Kibicowanie w stylu retro

Z Historia Wisły

Spis treści

Kiedy zaczęło się wiślackie kibicowanie?

Zapewne z chwilą, kiedy piłkarze Wisły po raz pierwszy pojawili się na „boiskach” Krakowa. i zaznaczyli na nich swą obecność, zajmując czołowe miejsce w jesiennym turnieju piłkarskim zorganizowanym przez T. Konczyńskiego w 1906 r. Początkowo byli to głównie uczniowie II. Szkoły Realnej, którzy dopingowali swych starszych kolegów. Bo Wisła była w tym czasie klubem wyjątkowo jednorodnym jeśli chodzi o przynależność szkolną i dzięki swemu ojcowi-założycielowi zachowała ten charakter przez pierwszy rok istnienia. Do tego dochodziła rodzina: ta bliższa i dalsza, podpatrująca zabawy z piłką swych latorośli. Wprawdzie – jak to wspominał S. Mielech [1] - „dzikie postacie młodzieńców, o nagich kolanach i rozwianym włosie”, uganiające się za piłką na błoniach początkowo straszyły „krakowskie matrony spacerujące po deptaku”. Szybko jednak wybijający się w kopaniu skórzanego balona i wózkowaniu gracze dorobili się grona gimnazjalnych „adoratorów”. Takim „sławom piłkarskim”, jak np. A. Poznański (po rozwiązaniu „Różowych” był krótko piłkarzem Wisły), już wówczas często towarzyszył orszak złożony z grup młodocianych wielbicieli.

1924 rok, Cracovia - Ferencvaros
1924 rok, Cracovia - Ferencvaros

Kluby-drużyny tworzyli wówczas obok grona zawodników także kibice. Byli to młodzieńcy dopiero wkraczający w dorosłe życie. „Przed każdym spotkaniem kierownictwo klubu, zawodnicy i kibice, malowali wapnem auty, wbijali paliki i sznurami odgradzali miejsce przyszłych bojów (czy stawiali parkan, by "choć na kilkadziesiąt metrów odsunąć darmowych widzów"). Te paliki w czasie meczu wędrowały pod naporem widzów żądnych bezpośrednich wrażeń, jak las w Makbecie i wymiary boiska kurczyły się coraz bardziej”. Po meczu zbierali sprzęt. Nic dziwnego, że to wszystko przywiązywało do klubu bardziej niż cokolwiek innego. Choć u postronnych obserwatorów „takie słowa, jak ‘mecz’, ‘futbal’ – ... budziły raczej odrazę, niż ciekawość. Początkowo tylko nieliczna publiczność schodziła z miasta na Błonia, aby obejrzeć tajemniczą imprezę sportową na własne oczy...

Znalazłszy się na Błoniach, publiczność oglądała ze zdziwieniem duży prostokąt łąki, ogrodzony niskimi słupkami, które łączyła ze sobą przeciągnięta przez nie linka konopna. Na dwóch krótszych bokach prostokąta widniały „bramki”, zbite z kwadratowych palików – puste, nie osłonięte od tyłu żadną siatką. Na jednym z dłuższych boków, tyłem do zachodzącego słońca, a więc i do kopca Kościuszki, zadziwiał przybyłych rząd krzesełek ogrodowych, zielono malowanych, przeznaczonych – jak na miejscu informowano – dla „lepszych” czy „cenniejszych” gości. Krzesełka stały wprost na trawie, na tym samym poziomie co boisko, tuż przy ogrodzeniu ze słupków. Po drugiej stronie boiska, przeciwległej krzesłom, nic nie stało. Tam, podczas meczu dopiero miała stanąć publiczność, ta „tańsza” – dwudziestohalerzowa.

„Męty” i „szumowiny społeczne” (owi bezpłatni) każdą z bramek otaczali od tyłu... Owe „andry” krakowskie, spełniali rolę siatek we bramkach oraz parkanów, odgradzających późniejsze boiska, Oni to właśnie, po strzale do bramki, ścigali się z piłką, gonili ją, dopadali i następnie walczyli z sobą o prawo wykopania jej z powrotem na boisko. Podczas tych bojów - czas, odgwizdywany przez sędziego, rozwlekał się w nieskończoność, ale nikomu na tym nie zależało. Nikt nie patrzył na zegarki, gdyż każdy przyszedł na Błonia już po fajerancie” [2].

Tym niemniej wokół Wisły gromadziła się wcale nie tak mała rzesza sympatyków, która w razie potrzeby wspierała piłkarzy w organizowaniu zawodów. Wiadomo na przykład, że piłkarze z białą gwiazdą na piersiach dorobili się stosunkowo szybko „kółka miłośników sportu ‘Wisła’” - co można uznać za jeden z pierwszych (jeśli nie pierwszy fan-klub piłkarski na ziemiach polskich). Owe „Kółko” wydawało nawet karty wstępu na mecze „Klubu Sportowego Wisła Kraków”. Cena takiej karty wynosiła wówczas niemałą kwotę 20 halerzy. Po zatwierdzeniu statutu Towarzystwa Sportowego Wisła w 1910 i wyborze pierwszych oficjalnych władz - to na nich spoczywał m.in. obowiązek organizowania życia klubu. Początki były jednak trudne i jak wspominał świadek narodzin piłki nożnej na krakowskich Błoniach A. Pronaszko „pierwsze mecze, które rozgrywał pierwszy polski klub sportowy „Wisła” ze swoją rezerwą, przechodziły zupełnie spokojnie. Ludzie się dziwowali, albo - jeśli któryś z graczy upadł lub dostał nogą w pośladek - trochę się śmiali, ale nikt się grą nie przejmował. Była to niewątpliwie, okoliczność dla spopularyzowania nowej gałęzi sportu niesprzyjająca. Ponieważ jednak ówczesny Kraków bardzo ubogi był w rozrywki, mecze przyciągały coraz większe ilości ciekawskich. W nagrodę - wraz z pierwszymi, poważniejszymi wpłatami brzęczącej gotówki do kas klubowych - zjawiały się siatki w bramkach, a następnie ukazały się nowe, świeżo utworzone drużyny”. Z czasem jednak „czerwone koszulki „Wisły”, zdobne na lewej piersi w białe gwiazdy, zyskiwały coraz większą sympatię i poparcie. Powoli zaczęły się tworzyć przy „Wiśle” zwarte zespoły kibiców, mało różniących się w swym charakterze od kibiców szachowych z kawiarni Sauera, czy Grand Hotelu. Byli jednako zarozumiali i nieznośnie wścibscy”. „Poważne” kluby piłkarskie przy okazji ważniejszych spotkań wydawały dla kibiców w swoistych materiałach reklamowych ogólne omówienia przepisów gry, by wyedukować, nieznającą jeszcze reguł piłkarskich krakowską widownię. Kibice Wisły należeli do tych najbardziej wyedukowanych i „po każdym nowym meczu czy treningu kawiarnie i handelki szumiały rozmowami o piłce nożnej, a terminy sportowe, jak „faul”, „ofseid”, „gol” lub „wolny”, zaczęły wchodzić w powszechne użycie” [3].

Krakowski „senny” klimat niewątpliwie służył piłce nożnej i nie bez racji mówiono, że podwawelski gród „budził się ze snu prawie włącznie przy okazjach meczów” futbolowych.

Pozyskanie szerszego grona kibiców wiązało się w oczywisty sposób z posiadaniem własnych obiektów sportowych, stałego miejsca na mapie Krakowa, do którego mógłby się udawać kibic głodny sportowych wrażeń. A z tym Wisła miała aż do 1922 r. poważny kłopot.

Za wynikami sportowymi dość długo nie szły sukcesy organizacyjne klubu w tym zakresie. Dopiero tuż przed wybuchem wojny udało się „na Placu Powystawowym ‘Park Sportowy’... wydzierżawić kawałek gruntu, gdzie będą się odbywały wszelkie zawody i meetingi T.S. Wisła” [4]. Na tymże placu wybudowano i otworzono wiosną 1914 r. własny stadion piłkarski. Do tego momentu piłkarze Wisły nadal zmuszeni byli rozgrywać swoje mecze na Błoniach, co poważnie ograniczało ewentualne zyski z organizowanych meczów. I tak pierwszy mecz sezonu w 1914 r. z Spartą obserwowało ok. 300 płatnych widzów zebranych „w obrębie boiska”. „Poza obrębem (bezpłatnych) było do 500” [5]. Nie trzeba chyba dodawać, jak wiele traciło finansowo Towarzystwo nie posiadając własnego stadionu. Frekwencja na meczach piłkarskich wynosiła wówczas średnio kilkaset osób. Jedynie wyjątkowo atrakcyjny rywal mógł ściągnąć wielotysięczne tłumy (jak np. podczas meczu Wisły z Aberdeen w 1911 r.). Z zazdrością patrzono więc na doniesienia z boisk angielskich, gdzie na meczach gromadziło się po kilkadziesiąt tysięcy kibiców.

Do tego promocja medialna klubu wyraźnie kulała. Dzisiejszego czytelnika ówczesnych gazet zaskakuje nikła ilość informacji prasowych dotyczących rozgrywanych przez Wisłę zawodów. W porównaniu z Cracovią ta dysproporcja jest wręcz uderzająca. Brak prasowych anonsów o mających się odbyć meczach i z reguły symboliczne (parozdaniowe) relacje z tych spotkań – musiały wpływać na zainteresowanie tymi meczami i kibicowską frekwencję.

Większym jednak ciosem dla rozwijającego się wiślackiego ruchu kibicowskiego były lata I wojny światowej, kiedy to na 4 lata TS Wisła w praktyce zawiesiło swoją działalność – w przeciwieństwie do Cracovii, która od 1916 r. regularnie rozgrywała spotkania z klubami austriackimi i węgierskimi.

Reaktywacja działalności Wisły w 1918 r. stanowiła nową cezurę w dziejach. Zaczęto powoli odbudowywać zerwane czasem wojny więzi kibiców z klubem. Publiczność wiślacka znajdowała się na początku lat dwudziestych in statu nascendi i musiała po wojennych latach zawieszenia działalności klubowej na nowo zdobywać zaufanie krakowskiej widowni piłkarskiej. Wiązało się to oczywiście z brakiem własnego stadionu i boiska, na którym mogła Wisła rozgrywać swoje mecze, a kibice w godziwych warunkach je oglądać. Do przełomowego roku 1922 kibice Wisły, chcąc obejrzeć mecze swej drużyny zmuszeni byli do tułania się po różnych stadionach krakowskich. Dodając do tego paroletnią (wojenną) przerwę w rozgrywaniu meczów przez Wisłę, można zrozumieć, dlaczego nie stanowili oni do 1922 r. grupy zbyt licznej i zorganizowanej. Otwarcie własnego stadionu stworzyło wreszcie normalne warunki tak dla funkcjonowania klubu jak i pozyskania kibiców. Oczywiście głównym argumentem przyciągającym widzów na stadion Wisły była coraz lepsza gra piłkarzy, którzy dystansując Cracovię w rozgrywkach okręgowych w dwu następnych latach udowadniali, że warto na ich mecze przychodzić.

Kibice Wisły od początku odznaczali się pewną specyfiką. Zaczynając od trybuny honorowej, w której zasiadało zwykle sporo zawodowych wojskowych (głównie oficerów). Magnesem przyciągającym ich na mecze Wisły była gra Reymana, Kowalskiego, Śliwy i innych oficerów, których w okresie przedwojennym (do pamiętnego roku 1933) nie brakowało w drużynie Wisły. Na trybunach obok ludzi kultury zasiadali rzemieślnicy i robotnicy. Wspominając pamiętny z wielu względów mecz z 1.FC w 1927 r. Reyman pisze, że w "niedzielę od rana odchodziły już do Katowic specjalne pociągi z tłumami widzów na te decydujące zawody. Drużyna nasza ulokowała się w osobnym wagonie wraz z zarządem i nie odstępującym nas w każdej ciężkiej czy też radosnej chwili mistrzem Wlastimilem Hoffmanem" [6]. Ceniony do dziś malarz pozostał zresztą aż do swej śmierci oddanym kibicem Wisły. Vlastimil Hoffman chodził na mecze Wisły od 1921 z własnym "malarskim, składanym krzesełkiem" [7]. Kiedy go rozpoznano - zaproszono na trybunę główną. I od tej pory nie opuszczał żadnego spotkania Wisły (nawet wyjeżdżał z zawodnikami na mecze). Od przedwojni wiernym kibicem Wisły był również Kornel Makuszyński.

Cena biletów lub brak miejsc na stadionie nie były dla kibiców wystarczającym powodem, by meczu "Czerwonych" nie obejrzeć.
Cena biletów lub brak miejsc na stadionie nie były dla kibiców wystarczającym powodem, by meczu "Czerwonych" nie obejrzeć.
Ten obrazek oddaje i inną charakterystyczną cechę kibiców "Czerwonych" - ich emocjonalne przywiązanie do klubu "na dobre i na złe". Co oprócz dobrej gry przyciągało widzów na mecze Wisły?: charakter wiślacki - ambitna, zacięta gra do końca. Z tego "Czerwoni" słynęli w całej Polsce. Raczej nie zdarzały się mecze, w których Wiślacy odpuszczali by grę. Przeciwnie, często w sytuacjach wydawało by się beznadziejnych potrafili wyjść z opresji honorem, a nawet zwycięsko. Do takich legendarnych spotkań Wisły należało to z Cracovią, przegrywane do przerwy 1:5, a zakończone wynikiem remisowym 5:5. No i na koniec wypadało by wspomnieć o magii "białej gwiazdy" - tej „najjaśniejszej z gwiazd” . Ten unikalny w polskich warunkach symbol działał niczym magnes na postronnych widzów. Że tak było świadczą liczne wspomnienia osób, które po raz pierwszy zobaczyły Wisłę w grze. Białą gwiazda na czerwonych koszulkach przyciągała wzrok postronnych obserwatorów, napawała dumą piłkarzy, którzy ją nosili na piersiach i kibiców noszących ją w swych gorących sercach. Tak było już w pionierskich czasach kiedy to „czerwone koszulki „Wisły”, zdobne na lewej piersi w białe gwiazdy, zyskiwały coraz większą sympatię i poparcie” [8].


A jaka była ówczesna (nie tylko wiślacka) publiczność? Już w latach dwudziestych próbowano dokonywać quasi socjologicznego opisu kibiców piłkarskich. Opartego oczywiście na subiektywnych, osobistych obserwacjach, a nie systematycznych badaniach. I tak „Kurier Sportowy” dokonując ciekawej klasyfikacji publiczności sportowej wyróżniał w "płacącym, tworzącym tło publiczności" szarym tłumie następujące typy kibiców: najbardziej rzucający się w oczy to "fanatycy" - "roznamiętnieni, wrzaskliwi, niespokojni przychodzą nie dla gry, ale dla klubu, dla walki [...] wrzeszczą [...], są w najwyższym stopniu nietolerancyjni, gwałtowni i od nich wychodzi inicjatywa wszystkich zaburzeń na matchach. Krótko mówiąc, jest to element choleryczny publiczności"; na przeciwnym biegunie znajduje się drugi typ publiczności footbalowej - "znawcy", którzy siedzą cicho i spokojnie i "wydają co pewien czas głębokie i mistycznie zabarwione uwagi na temat toczącego się matchu" typu: "Szkocki football", niekompetencje sędziego wywołują w nich uśmiech politowania. Tworzą element publiczności "nastrajający melancholijnie"; wreszcie typ trzeci - "Sanguiniczny", który na sporcie zna się albo nie, wywodzi się ze wszystkich sfer społecznych. Reaguje emocjonalnie na sytuacje boiskowe, raz potępiając graczy za nieudane zagrania, to znów wychwalając w wypadku dobrej gry. Obok fanatyków są "oni elementem najgorszym, jeżeli chodzi o lokalne zatargi z policją, sędzią lub innym autorytetem" [9].

Wypisz-wymaluj charakterystyka współczesnych kibiców piłkarskich. Z tą małą różnicą, że dziś jakby coraz mniej kibiców odkrywających w futbolu mistyczne tajemnice. We wspomnieniach piłkarzy grających przed wojną i kibiców, ówczesna publiczność odznaczała się dużą kulturą w przeciwieństwie do współczesnej. Nie zawsze tak bywało, o czym świadczą dość często podawane w przedwojennej prasie sportowej przykłady nagannych zachowań kibiców. I nie chodziło tutaj bynajmniej o wyzwiska, jakich nie szczędzono sędziom i graczom drużyn przyjezdnych podczas spotkań piłkarskich. Agresywne zachowania wcale nie tak rzadko przenoszone bywały poza stadion, a kibice toczyli między sobą "wojny futbolowe" używając o wiele mocniejszych "argumentów" niż obraźliwe słowa. Np. z wtargnięć na boisko i próby pobicia sędziego i graczy słynęła Łódź. W Krakowie z kolei między fanatykami Cracovii i Wisły dochodziło do bijatyk (odznaczył się tutaj szczególnie rok 1924 kiedy to najpierw podczas majowych derbów na widowni doszło do "cichej, ale krwawej rozprawy. Jacyś fanatycy pobili się do krwi" [10]. Nie lepiej było we wrześniu kiedy to kibice obu drużyn pokazywali swą wyższość w dworcowej restauracji. Tego typu zachowania były jednak marginesem kibicowskiego życia w ówczesnym Krakowie. Ciekawostką był fakt, że (jak wspomina Mielech) „mimo sympatii dla jednej strony chodziło się na mecze przeciwnika równie pilnie jak na spotkania swojej drużyny. Na meczach przeciwnika uprawiano „serenady”, czyli dopingowano drużynę przyjezdną, aby dokuczyć klubowi miejscowemu” [11].

Głównym magnesem przyciągającym kibiców na stadion Wisły w latach międzywojennych były piłkarskie sławy. Takie jak Reyman, bracia Kotlarczykowie, Adamek, Balcer, czy Artur. To oni tworzyli legendę krakowskiej Wisły. Drużyny niepokornej, skazywanej przez wielu na niebyt. Drużyny, której niezłomny charakter tworzył się w zmaganiach z przeciwnościami losu na boiskach piłkarskich i poza nimi. Odrodzonej po I wojnie niczym feniks z popiołów i piszącej złotymi zgłoskami historię polskiej piłki nożnej w okresie międzywojennym.

Solidność w grze, rzadkie schodzenie poniżej pewnego (wysokiego) poziomu gry, niesamowita ambicja, niezawodność - to cechy charakteryzujące wiślackich piłkarzy. Dlatego na mecze Wisły kibice przychodzili właśnie dla nich. Dla przysłowiowych „bomb” Reymana, inteligencji boiskowej Jan Kotlarczyka na środku pomocy, przebojów i kombinacyjnej gry skrzydłowych i łączników.

Jak reagowała krakowska publiczność na boiskowe wydarzenia i grę swoich pupili: niezwykle gorąco. Okrzykami i przyśpiewkami wspierała głównie swoich idoli, np. Reymana, który zachęcany przez kibiców przyśpiewką: "Zaraz, zaraz za chwileczkę, Reyman strzeli pod poprzeczkę!" zwykle kibiców nie zawodził. Kiedy sędzia odgwizdywał faul na którymś z graczy Wisły w okolicach pola karnego rywali to cały stadion wołał: „"Rajman!, Rajman!!" ..., domagając się egzekwowania rzutu wolnego przez niezawodnego kapitana Henryka Reymana”. Okrzyk ten rozpoczynała lewa trybuna wiślackiego stadionu, ta zajmowana przez najzagorzalszych kibiców „Białej Gwiazdy”. Podejmowany był następnie „przez cały stadion” [12]. Wiślacki bombardier liczył się bardzo z opinią kibiców o swojej grze, podobnie jak jego boiskowi przyjaciele. Do każdego spotkania podchodzili ambicjonalnie, dawali z siebie wszystko na boisku i przeżywali mocno każdą porażkę. I to mówi dlaczego piłkarze Wisły zdobywali coraz większą rzeszę oddanych kibiców. Jak to pisano po latach: grali w klubie walczącym "o daleko większą stawkę niż mistrzostwo Polski w piłce nożnej. [...] o dobre imię Polskiego Piłkarstwa”. Wisła „walczyła [...] o sympatię tych co okalali, okalają i okalać będą boisko, ilekroć na nim zaczerwieniają się koszulki Wisły" [13].

Takie mecze jak ten pamiętny z 1.FC Katowice w 1927 r. zyskiwały piłkarzom „Białej Gwiazdy” sympatię kibiców w całej Polsce. Nic dziwnego, że jej mecze wyjazdowe przyciągały największą ilość kibiców ligowych – co potwierdzają znane statystyki. By podać parę przykładów. W mistrzowskim 1928 r. Wisła była drużyną, która ściągała najwięcej widzów w meczach na obcych boiskach (44.052 w całym sezonie) i jak mówił choćby skarbnik ŁKS-u „gdyby zgodziła się rozegrać w Łodzi oba spotkania mistrzowskie (mecz i rewanż) to jego klub byłby najbogatszym klubem w kraju” [14]. Podobnie było w następnych sezonach.

Nieco gorzej było z frekwencją na własnym stadionie. W tych statystykach zajmowała trzecie miejsce (37304), a wyprzedzała ją Cracovia i Pogoń. W miarę upływu lat krakowscy kibice coraz częściej zaglądali na wiślacki stadion, choć lata wielkiego kryzysu odbiły się na frekwencji nie tylko na wiślackim stadionie, co świadczyło o tym, że kibice „Czerwonych” do osób majętnych raczej nie należeli. Zresztą stadion Wisły miał ograniczoną pojemność. Wraz z krytą trybuną, która przypominała skrzyżowanie „chińskiej pagody z polskim dworkiem szlacheckim” robił spore wrażenie na kibicach już w trakcie budowy (na trybunie zasiąść mogło 1800 osób). Naprzeciwko drewnianej trybuny usypano wał ziemny dla stojących kibiców. Za bramkami była tylko ubita ziemia. Stąd maksymalnie mógł pomieścić kilka tysięcy osób – w porywach do 10.000 [15].

Ewenementem międzywojennego kibicowania w Polsce był masowy wyjazd sympatyków „Białej Gwiazdy” na mecz z 1.FC Katowice 25.09.1927 r. Szczególna wycieczka kolejowa, która udała się do Katowic (dzięki specjalnym zarządzeniom radców kolejowych z krakowskiej dyrekcji kolei) była pierwszą tego typu eskapadą w historii polskiej piłki nożnej. Liczyła według różnych szacunków do 1000 do 5000 kibiców, którzy od wczesnego rana pociągami zjeżdżali na te zawody. Sama frekwencja na tym spotkaniu również była rekordowa, biorąc pod uwagę liczbę kibiców nie tylko ma meczach ligowych, ale nawet międzypaństwowych (zgromadzić się miało od 15.000 do 25.000 widzów!). „Również w Krakowie na dworcu tysiące zwolenników Wisły witały nowego mistrza Polski” [16]. Co ciekawe, nie był to jednorazowy wyskok kibiców Wisły, gdyż i w następnych latach tłumnie wyjeżdżali na mecze swojej drużyny, głównie na Górny Śląsk. Tak było choćby w 1931 roku, kiedy to Wisła grała z Ruchem (1931.08.15, 0:2) Mecz zelektryzował cały Śląsk i zgromadził aż 5000 kibiców. Jak napisano po spotkaniu: „Ruch wygrał z Wisła pierwszy raz w lidze ku niezadowoleniu publiczności, która w większości składała się z przyjezdnych”!!! [17].

Wspomnienia

Jerzy Jurowicz

Kilka zdań przedwojennym kibicom poświęcił w swoich pamiętnikach bramkarz Wisły, Jerzy Jurowicz:

W mych wspomnieniach kilka chociażby uwag chciałbym poświęcić „żelaznym” kibicom. Liczna ich grupa zajmująca zwykle miejsca w górnej części środkowej trybuny, nie tylko nie opuszczała żednego ze spotkań ligowych, ale regularnie obserwowała wszystkie nasze treningi.

Wł. Konopek, „Neściu”, Fr. Kura, Szpurna, ojciec jednego z późniejszych zawodników Wisły Snopkowskiego – oto kilka nazwisk najbardziej wytrwałych zwolenników Wisły. Przewodził im p. Nowak, zwany „królem kibiców”. Z zawodu krawiec, często w miarę swych możliwości przyczyniał się do ratowania nadwyrężonej garderoby graczy.

Z uwagą śledzono postępy młodych piłkarzy, oceniano formę ligowców, ustalano składy. Kibice zazwyczaj jako ostatni opuszczali boisko, dopiero tuż przed zamknięciem bramy. Tworzyli oni jak gdyby nieoficjalny, drugi zarząd klubu, przeżywali radości i klęski na równi z zawodnikami, a wielu z nich to „chodzące encyklopedie piłkarstwa”.

Źródło: Jerzy Jurowicz, Pamiętniki


Przypisy

[1] Stanisław Mielech, Gole, faule i ofsajdy, Warszawa 1957, s. 17 i następne.
[2] Andrzej Pronaszko "Fragmenty wspomnień i komentarzy" zawarte w „Kopcu Wspomnień”, Kraków 1964, s. 241.
[3] tamże, s. 242.
[4] Ilustrowany Tygodnik Sportowy nr 1 z 1914 r., s. 9.
[5] tamże, s. 10.
[6] Henryk Reyman, Największy nasz mecz, w: 30-lecie Towarzystwa Sportowego Wisła, Kraków 1936, s. 18.
[7] Jedlewski Ł., Płynie, Wisła płynie…, Sportowiec nr 40 z 3 października 1956.
[8] A. Pronaszko…, s. 242.
[9] Kurjer Sportowy nr 8 z 1925.
[10] Tygodnik Sportowy nr 20 i 30 z 1924.
[11] Stanisław Mielech, Gole, faule i ofsajdy, Warszawa 1957, s. 87.
[12] Andrzej Konieczny, Janusz Kukulski, Najlepsi piłkarze świata A-Z Kalejdoskop, Warszawa 1978, s. 184; Jan Rotter, Spotkania z „Rajmanem” – Tempo nr 15 z 16 kwietnia 1963, s. 4.
[13] S. Habzda: Wydanie jubileuszowe T.S. Wisła (1906-1946) - Start, 1946; reprint w druku zwartym 2006.
[14] 50 lat. Wisła Kraków, 1906-1956", Kraków 1956, s. 27.
[15] [A. Koźmin, Place, boiska i stadiony piłkarskie na terenie Krakowa w latach 1903-1963, 1964; więcej o stadionie Wisły: Dobiesław Dudek, "Dzieje stadionu sportowego TS Wisła w Krakowie (1914-1924)", Kraków 2007]]
[16] więcej zobacz tu; Stanisław Mielech, Gole …, s. 200.
[17] Raz, Dwa, Trzy nr 18 z 1931.


Doniesienia prasowe

Życie Sportowe. R.1, 1946, nr 12, Życie Sportowe. R.1, 1946, nr 13 - 1946.12.23-30 i 1947.01.07

KIBIC (Studium z natury)

„Kibica wolno kopać w brzuch” — tak mówi karciane przysłowie: przysłowie to znajduje może uzasadnienie w bridżu, lecz w sferę sportową przenosić go nie można. Stosunek do kibiców w sporcie przypomina mocno stosunek państwa do alkoholu.

Państwo niby walczy z alkoholizmem, niby popiera eleuterię — a jednocześnie produkuje alkohol i sprzedaje go obywatelom. Organizatorzy sportu > sportowcy narzekają na kibiców, a w gruncie rzeczy dla kogo się wysilają, jak nie dla kibiców? Dla kogo sprowadzają z zagranicy drużyny za ciężkie pieniądze? Dla swojej rozrywki, czy dla kibiców? Dla kogo buduje się trybuny na stadionach? Czy dla zawodników? — Daj pan spokój, jeszcze kiedy kopniesz pan piłkę i nieszczęścia narobisz! Dla kogo drukuje się tygodniki sportowe? A więc nie kopać kibiców! Bardziej, odpowiadałoby rzeczywistości przysłowie: „Nasz kibic, nasz pan! Kibic jednak kibicowi nierówny.

Pod tym względem nie szczędził nam Pan Bóg w obfitości swojej. Zapoznajmy się przeto z na(charakterystyczniejszymi typami kibiców!

KIBIC KRYTYK

Twierdzi, że w młodości był zawodnikiem, lecz nie takim, jakich się teraz widzi, tylko ho, ho! Dlatego krytykuje wszystko i wszystkich — wszystko wie lepiej, jak powinno się robić i wszystko wykonałby lepiej.

Gdy zawodnik jest w wspaniałej formie i zaprodukuje doskonałe zagranie, mówi: „To nawet paralityk potrafi!", gdy mu się coś nie uda, kibic krytyk chwali się: „Z tej pozycji, to ja notarialnie zobowiązuję się bramkę strzelić". Swoje wywody krytyczne zaczyna zawsze od słów; „Gdy mnie Kożeluch uczył grać w piłkę nożną, to mi zawsze mówił...".

A nauka Kożelucha polegała na tym, że raz przypatrywał się na treningu kibicowi, gdy ten nie mógł z centry, trafić w piłkę i w końcu mu rzeki: „Daj pan lepiej spokój, jeszcze kiedy kopniesz pan w piłkę i nieszczęścia narobisz!".

Oczywiście byłaby „beczka śmiechu", gdyby takiego samochwalcę, kibica-krytyka puścić na boisko i pozwolić mu zagrać. Bo kibic, oraz eunuch z jednej są parafii.

Obaj wiedzę, jak trzeba - żaden nie potrafi

KIBIC W SPÓDNICY

Uważa, że boisko sportowe jest to taki sam dobry teren myśliwski do polowania na męża, jak każdy inny.

I rzeczywiście!

Niektórym sportowcom to się nie podoba i wygłaszają zdania, iż Grecy, którzy pod karą śmierci nie wpuszczają kobiet na Stadion Olimpijski, byli mędrcami i ludzkość słusznie zwie ich narodem filozofów. Ci sportowcy twierdzą również. że dla Ferenik jest miejsce na dancingu i że w każdą miłość kobiety można uwierzyć, tylko nie w miłość kobiety do sportu. I rzeczywiście! Inna rzecz, że to nikomu nie szkodzi. Z tym udziałem kobiet w sporcie to jest podobnie, jak z paczkami z Ameryk. Ktoś je wysyła do Polski i jest zadowolony, że spełnił wobec kraju i krewnych obowiązek, firma, która zajmowała się ekspedycją paczki, jest zadowolona, bo zarobiła na wysyłce, przedsiębiorca okrętowy również, niemniej urząd celny który pobrał swoje opłaty, wreszcie zadowolony jest złodziej, który tę paczkę ukradł. Jedynie adresat demonstruje swoje niezadowolenie. ale on w tym wachlarzu ludzi zadowolonych stanów; tak mały pro.

cent, że słusznie może nie być brany w rachubę. Podobnie jest z tymi niezadowoleńcami, przeciwnikami kobiet w sporcie. Na pewno stanowią on: garstkę, niewielką grupkę ludzi poszkodowanych w prywatnym życiu przez kobiety w shortach. Nie ma co się nimi przejmować, Zresztą jak ś filozof powiedział, że w miłości nikt nie wierzy cudzemu doświadczeniu.

I rzeczywiście.„ Większość sportowców wita kobiety w sporcie z otwartymi ramionami. Są tacy, którzy twierdzą, że kobieta w sporcie dodaje mu pikanterii." Mówią, że

To są uroki życia I że w tym jest rzecz, ażeby móc zaśpiewać beztrosko piosenkę, w słoneczne popołudnie wziąć szczęście pod rękę i pójść z nim no piłkarski, na Cracovii mecz!

I rzeczywiście.

Publiczność również przyzwyczaiła się do udziału kobiet w sporcie i chętnie uczęszcza na popisy sportowe kobiet a kobiety niemniej chętnie kibicują na zawodach. Dawniej paniusie „kanapowe" syczały po kątach: „Moja pani! Taka to była porządna panienka, matkę jej znałam, ale jak zaczęła chodzić na ślizgawkę i na tę przystań, lak skończyła się".

Dziś i te panie „nie mają za złe", bo sportwomen masowo wychodzą za mąż.

Kibic w spódnicy zdobył już sobie obywatelstwo w sporcie.

Proszę sobie wyobrazić jak nudno wyglądałby mecz bez kibiców w spódnicy, Siedziałby człowiek na meczu i denerwował się, że bramkarz jest noga, że sędzia jest kalosz i do telefonu, a tu dzięki kibicowi w spódnicy nie ma się czasu popatrzyć na mecz, bo taka szczebiotka kibicująca żąda wyjaśnień: „Czy karny to jest ten rzeźbiarz, albo „czy korner to jest ten brunet i za co go będą bili?".

Inny kibic w spódnicy w najgorętszym momencie zawodów, kiedy na boisku krew się leje i wrą ofsajdy, kiedy historia sportu się tworzy — mówi „przepraszam" z czarującym uśmiechem i przepycha się przez zatłoczone rzędy widzów. Gentlemani trzaskając reumatycznymi kolanami wstają i robią kibicowi w spódnicy miejsce. To szwendanie się ma jednak swój głębszy cel. Jeżeli się bowiem wkłada bajeczne perlony i nowy kostium, to nie po to, żeby siedzieć gdzieś w kącie na trybunę jak fiołek w trawie, lecz żeby się w nich hidzi-im pokazać. A ściślej to nie chodzi o ludzi, tylko żeby pewien przystojny blondyn-przestał się patrzeć na to nudziarstwo na boisku, a zaczął na nią, kibica w spódnicy.

I rzeczywiście...



KIBIC TYPOWY

Gdy jest młody, biega na mecze, zbiera autografy gwiazd sportowych i ma ambicje pamiętać wszystkie wyniki. Gdy podrośnie Zapisuje się do klubu i wtedy wynos! zawodników na rękach z boiska i używany jest do cięższych robót, jak niwelowanie boiska, lub odnoszenie zawodnikom walizek «a stację kolejową Gdy s:ę na tym polu wybije, szuka kontaktu towarzyskiego Be znanymi zawodnikami, wiesza się przy nich, lub próbuje zająć w sporcie jakieś stanowisko.

Najczęściej jest sędzią sportowym.

(Czy kto zwrócił na to uwagę, że sędziowie sportowi, to przeważnie faceci obciążeni nie wyżytym kompleksem zawodniczym?). W międzyczasie kibic typowy czyni nieśmiałe próby stania się zawodnikiem, lecz te próby kończą się nieodmiennie zdobyciem zaszczytnego miana patałacha.

Między sportowcami kibic typowy zawsze jest śmieszną figurą bez względu na stanowisko, jakie mu się udało zająć. Typ ten jest sympatyczny i nieszkodliwy.

KIBIC-CHULIGAN

Jego osobistym wrogiem, wrogiem Nr. 1 Jest sędzia na boisku, wrogiem Nr. 2 drużyna, która śmie wygrywać z natury) z drużyną, której on kibicuje. Uważa za swe powołanie tępienie takiej drużyny wszelkimi sposobami. Dlatego na mecze zapaśnicze i bokserskie przychodzi z kartoflami w kieszeni i flaszkami od w-^ki, na piłkarskie z kamieniami lub kasztanami. Jadąc na mecz do Chorzowa zabiera ze sobą broń palną; na szczęście dla sportu kibice-chuligani nie rozporządzają czołgami. On to w czasie zawodów gwiżdże na palcach, ryczy „kalosz, sędzia do telefonu"; „te wariat", on bije brawo na widok bolesnej kontuzji przeciwnika, a na widok złamanej nogi, lub innego nieszczęścia wrzeszczy „sędzia odliczyć czas". Prawa gościnności, względów dla kobiet obecnych na zawodach nie uznaje. Na widok porażki swojej drużyny krew mu oczy zalewa (przeważnie działa pod wpływem oparów alkoholowych), łamie krzesła, bije sędziego, niszczy ogrodzenie boiska — bo to dopiero wyrównuje tę straszną niesprawiedliwość, że drużyna, której on kibicuje — przegrała.

Ponury, kryminalny typ. Plaga sportu!

KIBIC KULTURALNY

Jest to taki kibic, który chodzi na wystawy obrazów, do teatru i kima, czyta książki i dzienniki 1... cierpi.

Cierpi z powodu wrogiego nastawienia świata kultury do sportu, lub sportowej ignorancji artystów i pisarzy, — Sienkiewicz — mówi taki kibic — to typowy przedstawiciel ciemnoty sportowej. Każdy z nas zna z Ogniem i Mieczem scenę pojedynku Wołodyjowskiego z Bohunem. Jak ta scena jest pod względem sportowym nieudała. Sienkiewicz zachwyca się „małymi niewidocznymi dla oka ruchami ręki Wołodyjowskiego", pisze, że „poruszał samą dłonią, a cięcia padały szybkie jak błyskawica".

Z opisu tego pojedynku, jak i z innych opisów szermierki w Trylogii widoczne Jest, że Mały Rycerz bił się szkołą niemiecką. Tak jest — niestety! Tylko burszowie bili się szablą z kiści. Od czasów wystąpienia kawalera Barbasettiego z jego nowymi ideami szermierczymi, cały świat szermierczy wyprowadza uderzenia z łokcia. I to jest słuszne, to stanowi przewrót w szermierce i to prowadzi jedynie do sukcesów. Dziś nawet Niemcy przeszli na szkołę włoską i przez to poprawili swoje wyniki na Olimpiadach. Lecz nie koniec na tym! Dobry, szkolony szermierz robi patinanda, doskoki, odskoki, flóche zawsze w linii prostej, zaś Wołodyjowski „zatacza koła, skacze na boki i zmusza do obracania się Bohuna w miejscu". To ma być mistrzowski styl? Czyż wobec takiego stylu można wierzyć, że Wołodyjowski był mistrzem? Czy bijąc się szkołą niemiecką można było dojść kiedykolwiek do mistrzowskich wyników? Gdyby Sienkiewicz nie był takim nieukiem szermierczym, to właśnie kazałby Wołodyjowskiemu bić się szkolą włoską; w odróżnieniu od ówczesnych szermierzy byłby prekursorem nowych idei szermierczych i wtedy jego mistrzostwo i przewaga nad wszystkimi współczesnymi szermierzami byłaby uzasadniona. A tak to dziś nawet pensjonarki nie wierzą w mistrzostwo szermiercze Małego Rycerza i jego reklamowe tricki.

Na przykład ten słynny trick Bohuna z przerzucaniem szabli do lewej ręki! Toż kpiny z publiczności! Dziś żaden z szermierzy nie odważyłby się na podobny kawał w obawie akcji w tempo. Z opisu przerzucania szabli do lewej ręki dochodzi się do przeświadczenia. że Wołodyjowski robił coś, czego z punktu widzenia sztuki szermierczej w ogóle nie sposób sklasyfikować. Upadek Małego Rycerza na ziemię po cięciu Bohuna z lewej ręki można by jeszcze uznać za swoiste passata sotto, ale taka kontrakcja winna się łączyć ze sztychem. Po co to wszystko? W momencie przekładania szabli z ręki do ręki najzupełniej wystarczyłby zwykły fleszowy skok z prostym cięciem w tempo? Czy tak mistrz wykorzystuje błąd przeciwnika?

III.

O sztychach ma Sienkiewicz dziwne pojęcia. W „Panu Wołodyjowskim w opisie walki z grasantami Azóy-Beja czytamy: „Maty Rycerz to zgasi człowieka, jak świecę, to płytkim sztychem odwali ramię wraz z bronią". Ja się pytam, jak to można sztychem zrobić? Sztychem można przekłuć ramię. ale odwalić je, odrąbać — nigdy.

Z pojedynku z Kannenbergiem widoczne jest, te Sienkiewicz zdawał sobie sprawę z istnienia drugiego zamiaru: Chcesz mnie jako czapla sokoła sztychem nadziać, ale ja cię owym wiatraczkiem zażyję, który w Lubniach jeszcze wykoncypowałem!"...

„Kannenberg w mgnieniu oka związał rapir z szablą i pchnął okropnie. Lecz w tej chwili zaszumiał straszliwy młyniec"...

Według teorii szermierki akcję Wołodyjowskiego można by od biedy sklasyfikować jako drugi zamiar — lecz który szablista prowokuje dzisiaj przeciwnika do pchnięcia wiatrakiem? Od czasów Don Quichota wiatraki w walce na Małą broń są gruntownie ośmieszone Albo to reklamowe wytrącanie szabli z ręki! Toż to z natury) można zrobić tylko przy złym trzymaniu szabli i tylko w jednej pozycji; już na pierwszej lekcji szermierki uczeń dowiaduje się jak szablę należy trzymać, by uniknąć wytrącenia jej z ręki.

Boli to sportowca, że się tak pisze o szermierce w Polsce, która przecież w szablach zdobyła trzecie miejsce na Olimpiadzie! A przecież za czasów Sienkiewicza pracował w Warszawie mistrz Micheau i można się go było poradzić. Przykro! Dalszy dowód ignorancji sportowej dal Sienkiewicz w sportach wodnych.

W „Bez Dogmatu" znajdujemy taki ustęp: „Mam uczucie człowieka, który przyciska sobie mocno uszy, oczy i nozdrza aby dać nurka w głębinę. Ale też istotnie wiem, że prawdziwą perłę znajdę na dnie tej głębiny".

W ten sposób według Sienkiewicza znajduje się perty! Gdzież nasz mistrz pióra widział taki styl nurkowania? I taki opił nurkowania czyta zagranica? Nielepsze wyobrażenie maję panowie literaci o pięściarstwie. Gdy polski mistrz opisuje walkę wręcz, to zaraz jeden zawodnik musi drugiego wyrżnąć pięścią między oczy (?), a gdy przeciwnik upadnie na ziemię — kopać go nogami.

Tylko nie po oczach, panowie literaci! W szczękę go, w plexus solaris, w żołądek czyli jak przedmieścia mówią w bufet, w szyję go — a będzie knock out, co jest celem walki. To są uderzenia bokserskie. Dziś już pędraki chodzące na mecze wiedzą, że uderzenie między oczy nie prowadzi do knock-outu. A już kopanie przeciwnika leżącego na ziemi — jest niedopuszczalne; to nie jest dżentelmeńska walka, to grozi dyskwalifikacją na całe życie. W „Chłopach" Reymonta walkarze chwytają się za orzydla i wodzą jak jastrzębie. Toż za trzymanie przeciwnika też grozi dyskwalifikacja! Break, break puść! — chciało by się wołać. Puść pan, panie Reymont, wstydu oszczędź! Tak wygląda sport w wielkiej literaturze, sport utrwalony że tak powiem w brązie. Cóż z tego, że reprezentacja bokserska Warszawy bije wiedeńską lub berlińską, skoro jednocześnie stołeczni dziennikarze bałamucą ludzi opiewając „trafne, fangę w czoło, lub odpuszczenie byka w żołądek"? Skąd prości ludzie mają wiedzieć, jak prawdziwa dżentelmeńska walka ma wyglądać i zapragnąć czegoś lepszego? Dlaczego nie opisuje się im należycie walki na pięści? Za granicą jest inaczej. Gdy taki London, Curwood lub Lucien Gary daje opis walki na pięści, to czytelnik dowiaduje się z niego o istnieniu zwodów, uników, o girze bokserskiej.

Gdy bohater plasuje przeciwnikowi sierpowy na szczęce, to moment ten jest tak po boksersku, fachowo i smacznie opisany, że po prostu ślinka do ust napływa. Rzecz jest przedstawiona z talentem i pouczająco. Ale chcąc tak pisać o sporcie, trzeba panowie literaci znać się na nim choć trochę.

Kibic kulturalny skarży się również na sztuki plastyczne. „Za czasów greckich — mów; - sport dawał natchnienie rzeźbiarzom i malarzom i był głównym tematem ich dzieł; dziś sport jest ignorowany przez mistrzów dłuta i pędzla. Łucznik, czy dziewczynka ze skakanką, albo portret zbiorowy drużyny Wisły to wyjątki z reguły, że wobec sportu artyści plastycy... robią Greków. A właściwie to nie robią Greków. Sport czeka ciągłe na swojego Chełmońskiego, który by piękno ruchu i walki sportowej utrwalił na płótnie. — Przykro jest miłośnikowi sportu, gdy stwierdza, że nikt jeszcze nie wyraził piękna i harmonii ciała ludzkiego w ruchu sportowym na płótnie lub w marmurze, a już panie Konarskie itp. artyści wykrzywiają sport w różne Jamy", Obrzydzenia do sportu można by nabrać na widok przedstawianych przez nich paralitycznych postaci".

Nasz kibic kulturalny twierdzi, że nieuctwo sportowe panuje i w filmie.

Po co — mówi — wyświetla się taki przedwojenny film „Wiatr od morza" w którym Bodo walczy na szpady? Bodo przed wojnę udzielił prasie wywiadu, w którym się przechwalał. że sportem się nie interesuje i że na sporcie się nie zna Poszedłem na ten film i przekonałem się, że Bodo... miał rację.

Można się nie znać na szermierce, można nie mieć pod ręką aktora znającego fechtunek (a jest Jerzy Leszczyński!), ale po co w takim razie robić wiatr z szermierką na szpady w filmie? I to aż wiatr od morza? Dr ST. MIELECH Dr STANISŁAW MIELECH


Totalizator.

Tygodnik Sportowy

ROK I. KRAKÓW DNIA 27 . MAJA 1921 ROKU. NR. 2.

„Daję pięć punktów „vor” na Wisłę”. — „Stoi!” Dwa lisy” ! — Na Wisłę, czy na Cracovię, na Makkabi, czy na Jutrzenkę, na wygraną, czy też przegraną, — wszystko jedno, — byle zakład stał. Mamy wrażenie, że nie tyle chodzi stawiającym czasami wysokie stawki o wygraną, ile raczej o ciągłe biczowanie nerwów, o utrzymywanie ich w bezustannym napięciu, którym sam przebieg gry nie wystarczy.

Jak niemoralnem i nieetycznem jest stawianie na drużynę całą, lub też na pojedynczych graczy, niczem konie wyścigowe, zbytecznem jest chyba dowodzić; przekracza ono stanowczo ramy przyzwoitości i kulturalności. —Zapominają zapaleni hazardowcy o tern, jak wysokie Zadania stawia nam sport rodzimy, wychowanie fizyczne karlejącej młodzieży i że zbrodnią jest bezcześcić uzewnętrznianie się sportu i jego maksymalnych wyników przez zakłady i hazard

Zdajemy sobie dokładnie z tego sprawę, że większa część publiczności przychodzi na matche !i tylko dla zaspokojenia ciekawości i naprężenia nerwów, a znikoma tylko ilość prawdziwych i uświadomionych miłośników sportu, przychodzi nacieszyć się widokiem młodzieży, która tężyzną i wytrwałością walczy o lepsze, w sposób szlachetny i przepisami oznaczony, ze; swoim przeciwnikiem sportowym oraz podziwiać strategiczną i techniczną umiejętność grających partji. Niemniej uważamy to za swój obowiązek i zadanie, zwrócić publicznie i publicystycznie uwagę na niestosowność takich zakładów, chociażby kosztem niepozyskania i zrażenia części publiczności sportowej.


Publiczność

Kurjer Sportowy

Nr. 8. Środa, 29 kwietnia 1925 Rok I

Publiczność .

Rozwój sportu przyniósł ze sobą czynnik nowy, czynnik, którego istnienia pierwotnie nie przewidywano, a w każdym razie z którym się nie liczono. Mam na myśli publiczność. Każde większe zawody, obojętnie w jakiej dziedzinie sportu, odbywają się dziś przy współudziale trzech czynników:" zawodników, organizatorów i publiczności. Zawodnicy byli zawsze. Organizatorzy przyszli bardzo prędko, bo przecież ktoś musi mierzyć czas i t. d. — publiczność przyszła na końcu.

W pierwszej chwili traktowała sport jako zabawkę. Można przystanąć i popatrzeć się, co oni tam wyrabiają. Potem zaczęło się zainteresowanie, zaczęli zjawiać się stali bywalcy, interesujący się sportem, rozumiejący się na nim. Pierwsze węzły zrozumienia zostały między publicznością a zawodnikami nawią­zane, kiedy jeden lub ów z owych pierwszych widzów rzucił nieznanemu mu graczowi słowo zachęt;, porwany pięknem gry lub budzącem się zamiłowaniem sportu. Z kolei przyszła moda. Przyszła przed wojną tak u nas popularna „manja piłkarska", opiewana i konstatowana powszechnie, której zaczęto się obawiać jak ognia, która stworzyła legendę o brutalności i szkodliwości piłki nożnej i zaszkodziła potężnie sprawie sportu u nas. Na końcu przyszła ostatna faza — przyszło zrozumienie i przyzwyczajenie. Dziś publiczność nie idzie u nas na zawody sportowe dlatego, że taka jest moda, że trzeba popierać sport lub dla jakiegoś innego celu. Idzie po prostu dlatego, że uczestniczenie, choćby bierne, w zawodach sportowych weszło w koło przyzwyczajeń i upodobań naszego społeczeństwa, że ludzie przyzwyczaili się do sportu, przekazali mu w dziedzinie swych zainteresowań i upodobań pewną przestrzeń i stale do niego wracają.

Jaką jest ta nasza dzisiejsza publiczność? Nie piszę specjalnie o publiczności piłkarskiej, ale bądź co bądź jest to sport ściągający największe tłumy widzów, najbardziej „publicznościowy". Dla kogoś, ktoby się interesował psychologją, trybuna lub parter podczas matchu byłyby bardzo wdzięcznem polem do badań, przypuszczam nawet do odkryć. Chodzę czasami na matche, zwracam jednak zawsze uwagę przeważnie na to, co się dzieje na boisku. Czasem jednak to i owo z trybuny mimowoli wpada w oko.

Najpierw więc „szary tłum". Ci wypełniają szczelnie trybunę, zachowują się spokojnie, spory ograniczają do lokalnej wymiany zdań na temat graczy, których nawet dobrze nie znają, wogółe jednak biorą czynny udział w zjawisku popularnie matchem zwanem tylko w chwilach, gdy bramki wywołują burzę oklasków. Jest to element nieszkodliwy, płacący, tworzący tło publiczności. Na tem tle zjawiają się dopiero poszczególne typy.

A więc najpierw — fanatycy. Ludzie, z którymi mówić nie można, roznamiętnieni, wrzaskliwi, niespokojni przychodzą nie dla gry, nie dla sportu, ale dla klubu, dla walki. Przychodzą tylko na matche„swej" drużyny, przeciwnika skazują z góry na zagładę, wrzeszczą, krzyczą, atakują najniesprawiedliwiej sędziego, jeżeli przypadkiem rozstrzyga przeciwkoich drużynie, są w najwyższym stopniu nietoleranccy, gwałtowni i od nich wychodzi inicjatywa wszystkich zaburzeń na matchach. Krótko mówiąc, jest to element choleryczny publiczności. Drugim typem trybuny footballowej są znawcy. Główną cechą ich jest okoliczność, że przychodzą zawsze za darmo. Siedzą cicho i spokojnie, wydająco pewien czas głębokie i mistycznie zabarwione uwagi na temat toczącego się matchu. Co chwila słychać zdania: „widział pan ten kawałek? — Szkocki football"! „Takiej główki od siedmiu lat nie widziałem" i t. p. Orzeczenia sędziego wywołują w tejczęści zawsze uśmiechy politowania. Niezadowolenia jednak nie manifestują głośno. "Tworzą wogóle element nastrajający melancholijnie, choćby swem oddaleniem od sportu — na którym się znają.

Wreszcie typ trzeci. Sanguiniczny. Są to ludzie wszystkich sfer i miejsc. Na sporcie znają się lub nie. Jest to zasadniczo obojętne. Gra porywa ich i zmusza do manifestacji. Niebezpiecznie znajdować się w ich okolicy, a najgorzej wychodzą na nich gracze. Ilustracja: gra toczy się na środku boiska. Pomocnik kopie piłkę, skutkiem śliskiego terenu piłka zsuwa mu się z buta i „kiksuje". Gra idzie dalej. Zapomniałem już o tem, gdy nagle nade mną rozlega się głos tubalny: „Ten Strycharz gra jakby miał wodę w głowie". Tableau. Biedny Strycharz. Nie przeszkadza to wcale, że nasz . sanguinik za chwilę będzie potępianego tak strasznie pomocnika wychwalał. Prawdopodobnie także najzupełniej bez racji. Obok fanatyków są oni elementem najgorszym, jeżeli chodzi o lokalne zatargi z policją, sędzią lub innymi autorytetami. Wszystkie „zwycięstwa", polegające na „pobiciu" przeciwnika, są dziełem tych dwu odłamów publiczności. Szerokie masy nigdy nic z nimi nie mają wspólnego. Oto kilka typów naszej publiczności. Zapominamy nieraz zupełnie o jej istnieniu. A przecież jest ona ważnym czynnikiem w zawodach. Pamiętajmy, że są drużyny, które mają swoją publiczność i na odwrót, publiczność ma swoje ulubione drużyny i swoich ulubionych graczy. Pamiętajmy o tym kolosalnem morzu głów, które co niedzielę zalega trybuny, które wylewa się przez bramy i furtki, które krzyczy i gwizda, klaska i tupie, a ostatecznie czasem i bije. O tem ostatniem muszą często i nie tylko u nas, pamiętać szczególnie sędziowie, bo w całej przygodzie niema dwu elementów, któreby trudniej pogodzić, jak sędziego piłkarskiego i publiczność.

A pamiętać o publiczności musimy, bo ostatecznie naszem, sportsmanów, zadaniem wobec publiczności, jest nie zabawić ją, dając chwilę wzruszeń, ale pozyskać te masy dla sportu, wszczepić im zrozumienie piękna i estetyki ruchu, wychować je, żywym przykładem sportowego dżentelmeństwa. D.

Publiczność sportowa.

Sportowiec: tygodnik ilustrowany, poświęcony wszelkim gałęziom sportu: oficjalny organ Toruńskiego Związku Okręgowego Piłki Nożnej. R.2, 1924, nr 3 1924.01.17

Michał Neugoldberg.


Polska publiczność sportowa nie zawsze jeszcze umie się odpowiednio zachowywać. Ma ona zbyt wiele żywiołowego temperamentu a zbyt mało kultury fizycznej. Pod tym względem Kraków ma już najwięcej wyrobienia, lecz krakowski sport jest pełen „polityki", intryg i t. p. co się odbija i na zachowaniu się publiczności. To też każde boisko ma tam inny „gatunek" publiczności. Inna jest ona na placu „Cracovii", a inna na boisku „Wisły". Inni ludzie odwiedzają boisko „Jutrzenki", a inni „Makkabi". To też przy spotkaniu tych, często wrogich sobie elementów, dochodzi do brzydkich starć. Podokręgi Lw. Z. O. P. N. i K. Z. O. P. N. posiadają publiczność, żywo przypominającą dzikie zwierzęta. Bójka, wtargnięcie na boisko, napad na sędziego — wszystko to należy do zwykłego „porządku”. Również Lwów do niedawna jeszcze obfitował w męty sportowe, które umiejętnie wykorzystały waśnie międzyklubowe dla zaspokojenia swych dzikich instynktów. I Łódź posiada tego rodzaju menażerję sportową, może się z nią pochlubić i Poznań, lecz w znacznie mniejszym stopniu.

Często o zdenerwowanie przyprawiają publiczność walki o mistrzostwo okręgowe, oraz zawody kwalifikacyjne. Fanatycy klubowi przejmują się zbytnio przedbiegiem gry, tak, że czasem musi wkraczać policja.

Często w takich razach odgrywa rolę kwestja wyznaniowa lub narodowościowa, co jest rzeczą haniebną. Z tego rodzaju kwestjami sport nie powinien mieć nic wspólnego. Odgraniczmy nareszcie salę wiecową od boiska sportowego .

I mecze towarzyskie często dostarczają takiej dzikiej emocji. Wystarczy tu wspomnieć o haniebnem zaatakowaniu Makkabi krakowskiej po zawodach w Łodzi. Graczy obrzucano kamieniami, a gospodarzy patrzeli na to przez palce.

Często fanatyzm miejscowy przybiera dzikie objawy — jeśli obca drużyna zwycięża, nieraz słyszy się nawet groźby.

  • * * Ciekawy jest wzajemny stosunek graczy i publiczności. W pewnych wypadkach widzimy na boisku dwie partje: publiczność i gracze miejscowi tworzą jedną partję i nazywają się „my”. Drugą partję tworzą „oni”, t. j. jedenastu graczy przeciwnej. I wtedy można zaobserwować ciekawe fakty. „Nasz” gracz ordynarnie „wywala” na ziemię jednego z „ich”. Publiczność się śmieje, a często bije „brawo”!! Lecz niech któryś z „ichnej” drużyny zachaczy przeciwnika! Laski wylatują w górę Publika gwiżdże, tupie, prowokuje graczy. Lecz często rzecz się ma odwrotnie. Oto gracze prowokują i wyprowadzają z równowagi widownię. — Np. faktem jest, że część winy za skandal zeszłoroczny w Łodzi poniosła Makkabi, denerwując publiczność ciągłemi targami i protestami.

Publiczność ma wśród graczy swych ulubieńców. Potrafi ich wynaleść i w C - klasowych drużynach. Co zrobi taki Janek czy Zygmunt, jest z góry uznane za dobre i śmieszne. Foul — czy przekleństwo „kiwnięcie” czy upadek, wszystko co uczyni taki faworyt budzi śmiech. A biada temu co go zwycięża w pojedynku piłkarskim, lub, broń Boże, popchnie! Wasi „galernicy” są mściwi!

  • Charakterystyczny jest stosunek publiczności łódzkiej do braci Kubików. Trzeba wam wiedzieć, że lwia część łódzkiej galerji, to fanatyczni zwolennicy Ł; K. S-u. Otóż póki Kubicy, bezsprzecznie najlepsi gracze w okręgu, bronili barw Ł. K. S-u, byli bożyszczem galerji. Lecz oto w tym roku Kubicy porzucili drużynę czerwonych i wstąpili do Turystów. Pierwsze ich występy w drużynie fjoletowych wywołały gwizdy i krzyki.

Zobacz Galerię: