Kazimierz Kościelny, wywiad 16.09.2009

Z Historia Wisły

Wersja z dnia 10:26, 12 lip 2010; Zdzis (Dyskusja | wkład)
(różn) ← Poprzednia wersja | Aktualna wersja (różn) | Następna wersja → (różn)

Wywiad przeprowadzono 16 września 2009 roku w mieszkaniu Kazimierz Kościelnego. Tekst nieautoryzowany.

Spis treści

Część I

HW: - Najpierw zapytałbym o Józefa Kohuta, który kończył występy w Wiśle akurat w tym sezonie, w którym Pan debiutował – w 54 roku. Postać legendarna, obrosła różnymi anegdotkami...

KK: - Tak, tak. Ja mam nawet takie z nim skojarzenia jeszcze z dawnych lat. Swego czasu - to był koniec lat 40, jeszcze nie było ligi - Kohut był królem strzelców. Nie pamiętam ile - 100 bramek strzelił czy coś. Wtedy wygrywało się z Ogniskiem Siedlce 21:0, czy z Motorem Białystok 16:0, a on był przecież bramkostrzelny. Była na boisku Wisły uroczystość wręczenia mu jakiejś nagrody i razem z Adasiem Brzoskwinką, który też grał trampkarzach, wręczaliśmy mu kwiaty.

HW: - Mówi się natomiast, że Kohut osiągnąłby jeszcze więcej, gdyby nie styl życia.

KK: - Bezwzględnie tak. On był zupełnie innej postury niż Gracz. Może nie postury, ale – powiedzmy – to był inny typ fizjologiczny. Gracz był wytrzymałościowcem, on harował od „szesnastki” do „szesnastki”, był mózgiem drużyny, waleczny, targał, szarpał i denerwował się jak coś komuś nie wyszło. A z kolei Józio Kohut to był szybkościowiec, miał najlepszy start w klubie, na paru metrach "urywał się". Mimo że wyglądał trochę taka gospodyni domowa, bo był zaokrąglony, to naprawdę miał błyskawiczny, szybki start. Ale nie miał wytrzymałości, i on nie walczył, nie biegał. I to Graczowi się nie podobało, nie raz miał do niego duże pretensje o to. Ale jednak był bramkostrzelny. Miał taki szybki strzał z podudzia – nie odciągał nogi gdzieś do tyłu, tylko po prostu takie szybkie błyskawiczne uderzenie. I miał bardzo dobry drybling. Jak pamiętam, tu ze Spartą Praga Wisła grała towarzyski mecz, na starym boisku jeszcze. Wygrała Wisła 5:3, a wtedy Czesi byli bardzo dobrym zespołem, w ogóle piłkarzy mieli dobrych. Kohut strzelił cztery bramki w tym spotkaniu. To był jego mecz naprawdę wielkiej klasy. No ale – niestety – miał pewne zawirowania. To się zdarza wielu zawodnikom, którzy często ograniczają swoje możliwości, które mogłyby być większe. Zresztą Mieciu Gracz – co tu dużo gadać – tak samo przecież miał, biorąc jeszcze pod uwagę to, że przecież zabrała mu wojna najlepsze lata jak by nie było. Gracz przed wojną przecież w juniorach grał, nawet miała Wisła mistrzostwo Polski. A tu potem, w czasie okupacji, to grywali w tych mistrzostwach Krakowa na Błoniach, na boisku Zwierzynieckiego czy Juvenii, ale tylko sporadycznie. To była tylko namiastka.

HW: - To jest to pokolenie zawodników, którzy jeszcze nie zdążyli na dobre wejść do składu Wisły w 1938 - 39, tak samo jak Jerzy Jurowicz, z którym Pan miał okazję razem występować w jednej drużynie, a który w połowie lat 50 już kończył karierę.

KK: - Tak, zagrałem jeszcze z nim, z Mordarskim Zdzisławem i z Mamoniem.

HW: - No właśnie. Co Pan może powiedzieć o Jurowiczu? Wspominany jest też jako jedna z legendarnych postaci Wisły…

KK: - Tak, to był po prostu zawodnik niezwykle ambitny, pracowity i oddany zespołowi. Z resztą powierzono mu funkcję kapitana drużyny. Zawsze wobec sędziów był taki uprzejmy, grzeczny. Jak sędzia zwracał uwagę komuś to stawał przed nim na baczność jak w wojsku. Cieszył się dużą popularnością i szacunkiem. Można było na nim polegać, nie był takim zawodnikiem, który lekceważyłby jakieś sprawy ambicjonalne, żeby odpuścił coś.

HW: - Natomiast potem zastąpił go w pierwszej drużynie na bramce Kalisz. Jakim on był bramkarzem, jakim był człowiekiem?

KK: - Stasiu Kalisz to był bramkarz o dobrych warunkach fizycznych. Wzrost miał jak na te czasy dość wysoki – w miarę, choć nie żeby był bardzo wysoki. Sprawny, miał sylwetkę bramkarza na pewno. Tylko - czy ja wiem? - on może mentalnie nie był w pełni dojrzały. Tu można dać przykład tego tragicznego spotkania z Legią. On tam też się przyczynił... Zresztą cała drużyna zawiodła – nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek na wysokości zadania stanął. I niedługo potem Stasiu Kalisz – sympatyczny chłopak, ambitny, ale pewnie nie był taki, żeby nie załamywać się, nie poddawać – wkrótce zniknął z areny. Gdzieś grał jeszcze, chyba w Koronie, ale nie jestem pewien. I wtedy przyszedł właśnie Leśniak.

HW: - Właśnie chciałem też o trzeciego bramkarza z lat 50 zapytać, o Leśniaka.

KK: - Tak, on przybył z Tarnowa. O ile pamiętam, to grał w Metalu Tarnów. To był chyba najsprawniejszy bramkarz w Polsce w tym okresie. Był tak ambitny, że on był stawiany za wzór, chyba był najbardziej pracowity na treningach. Ćwiczenia gimnastyczne, rozciągające… Był ulubieńcem panienek, bo miał piękną sylwetkę. Fruwał nie raz w tej bramce, taki był „efekciarz”. Trener Károly Kósa czasem specjalnie – jak przyszło trochę widzów na trening – rzucał mu te piłki, popisywał się jego sprawnością. Z tym że on był straszny nerwus, on był pobudliwy, bardzo nerwowy. Nie raz obronił z niesamowitym resfleksem, a czasem zdarzył mu się „klopsik” jakiś.

HW: - Andrzej Gowarzewski to tłumaczy wadą wzroku.

KK: - Zgadza się. On miał w ogóle szkła kontaktowe w pewnym momencie. Gdy czasem ktoś posłał piłkę lobem i Leśniak podniósł wzrok, to jakby tracił kontakt z tą piłką. To na pewno w jakiś sposób mu przeszkadzało.

Część II

HW: - Wspomniał Pan już też o Mamoniu.

KK: - Tak, tak. On przyszedł z Korony. To był niesamowity biegacz – jak na te czasy, to on miał dużą szybkość. Może nie miał takiego startu jak Kohut, to był bardziej taki dwustumetrowiec. Na piłkarskie warunki to dłuższe odcinki biegał: miał po prostu takie zdrowie, że pracował od jednej szesnastki do drugiej. Naprawdę, był niesamowicie wybiegany. Grał z początku na lewym skrzydle, a potem zrobiono z niego pomocnika. To za bardzo nie pasowało do niego, dlatego że on nie był typem rozgrywającego. On po prostu przy swoich walorach szybkościowych i kondycyjnych był technicznie znacznie słabszy. Mimo to w kadrze się zameldował i grał, na tej olimpiadzie był też. I to jest ciekawe, że on był kierowcą i jakoś rok czy dwa po skończeniu kariery dostał zawał, potem przyszedł drugi. Mimo tych możliwości fizycznych jednak to serce mu zaszwankowało – przecież w młodym wieku jeszcze odszedł. Ale tak bywa z różnymi zawodnikami, którzy mają takie możliwości fizyczne i potem nie kontynuują ruchu. On był tym kierowcą więc może to jego zdrowie, jego konstytucja fizyczna wymagało w dalszym ciągu trochę ruchu, żeby ten organizm nagle nie zatrzymał się i nie przestał funkcjonować. Dlatego przypuszczam, że tacy wytrzymałościowcy muszą jakoś kontynuować swoje życie już po zakończeniu kariery. Zresztą to nie tylko ludzie tej konstytucji, ale tak samo każdy powinien się ruszać, obojętne czy grał gdzieś czy trenował, ale nie wszystkim się chce, albo nie przykładają wagi.

HW: - Proszę jeszcze scharakteryzować Zdzisława Mordarskiego jako napastnika.

KK: - Tak, więc Zdzisław Mordarski to był bardzo mądry zawodnik. On też grał na lewym skrzydle później. Był przeciwieństwem Mamonia, dokładnie rozgrywał piłkę, był dobry technicznie. Miał też bardzo dobre uderzenie, zwłaszcza z dystansu. Bo jak Kohut celował w takich krótszych strzałach, sprzed pola karnego czy z już z pola karnego, to Mordarski potrafił uderzyć nawet daleko zza szesnastki. I nie raz mu wychodziła piękna "lufa", bo był dobry technicznie i miał też uderzenie techniczne, z podbicia. On miał przydomek Morero. To był taki piłkarz chyba włoski. Taki pseudonim przydomek przylgnął wtedy do niego.

Część III

HW: - W późniejszych latach ukonstytuował się ten tercet obrońców…

KK: - Tak, tak, Monica, Kawula, Budka.

HW: - Proszę pokrótce każdego z nich scharakteryzować – jakimi byli piłkarzami, czy się uzupełniali w obronie?

KK: - Z tej trójki Monica był niesamowicie wytrzymałościowym zawodnikiem. Miał szeroką klatkę, był postawny. On z Wójcikiem nadawali w takich biegach długodystansowych. Niestety wtedy treningi były dość mało przydatne piłkarzowi, można tak to nazwać. No bo po co piłkarzowi biegać 10 km? Podam przykład: pojechaliśmy na obóz gwardyjski do Jeleniej Góry – tam Gwardia Warszawa też startowała, Polonia Bydgoszcz. Rano przed śniadaniem – to było zimą naturalnie – musieliśmy szosą przebiec 10 kilometrów na czczo. Teraz to jest wiadome, że każdy zawodnik ma inną konstytucję fizyczną, że jest wytrzymałościowiec, jest interwałowiec. Wytrzymałościowcom, do których należał jeszcze Machowski Marian czy Władzio Kawula, to nie szkodziło w takim sensie jak Rysiowi Budce. A ja byłem taki średniak – ja to wytrzymywałem, ale na drugi dzień człowiek był pozbawiony świeżości. To się odbijało potem na grze nie raz.

HW: - Kawula słynął z uderzenia.

KK: - Tak. Wie pan, ja go tak poznałem, że pojechaliśmy z Michałem Matyasem na takie krótkie zgrupowanie do Myślenic. Kawula był młodszy o parę lat ode mnie – zabrali go jako obiecującego juniora. Okazało się, że ten chłopak już tam sporo umiał. Jak się grało w tę tak zwaną siatkonogę, to umiał piłkę przebijać, uderzać zupełnie nieźle, a poza tym to on był ambitny i wskoczył szybko do składu. Jak trener Artur Woźniak objął Wisłę w 1956 to przesunął Snopkowskiego na pomoc a Kawulę dał na tak zwanego stopera. I chłopak zaczął tam naprawdę swoje zadanie spełniać. A że właśnie słynął z tego uderzenia, to on był silny fizycznie i miał ten dobry techniczne strzał. Bił rzuty wolne i zdarzało mu się nie raz strzelić bramkę.

HW: - Rozmawialiśmy o wytrzymałościowcach, o szybkościowcach, a kto Pana zdaniem w tamtych czasach w drużynie miał najlepszą technikę, panowanie nad piłką?

KK: - Wie pan, w późniejszych latach ze Śląska przybył do nas Hubert Skupnik. To był technik, można go porównać w pewnym sensie z Brychczym. Drybling wspaniały, kiwka, zwody, w ogóle cuda. Pamiętam, że pojechaliśmy już jako oldboje do Wiednia - on został wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju, choć tam grały dobre firmy, takie jak Bayern Monachium czy reprezentacja Austrii Dolnej. A publiczność jego wybrała najlepszym zawodnikiem, bo miał te swoje zwody i robił bardzo dobre wrażenie. Ale niestety on należał do tych, którzy lubili przedobrzyć. Jak minął jednego, dwóch, czasem trzech - to na czwartym się skończyło. A gdyby on wtedy potrafił zagrać, wyrobić pozycję, to by było i dla niego z pożytkiem większym i dla drużyny. Z tym że jeszcze on dysponował niezłym startem, takim na parę metrów. On raczej nie był szybki na dwudziestu metrach, ale na takim krótkim dystansie był dobry. Skupnik kochał kochał żonglowanie piłkę na treningu. Z kolei niektórzy inni koledzy ćwiczyli strzały. Antosia Rogozę nazywaliśmy okupantem, bo jeszcze przed treningiem, zanim trener przyszedł, to on nikogo nie dopuścił do strzałów, tylko sam uderzał na bramkę.

HW: - Na przełomie lat 50 i 60 z kolei jednym z lepszych strzelców w drużynie był Adamczyk.

KK: - Tak, Stasiu Adamczyk. Wie pan, on na te czasy był wysoki, bo miał coś koło metra osiemdziesiąt dwa. Świetny był strzelec, Gracz go chwalił, że ma znakomite uderzenie. On miał stopę – nie tak jak Mieciu Gracz, bo Mieciu miał krótką stopę – a Staszek Adamczyk miał dłuższą. Miał uderzenie takie naprawdę czyste, soczyste, a szczególnie dobrze grał głową – i strzelał bramki. Ja później grałem na skrzydle, wtedy tam mi się najlepiej grało i to była moja pozycja, i umawiałem się z Adamczykiem: on stał tak mniej więcej na linii szesnastki, a ja wrzucałem mu piłkę z rogu między punkt karny a szesnastkę. On robił trzy kroki i uderzał głową. Wtedy to na tyle miało swoje uzasadnienie, że krycie było luźniejsze. A teraz obrońcy i napastnicy ustawieni są wszyscy obok siebie w polu karnym, właściwie każdy jest pokryty i rzadko który dochodzi do uderzenia głową, a jeszcze jak ten bijący nie potrafi piłki odpowiednio rzucić łukiem to broniący odbijają ją i nic się nie dzieje. Jest pięć rogów, dziesięć rogów i nie ma bramki. A Adamczyk strzelał. Taka była sytuacja, że przyjechała tutaj Lechia Gdańsk - oni byli nazywani „Murarze”. Tam bronił Gronowski, a na skrzydle grał jego brat Robert, no i postać czołowa, najlepszy ich zawodnik – Korek. I oni nie stracili – nie pamiętam – w czterech czy pięciu metrach w bramki. I przyjechali tu do nas do Krakowa, akurat zdarzył się róg i ja właśnie uderzyłem tę piłkę w ten sposób – Staszek wyskoczył, palną głową: jeden-zero. Potem znowu z akcji przyłożył tą swoją długą stopę: dwa-zero. No i tak się to skończyło.

HW: - Czyli odczarował…

KK: - Odczarował! Tak, tak było dokładnie w prasie podane, że odczarował bramkę. A oprócz tego widzi pan jak graliśmy – to była rewelacyjna nasza wiosna, za Artura jak przyszedł nas trenować – zwycięstwo za zwycięstwem. Przyjechał Górnik Zabrze i przegrał, dostał „siódemkę”. Stasiu Adamczyk strzelił wtedy trzy bramki czy cztery nawet.

Część IV

HW: - W latach 60 wielu zawodników Wisły wyjechało do Stanów Zjednoczonych czy do Kanady. Można powiedzieć, że była wręcz fala emigracji za ocean. Również pana kuzyn wyjechał.

KK: - Tak.

HW: - Skąd to się wzięło?

KK: - Powiedzmy, że jakaś więź się wtedy narodziła. To było na wiosnę w roku 1960, dokładnie to w kwietniu, ale już wcześniej była korespondencja. Ktoś z Polonii nawiązał kontakt tu z klubem. Dziw bierze, że w tych naszych czasach na to się zgodzili – to było trochę zastanawiające. W każdym razie czterech chłopaków zdecydowało się na wyjazd. I to był właśnie mój kuzyn Włodek (starszy ode mnie o trzy miesiące, tylko że bardzo bliski bo ojcowie byli braćmi, matki siostrami). Bardzo dobry zawodnik, tylko że troszkę lubił rozrywkę: Zbysiu Kotaba – był starszy od nas chyba o trzy lata, zdaje się, że 29 rocznik. On jeszcze grał na prawym skrzydle swego czasu bo później łącznika grał. Mieciu Gracz był jego łącznikiem. To było chyba nawet już w 49, że on już zaczął coś grać, zadebiutował. I dwóch pozostałych: jeden w ogóle nie grał w pierwszej drużynie - Stasiu Domański, on w rezerwie grywał. I jeszcze Edzio Szymeczko, który rozegrał kilkanaście meczy w lidze. Niesamowicie ambitny chłopak, ale wtedy miał konkurencję nie do przezwyciężenia: Monica, Budka. Jeszcze mu się zdarzył taki przykry wypadek jak pojechaliśmy do Bydgoszczy, do Polonii Bydgoszcz. Z jakiś powodów, nie pamiętam, nie mógł grać Budka, nie wiem czy to była kontuzja czy coś. I ten Węgier, Kosa, wstawił go na lewą obronę. A tam trenował tę Polonię Bydgoszcz legendarny zawodnik, Kotlarczyk, Józef Kotlarczyk. Przegraliśmy ten mecz 2:1 i to właśnie Edziu przyczynił się do tej porażki, bo miał piłkę – tak gdzieś jak jest bramkarz, szesnastka – to za rogiem szesnastki, nie skontrolował, czy jest w pobliżu przeciwnik, zagrał do Leśniaka za lekko, napastnik wszedł z boku i zdobył bramkę. Chłopak to bardzo ciężko przeżył, no bo nie dość że dostał się tak przez przypadek do pierwszego składu, to jeszcze zawalił mecz.

HW: - I oni w czwórkę w Stanach występowali w tej drużynie polonijnej?

KK: - To znaczy oni pojechali konkretnie do Kanady. Tam mieli mieć niby półtora roku kontrakt, ale tam przyjechała drużyna z Chicago, Białe Orły. I oni ich ściągnęli do siebie, i tam już zostali. Z tym że Edziu Szymeczko chciał w ogóle wyemigrować już na stałe, ale przyleciał do Polski – nie pamiętam dokładnie – po dwóch latach lub trzech i już go nie puścili więcej i oni zostali w trójkę. Mój kuzynek rozwiódł się tu z żoną Janiną i ożenił się tam też z Janiną, Polką. Śmiałem się, że po to, żeby mu się nie myliły imiona. Tak samo ten Zbysiu Kotaba, też się rozwiódł. Zbysiu chciał może nawet wrócić, bo tam się czuł taki osamotniony, bo ten Domański też się tam ożenił, no ale niestety stała się tragedia, że został zamordowany.

HW: - Czy zna Pan może okoliczności, czy to był wynik napadu?

KK: - Nie, nie, to był czysty przypadek. Po prostu oni zostali w tróję i razem naturalnie mieli więź i tak się spotykali: raz u tego, raz u tego. Ten Zbysiu mieszkał w Polish Village, to taka dzielnica trochę niebezpieczna, bo tam Portorykańczycy mieszkali dość blisko. Oni wszyscy tam mieszkali, ale jak kuzyn się ożenił to z żoną zamieszkał u teściów, z kolei znowu Domański też tam. No i on wracał od nich, jakoś to było w grudniu. I zauważył, że na korytarzu jakieś dwie panienki grzeją się przy kaloryferze, no a on był Don Juanem i zaczął gadkę. A one podobno były nawet pochodzenia polskiego. Zaprosił je do siebie do pokoju, a okazało się, że one są w towarzystwie dwóch kawalerów. No to zaprosił wszystkich. Jednego z tych kawalerów wysłał do kawiarni, żeby przyniósł coś do napitku. A tak jak mówił mój kuzyn, to on nie lubił nosić portfela, tylko miał w kieszeni taki zwitek dolarów, nawet o nominałach jakiś niedużych. Ale oni to zauważyli. Okazało się, że oni nawet z porządnej rodziny byli, jeden był synem adwokata, tylko żyli z takich drobnych kradzieży, włamań nawet, bo któraś z dziewczyn uciekła z domu, rozbiła samochód ojcu... Tam były jakieś takie powikłania różne. I oni chcieli go po prostu okraść. Troszkę popili, myśleli że on uśnie, bo to przy stole wszystko było. Było gwaru trochę, głosy, bo to wiadomo przy takich okazjach. Nawet sąsiad wpadł zobaczyć co się dzieje, a Zbysiu mówi „Nie, w porządku wszystko”. W pewnym momencie któryś z nich uderzył go w głowę taką flaszką syfonową. Na nieszczęście nic mu się nie stało i wywiązała się bójka. To nie były jakieś takie łobuzy żeby sobie nie dał rady z którymś z nich, bo on był sprytny mimo że nie był wysoki. Tyle że jak któremuś tam przyłożył, to ten go nożem ciachnął obok serca. Wtedy wpadł ten sąsiad, a oni noga, zabrali się i uciekli, ale zostawił jeden marynarkę z etykietą tej kawiarni. Potem doszli do wszystkiego i jeden dostał 30 lat, drugi 15. Widzieliśmy nawet ten pogrzeb. Zbyszek miał jeszcze ślady takie zatuszowane po tej bójce, w tych poduszeczkach leżał biedak i tak skończył marnie.

Część V

HW: - Mówiło się… Takie sformułowania można teraz znaleźć w różnych opracowaniach, że rzekomo cały Kraków o tym mówił, cały Kraków wiedział, że niektórzy zawodnicy etatowi drużyny nie prowadzą trybu życia sportowca...

KK: - Tak, wie pan, ale to można szukać nie tylko u nas, bo za granicą też takie rzeczy były… Czytałem w Przeglądzie Sportowym dodatek o Deynie, jak tam w Manchesterze City rządził... Także to różnie z tym bywa.

HW: - W 1950 roku do Wisły dołączył Jerzy Piotrowski.

KK: - To był zawodnik z Prokocimia, on tam od juniora grał. Pamiętam żeśmy tam pojechali – juniorzy Wisły – do Prokocimia, ja go pierwszy raz wtedy zobaczyłem. On grał na lewej obronie też, tak jak później z resztą, z tym że był starszy chyba o dwa lata ode mnie. Był bardzo szybki, pamiętam, że jak dorwał piłkę z własnej szesnastki to przez całe boisko przeciągnął. Potem, jak poszedł do wojska, to w Legii grał. To był zawodnik niesamowicie ambitny i waleczny, tyle że warunki miał bardzo „mikro”. To znaczy był niski, był znacznie niższy nawet ode mnie, choć ja miałem 1,70 m. Ale łapał się do pierwszej drużyny Wisły, pamiętam, że już zaczynał tam grać w późniejszych latach. W końcu jak już się rozkruszyła ta kadra dawna i przyszedł wtedy Artur Woźniak nas trenować, to właśnie Jureczek Piotrowski grał na obronie. Jako konkurenta miał z kolei Rysia Budkę. A naszemu trenerowi Arturowi Woźniakowi zarzucano, że preferuje niektórych zawodników. Wymieniali, że do jego ulubieńców należy Stasiu Adamczyk, Jędrys, Rysiek Budka, nawet mnie wymieniali w tym składzie. Mówiono, że trener mnie foruje, że nie prezentuję takiej gry, która by mnie predysponowała do pierwszego składu, bo był wtedy Gamaj – dobry strzelec. Ale Artur mnie cenił między innymi dlatego, że ja byłem po Leśniaku chyba drugi w zespole, który na treningu dawał z siebie wszystko. Jak piłka poszła na aut jak odbijaliśmy w dwójkę, to ja nie szedłem po nią tylko biegłem. Ale to wszystko odbijało się później na świeżości. Także ja faktycznie grałem ambitnie, walczyłem, ale to nie były jakieś przebłyski.

A właśnie Jureczek Piotrowski – za nim nie przepadał trener. On był fizjologicznie postury takiej jak ja, on nie lubił biegów, z tym że ja zmuszałem się i biegałem. A on się „obijał” w takich biegach. Ale na meczu był najlepszy! Walczył. Pamiętam, raz na obronie grał w ŁKSie świetny napastnik Baran. Baran go wyrzucił na bieżnię żużlową, tak staranował go, bo przecież Baran to był silny facet i wyższy znacznie, z wagą to już nie mówię – potem ten Jureczek gonił za nim, „ja go zabiję” – mówił. Naprawdę był bardzo ambitny i moim zdaniem krzywdził go ten trener niestety, bo on dawał z siebie wszystko i był najlepszy w tyłach w tamtym okresie. Tylko złapał kontuzję jak graliśmy w Opolu – był taki skrzydłowy Spałek, który wszedł mu jakoś paskudnie w kolano i on potem miał jakieś przerwy. Wtedy Rysio Budka wskoczył na stałe do składu, a ten Jurek Piotrowski odszedł. Jeszcze miał takiego pecha, że poszedł do Hutnika. Jak Artur Woźniak po dwóch latach odszedł – poszedł do Hutnika trenować! Jurek powiedział „no to panowie, ja bardzo dziękuję, ale ja tutaj nie mam nic do roboty”. Nie raz takie były zawirowania.

Moim zdaniem są tacy trenerzy, którzy uważają, że ważniejszy jest trening jak mecz. Tak było. Tak było na przykład z Kolskym, co nas wyrzucił z ligi. Myśmy grywali gierki pięciu na pięciu, gdzieś byliśmy na obozie to na śniegu, na tych bruzdach. Jak Kolskyemu zdawało się, że ktoś nie mający na 100 procent pozycji w składzie troszkę słabiej w tych giereczkach wypadał, to on go odstawiał. A on mógł zagrać niezły mecz poprzedni i to się powinno liczyć – w lidze, a nie na takich gierkach.

HW: - A proszę coś więcej opowiedzieć o Wiesławie Gamaju.

KK: - Tak, więc Wiesiu Gamaj to był też mój rocznik i mojego kuzyna – 1932. On był takiej postury dosyć silnej fizycznie, z tym że w przeciwieństwie na przykład do Machowskiego nie miał wytrzymałości, może też dlatego, że on lubił bardzo zjeść: dobrze i dużo. Ale miał świetną lewą nogę, naprawdę. Strzelał bramki, był bramkostrzelny. On wcześniej zaczął grać w lidze. I właśnie wtedy ja wskoczyłem już na stałe w 1956, jak on miał wesele. Nawet tu na Dzierżyńskiego ówczesnego [obecnie Lea – przypisek HW], tu w kościele Marii Panny. W związku z tym nie wystąpił w meczu z ŁKSem, a to była piąta kolejka. Wcześniej zagraliśmy między innymi z Garbarnią. Wynik 1:1 był takim potknięciem, ale potem przyjechała Legia w tym składzie bombowym i niespodzianka wielka, bo Wisła wygrała 2:0. I piąty mecz był z tym ŁKSem, wygraliśmy 2:0, ja grałem cały mecz wtedy. Następne spotkanie miało być z wicemistrzem Polski, Stalą Sosnowiec. Oni mieli wtedy dobry zespół, tam grało paru zawodników z Wawelu nawet, Wawel wcześniej też był przecież silnym zespołem: Uznański na przykład, Durniok i szereg innych zawodników. Gamaj chciał grać, bo wesele się skończyło, tydzień minął, a trener Artur mówi: „wiesz co Wiesiu, jeszcze sobie odpocznij”. I mnie chciał po prostu wepchnąć na siłę. I faktycznie tak było, że zagrałem ten mecz, wygraliśmy 2:1 – Morek strzelił wtedy obie bramki, on też nie należał do ulubieńców trenera Artura, ale był bramkostrzelny i waleczny i bojowy. Tak się to zaczęło, że Gamaj nie miał takiego uznania, co poprzednio. Także Wiesiu stracił na tej swojej pozycji, ale w dalszym ciągu grał, nie raz też strzelił bramkę. A potem wyjechał do Australii, tam coś grał przez jakiś okres – nie pamiętam jaki. Znowu wrócił, jeszcze coś tam zagrał, ale już tylko śladowo. Wtedy Gracz trenował, a Gracz – Mieciu – był taki zaprzyjaźniony z jego ojcem, który swego czasu grał w Podgórzu w piłkę.

HW: - A z kolei Marian Machowski - to też dość niezwykłe, a w obecnych czasach chyba w ogóle nie spotykane – doktorat na AGH i udana kariera naukowa…

KK: - Tak, ale wie pan jak to wszystko zaowocowało z początku? To było tak: on mieszkał na Skawińskiej, z matką i z młodszym bratem. Ja tam byłem jego, można powiedzieć, bliższym kolegą wtedy. On wprawdzie tam do tych naszych rozrywkowiczów troszkę doskakiwał, no ale… Była taka sytuacja, że tak: mój kuzyn chodził na Akademię Górniczą, Kotaba - na Akademię Górniczą, Gamaj – na Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego, nie mówiąc o Snopkowskim, który skończył prawo. A on nigdzie nie studiował, ale był bardzo ambitny. Więc nagle zapałał ochotą do rozpoczęcia jakiejś nauki, by pokazać kolegom, że też może. A był w dobrych układach z takim działaczem – Mieciem Kogutkiem, który w radzie seniorów do tej pory jest u nas – i ten miał różne dojścia. I on mu pozałatwiał różne sprawy. Śmialiśmy się przez całe lata jeszcze, że Kogutek za niego zdał egzaminy. Ale, jak by nie było, chłopak zawziął się, na tą Akademię Górniczą się dostał i zrobił doktorat. Także na pewno miał zdolności i samozaparcie. I tak samo treningi – był ambitny, miał bardzo dobre uderzenie – to było obok Kawuli, powiedzmy Gamaja, najsilniejsze uderzenie w tym okresie w drużynie. To był chłop na schwał. Jemu pasował bardzo ten trening - w przeciwieństwie do mnie czy do Rysia Budki – Artura Woźniaka. Bo on był typowy wytrzymałościowiec. Jak dorwał piłkę w którymś meczu, to od połowy boiska poszedł na przebój tak na pozycję prawego łącznika, bo ja grałem na prawym łączniku wtedy, jak przyłożył w róg to piłka zatrzymała się na tym łuku między siatką, bramkarz się tylko popatrzył. Z tym że w późniejszym okresie troszkę miał obniżkę formy. Jak Artur odszedł przyszedł wtedy ten trener węgierski Kosa – to był właśnie ten trening, który mi odpowiadał, a jemu może mniej, bo nie było tej wytrzymałości. Z tym że grał jeszcze. Potem przyszedł Finek po Kosy i z początku była rewelacja, bo to był trener który potrafił zrobić kondycję jak na owe czasy bardziej nowoczesną. Biegało się właśnie takie interwałowe kawałeczki. Pamiętam, że biegałem z Machowskim stumetrówki, ale nie tak na rekord Bolda, tylko tak na trzy czwarte. Ale to chodziło o to, żeby szybko wracać z powrotem. Jak my biegli te sto metrów i mieliśmy momentalnie wracać, to ja odetchnąłem sobie dwa, trzy razy i biegłem bez niczego, a on nie mógł tchu złapać przez chwilę. To jest właśnie typowy wytrzymałościowiec. I tacy byli właśnie Władek Kawula, Monica…

Machowski był dobrym zawodnikiem. Myśmy nawet razem ćwiczyli – bo jeszcze jak Matyas nas trenował, to Marian pytał się Matyasa, jakby tak jeszcze w ramach dodatkowej inicjatywy coś potrenować. Trener odpowiedział, żeby taką małą piłeczką odbijać. I on załatwił salę w szkole podstawowej na Skawińskiej i tam odbijaliśmy razem piłeczkę.

HW: - A jakim zawodnikiem był Andrzej Sykta?

KK: - Andrzej Sykta przyszedł do nas z Nadwiślanu i ten chłopak zrobił błyskawiczną karierę. Wiosną w 59 roku, kiedy byłem w najwyższej formie, graliśmy "w dziada": jak jest szesnastka, to do linii bocznej, czterech na dwóch. W pewnym momencie patrzę, że on mnie wyprzedza, jak byłem w środku. Myślę sobie, co to za chłopaczek taki sprytny. Okazało się, że z początku zaczął grać na prawym łączniku w rezerwie. Wójcik Rysiek grał na prawym skrzydle i kierownictwo liczyło, że to będzie bardzo dobra para w niedługim czasie. Że to będzie wzmocnienie ataku na pewno. Potem jakoś tak się stało, że Wójcik został przekwalifikowany na obrońcę (z początku chyba na bocznego, a potem na środkowego, razem z Kawulą), a właśnie Sykta wylądował na prawym łączniku, a Machowski był wtedy prawoskrzydłowym. Okazało się, że ten chłopak ma naprawdę przebojowość i spryt, nawet do strzelania bramek. W każdym prawie meczu się wyróżniał i pod koniec – to było chyba w listopadzie – wylądował w Reprezentacji na meczu z Finlandią, na 5:1 strzelił bramkę. Jeszcze potem, z tego co pamiętam, to zagrał jeden mecz, zremisowany chyba z jakąś arabską drużyną. Był niebezpiecznym zawodnikiem. W 1959 graliśmy w Warszawie z Legią. Wygraliśmy wtedy 3:1, on strzelił dwie bramki, ja jedną. Wtedy go wyróżnili jako najgroźniejszego napastnika w tym meczu. Sykta miał takie przebłyski, czasem może coś zagrał niedokładnie, ale był bardzo niebezpieczny, bo on był zwrotny. Na to nawet zwrócił uwagę ten trener Finek, jak na obozie w Jeleniej Górze robił nam taki slalom między drzewami: mniejsza pętla, większa pętla. I on zwrócił uwagę, że Sykta mija te pnie jak w zjeździe narciarskim… Nie jak ktoś mało zwrotny, po prostej linii. On potrafił takie zakosy piękne robić. I to właśnie mu, przy jego szybkości, zdawało egzamin, bo potrafił minąć przeciwnika w dość szybkim biegu. Z tym że nie mógł sobie poradzić tylko z tym Antczokiem. Bo Antczok był lewym obrońcą, wtedy reprezentantem Polski i to był mądry obrońca. Nie pozwalał Sykcie wykorzystać swoją szybkość, tylko on go szachował. Sykta wypuszczał sobie piłkę na kilka metrów wierząc w swoje przyspieszenie, a ten Antczok go zastawiał, także nie mógł sobie za bardzo poradzić z nim. Ale normalnie biorąc, to tam obrońcom sprawiał sporo kłopotów.

HW: - Na prawej stronie grał też Adam Michel.

KK: - Pomocnik. Tak, tak, też on chyba z Nadwiślanu przyszedł. To był bardzo mądry pomocnik, mający dokładne podania. Był przeciwieństwem Jędrysa, bo Jędrys z kolei był lewy pomocnik. On był taki słabszy technicznie i zwrotny, szybki, nawet Brychczy miał czasem kłopoty, bo on go dobrze krył i nie pozwolił mu na te dryblingi. Tyle że, niestety, też należał do grupy rozrywkowej. Był dobrym zawodnikiem, mądrym. Ale jak miał jechać na Olimpiadę do Rzymu razem z Fredziem Monicą, to nie pojechali, bo chyba zabalowali. Pojechali na mecz ze Związkiem Radzieckim i tam tragedia była, bo "siódemkę" Polska dorwała, a oni byli jakoś nie za bardzo przygotowani na mecz. Ale cóż no, nie wszyscy mają taką ambicję, wolą troszkę luzu.