraczała do sportu.

Na naszym poziomie nie. No bo czego od nas oczekiwali? Niczego od nas nie chcieli, żadnych deklaracji… Myśmy ćwiczyli, nie było jakiś konfliktów i nie było dylematów, że jakieś zachowanie będzie miało charakter polityczny. Może to było na szczeblu wyższego wyczynu, ale tu nie.

Władzy strasznie zależało żeby ten sport pokazywać, że są sukcesy.

O Wiśle

Wisła… Jaki był mój pierwszy związek z Wisłą? Wręcz anegdotyczny. Gdy zaraz po wojnie przyjechałem do Krakowa, a był to rok 1946, nie miałem zielonego pojęcia co to jest kibicowanie i za kim się opowiedzieć. W szkole na ulicy Konarskiego przyjaźniłem się z Andrzejem Szumcem, jego wujek był chyba bramkarzem w Cracovii, ale on sam był za Wisłą. To był pierwszy sygnał. Potem musiałem się określić. Pewnego dnia jakiś wyższy o głowę chłopak mi zastąpił drogę i pyta „jesteś za <Wisłom> czy za <Cracoviom>?” Musiałem wybierać. Coś powiesz i albo się lejesz, albo nie. Powiedziałem „za Wisłą”, a on: „no! To dobrze”. I skoro złożyłem takie oświadczenie, to już się tego trzymałem. Chodziliśmy na mecze, nie było to łatwe, ale chodziło się - a jakże - na piłkę. Grało się własne mecze na Błoniach. Błonia były fantastycznym stadionem. Wychodziło się ze szkoły, z teczek robiło się bramki i grało się tak do późnego obiadu. Kopać piłkę, to w Krakowie nie było problemu. Jedynie kretowiska były, to nie było przyjemne.

O piłce nożnej

HW: Czy jakiś mecz piłki nożnej zapadł Panu profesorowi szczególnie w pamięć?

Jasne! Wisła-Dynamo Tbilisi. Wielki mecz polityczny. Mianowicie Dynamo jeździło po Polsce i grało mecze. Z własnym sędzią. On prowadził mecze, to znaczy gwizdał by było dobrze dla gości. Z zawodników pamiętam zwalistego Antadze i napastnika Gogoberidze. A sędzia mówiono, że się nazywa Golaniewidze. Nasi wiedzieli, że muszą przegrać, ale i robili gości „w dziada”. Ten Antadze biegał od jednego do drugiego naszego zawodnika, ci sobie podawali w trójkąciku. Nie mieli zamiaru strzelać, bo im nie wolno było, a tamci byli tacy spoceni, wściekli.. W końcu sędzia się zdenerwował, gwizdnął, pokazał gdzie ma być wolny.

To było 3:0 niestety. No ale co było robić?

O piłkarzach:

Piłkarze pracowali w różnych zawodach, między innymi w usługach miejskich. Mieczysław Gracz nie poszedł na pierwszy powojenny mecz z Cracovią. Dlaczego? Bo była na Floriańskiej awaria i on musiał jako hydraulik tam pracować. To był jego obowiązek, więc nie poszedł na mecz. Potem sporo tych zawodników przeszło do drukarni. Jurowicz pracował w drukarni, to był senior tych drukarzy. Tadeusz Legutko był szefem sekcji wydawniczej Krakowskiego Towarzystwa Prasowego. To był taki wesoły, miły człowiek. Dla odmiany kierownictwo Towarzystwa Prasowego było chyba po stronie Cracovii, ale to nie miało znaczenia. Szanowało się zawodników. Chyba można powiedzieć, że zawodnicy Cracovii mieli wyższy poziom edukacji. Tadeusz Parpan był inżynierem – słynny inżynier Parpan. A zdaje się, że on tego swojego inżyniera zrobił w momencie, jak już dobrze grał. Różankowscy chyba też byli po wyższych studiach. A natomiast Wisła miała tradycje wojskowe.

O Błoniach i pobliskich obiektach sportowych

Wisła otrzymała teren po tej samej stronie co Oleandry. Zresztą boisko powstało na miejscu toru wyścigów konnych. Podobno to był bardzo dobry tor, szkoda że go nie ma. Było zrozumiałe – w końcu Austriacy utrzymywali garnizon krakowski, a ten był bardzo duży, mieli kawalerię. Ten cały świat sportu z Błoniami pośrodku, dalej kompleks lekkoatletyczny, gdzie były również miejsca na zapasy, na siatkówkę... To było zbudowane tuż przed wojną, w ogólnym duchu budowanych w Europie obiektów socjalnych, zaraz po kryzysie. Osiągano dobre wyniki. Emil Kiszka pobił tu rekord Polski na 100 metrów: 10,6 s – na owe czasy to był świetny wynik, uzyskany na żużlu! Żaden tartan.

Zarząd i Rada TS Wisła

HW: Czym zajmował się w Wiśle Pan Profesor później, jako działacz?

Pewnego pięknego dnia, jak rektorowałem na Akademii Ekonomicznej, odwiedził mnie pan prezes Miętta-Mikołajewicz. Nie znaliśmy się wcześniej. Przyzwyczaiłem się do tego, że ludzie przychodzili, chcieli rozmawiać, czasem to byli cudzoziemcy, głównie jednak Polacy, czasem też politycy. Jako uczelnia mieliśmy wtedy dobry okres. Pierwsi stanęliśmy na nogi, pierwsi zaczęliśmy inwestować. Skończyliśmy bibliotekę, wznosiliśmy budynki sportowe. I przyszedł do mnie pan Miętta z propozycją bym pomógł w rekonstrukcji stadionu. Więc powiedziałem, że Wisła, oczywiście, opowiedziałem mu o wszystkich moich z nią doświadczeniach. Wtedy zaprosił mnie na rozszerzony zarząd, bo trzeba coś zrobić ze stadionem. Powołano komisję do remontu stadionu, której miałem przewodniczyć Ale pojawiły się trudności. A konkretnie policja odmówiła uruchomienia procedury przekazania Wiśle obiektów. A obiecywano, że przekażą nam tereny, na których będziemy prowadzić działalność, która przyniosła by fundusze na budowę obiektów. Wisła była bardzo biedna.

Potem Pan Miętta spytał, czy ja bym nie został w zarządzie. Powiedziałem, że nie czuję zarządzania sportem, ale jeśli się do czegoś przydam, to jestem do dyspozycji. Czy się do czegoś przydałem? Trudno mi powiedzieć.

O Akademii Ekonomicznej i Wiśle

Jako uczelnia kształciliśmy dużo siatkarek i koszykarek Wisły. Była u nas na przykład Biesiekierska - na ekonomice obrotu. Pamiętam też, że egzaminowałem Porcównę – siatkarkę.

Dziś w żeńskiej drużynie siatkarskiej UEK-Skawa, właśnie zakwalifikowały się do pierwszej ligi, gra kilka dawnych zawodniczek Wisły. Cieszę się, że obiekty sportowe, które zacząłem budować służą dziś sportowi wyczynowemu.