Miedziak

Z Historia Wisły

Miedziak - nieznany z imienia i nazwiska kibic Wisły z lat 30 i 40-tych, którego losy opisał w 1967 roku w gazecie Tempo Wojciech Chudy.

Miedziak pochodził ze wsi położonej kilkanaście kilometrów od Krakowa. Swój pseudonim zawdzięczał rudej czuprynie. Miłością do Wisły zaraził go ojciec, który oglądał na żywo triumfy Białej Gwiazdy w lidze w 1927 i 1928 roku. Syn te wydarzenia przeżywał "na nowo" dzięki zeszytowi, w którym ojciec zbierał wycinki prasowe.

Sam Miedziak na mecze Wisły chodził pod sam koniec lat 30-tych. Rozgrywki ligowe przerwał wybuch wojny, młodzi chłopcy liczyli, że walki potrwają krótko i piłkarze szybko powrócą na murawy. Tymczasem rozpoczęły się długie lata okupacji. Miedziak z kolegami grali w piłkę na łąkach - byli dumni z posiadanych przez siebie trzech piłek. Nie szmacianek, lecz właśnie prawdziwych "meczówek" (choć starych i wysłużonych). Dla Miedziaka świętością była też czerwona koszulka, na której własnoręcznie olejną farbą napisał "Wisła Kraków". Zakładał ją - wysłużoną i wyblakłą - do gry.

Chłopców dwa razy spotkały kłopoty ze strony okupanta ze względu na granie w piłkę. Za pierwszym razem niemiecki żołnierz z czystej złośliwości zniszczył dwie piłki. Chłopcy - mimo wielkiej rozpaczy - nie porzucili swojej pasji, szczególnie że uchowała się trzecia piłka, którą za wczasu przezornie odkopnęli do pobliskiego rowu. Za drugim razem konsekwencje były już tragiczne. Miedziak i jego koledzy jak zawsze z zapałem uganiali się za piłką i nie zauważyli grupki pijanych żołnierzy. Ci weszli na plac gry i chcieli odebrać młodym chłopakom piłkę. Wśród śmiechów mówili, że sami teraz zagrają. Miedziak - który akurat był przy piłce - przerwał akcję, chwycił futbolówkę w ręce i początkowo stał jak sparaliżowany. Gdy jeden z żołnierzy zaczął się do niego zbliżać, Miedziak odruchowo rzucił się do ucieczki, wciąż kurczowo trzymając piłkę. Pijany Niemiec chwycił za karabin i wystrzelił krótką serię w kierunku chłopca. Żołnierze kazali pozostałym młodzieńcom uciekać, sami tez oddalili się z tego miejsca.

"Biegliśmy przerażeni, nie oglądając się za siebie, bojąc się śmierci i nie rozumiejąc jej jednocześnie. Dopiero na drodze obejrzałem się. Wśród trawy świeżej, kwietniowej, rudą plama leżał Miedziak. Leżał na wznak, , inny niż zwykle, nieruchomy, spokojny. Nogi, zawsze ruchliwe i zwinne, podkurczył jak w bólu. Leżał - zastygły pomnik niespełnionych nadziei, a jednak mimo wszystko pomnik męstwa i optymizmu. A na piersiach czerwonej niegdyś koszulki wciąż bielił się napis "Wisła Kraków". Kraków! - nie Krakau".

Miedziak zginął w kwietniu 1944 roku. Kilka miesięcy później, 28 stycznia 1945 roku, po wyparciu Niemców z Krakowa, odbyły się pierwszy od ponad 5 lat legalny mecz Polaków: Wisła - Cracovia. Miedziak na pewno byłby wtedy na stadionie...

  • Na podstawie: Wojciech Chudy, Miedziak i Wisła, praca wyróżniona w konkursie Jubilatka we wspomnieniach, Tempo 30 stycznia 1967

“Miedziak i Wisła” – Jubilatka we wspomnieniach cz. 6

Źródło: TS Wisła

Data publikacji: 23 grudnia 2019

W szóstej części “Jubilatka we wspomnieniach” publikujemy wspomnienia Wojciecha Chudego zatytułowane “Miedziak i Wisła”. To historia o miłości do Wisły Kraków, piłki nożnej, o wojnie, nadziei i … śmierci.

Gwizdek. Lewoskrzydłowy otrzymał piłkę. Szybki zryw, potem sprytny “wózek” jednego z obrońców i płaskie mądre wystawienie na wysokości pola karnego. Czerwona koszulka z nr 9 strzela od razu ostro i silnie. Ale jest jeszcze do sforsowania bramkarz. Postać w czarnym swetrze wyciąga się na całą swą długość i z trudem piąstkuje silna bombę zmierzającą w spojenie słupka z poprzeczką. Brawa. Zwykłe momenty, zwykłego meczu. Czy zwykłego?

Jest chłodny styczniowy dzień. Styczniowy dzień 45-go roku. Na twardym ośnieżonym boisku 22-óch piłkarzy. Kostiumy wypłowiałe, piłka stara… Ale gra przecież Wisła i Cracovia! To “Święta Wojna”! To znaczy, że jeszcze Polska nie zginęła! I to jest najważniejsze. Zwalili się ludzie na ten mecz. Przyszli mając jeszcze w uszach łoskot dział i chrobot gąsienic. Teraz przykleili się wzrokiem do tej piłki, która odbijana dość jeszcze chaotycznie, toczyła się przecież po naszej, znów polskiej ziemi. Kibice. Wielu nie doczekało. Zawsze wierni myślami swojemu klubowi ginęli gdzieś nad Odrą lub w gorących piaskach Afryki walcząc o Polskę. O Polskę i Polską Wisłę Kraków.

W tym momencie przypomniał mi się “Miedziak”. Jego młoda, szczenięca jeszcze twarz upstrzona setkami piegów i lśniąca czerwienią czupryna, której zawdzięczał swoje przezwisko. Nie pamiętam już jak miał na imię. Wiem tylko że “Miedziak” i Wisła to były dwa zwroty z sobą zawsze i wszędzie.Był rok 1939. Mieszkaliśmy wtedy kilkanaście kilometrów od Krakowa. W niedzielę stolica polskiego footballu ciągnęła i “Miedziaka”. Ładował swoje połatane portki na jakąś furmankę, podążając w tamtym kierunku i jechał pędzony jego jedyną namiętnością. Uwielbienie to graniczyło niemal z fanatyzmem. Słowa “piłka” i “Wisła” pieścił w ustach nadając im jakiejś mistyczne, wysublimowane znaczenie. Opowiadał żarliwie zasłyszane od ojca historie meczów, rozgrywek, piłkarzy.

– Wiesz jak strzelali Reymanowie? Jak z armaty i fałszem bracie. A Heniek to zawijał piłkę tak, że każdy bramkarz musiał wysiąść. A o braciach Kotlarczykach słyszałeś? “Mur beton”. Nie do przejścia to było w dwudziestym siódmym, ósmym. Wisła wtedy była w lidze u góry na samiutkim szczycie! – mówił. I chrypiał mi tak do ucha, zmęczony wczorajszym wrzaskiem na stadionie i ucieszony zarazem bo Wisła wygrała.

Potem wieczorem, gdy krowy były już napasione rozpoczynał się trening. Na pastwisko zlatywali się chłopaki z całej wsi, a “Miedziak” powoli z pietyzmem wciągał na siebie szarą koszulkę, na której olejną farbą napisał niezgrabne Wisła Kraków. Wyjmowaliśmy z szopy trzy nasze piłki i zaczynała się gra. Te piłki to też cała historia. Nie były to szmacianki, albo gumowe, dziecinne. Naszą wspólną własność stanowiły trzy prawdziwe meczówki. Stare bo stare ale prawdziwe, błyszczące tajemniczym blaskiem od częstego pastowania. Kilka lat zbieraliśmy na nie zioła, grzyby, jagody, wreszcie “Miedziak” pojechał do Krakowa i przywiózł wycyganione cudem, wymarzone przez nas i wytęsknione piłki, autentycznie piłki do gry w nogę. Graliśmy więc nie zważając na zapadający zmrok, ojcowskie lanie, czy nadciągający deszcz.

A tymczasem nad Polskę nadciągała burza. Tym straszniejsza bo jesienna. Wybuchła 1 września rano, gdy jeszcześmy spali, gdy obudził nas jej ponury, straszny zwiastun przetaczający się łomotem i hukiem bomb przez cały kraj. Nie będzie meczów powiedział “Miedziak”. Koniec ligi. Ale niedługo chyba wojna się skończy i znów Wisła będzie grać, co? Nie odpowiedziałem. Nie chciałem mu zaprzeczać, zabierać tej jedynej teraz nadziei jaka nam wszystkim pozostała. Nadzieja, która pomoże nam przetrwać, przetrzymać. I to jednak było trudne kiedy zobaczyło się wkrótce zielono-brunatne i czarne mundury z trupimi czaszkami i czołgi z emblematem krzyża na masce. Nie zanosiło się na zmianę. Niemcy postawili swój ciężki, żołdacki but na naszej ziemi, rozsiedli się wygodnie w Polsce jak u siebie. Łzy, trupy, godzina policyjnego nadzoru, to jedyne reminiscencje z tamtego okresu. Zima ciągnęła się powoli, ciężka i nieskończenie długa. Czekaliśmy wiosny, jej zieleni i ciepła a także chwili tego przyjemnego uczucia jakiego doznaje się uderzając brązowa piłkę bosą stopą.

Wreszcie nadeszła. “Miedziak” obciągnął firmową koszulkę na piersiach, rozprostował kości i pionową świecą posłał piłkę w niebo. Zapomnieli żeśmy o czasie, o wojnie, piłki wędrowały od nogi do nogi, pruły powietrze, klapały w rękach bramkarzy, upajały nas. W pewnej chwili prowadziłem piłkę po skrzydle, poczułem potężne zderzenie. To “Miedziak” nie przestrzegając żadnych regulaminów gry wszedł we mnie aż klapnąłem na murawę. Zobaczyłem też z wściekłością, że odebraną mi piłkę ładuje potężnym kopnięciem do porośniętego pokrzywami rowu.

– Będziesz tam po nią właził wariacie! Ryknąłem podnosząc się z trudem i zdrętwiałem. Zobaczyłem przed sobą błyszczące buty oficerskie. Wstałem. Dookoła panowała nieskazitelna cisza. Tylko wesoły rechot oficera w czarnym uniformie niemile kontrastował z naszym milczeniem. Śmiał się. Aż się opierał o niższego rangą kompana i śmiał się śliniąc i plując. Dostrzegłem niespokojne oczy “Miedziaka” wpatrzone w pozostałe dwie piłki leżące nieruchomo wśród trawy.

– Gibt das – wykrztusił Niemiec pokazując je palcem. – Gibt! – wrzasnął gdy nikt się nie poruszył.

Któryś z chłopców podniósł dwie brązowe kule, śledzone w tej chwili przez wszystkie oczy i położył na ziemi, przy lśniących cholewach. Wówczas oficer zaszwargotał do kolegi przyglądającym się tępym wzrokiem tej scenie. Ten wyjął ze skórzanego futerału mały, oksydowany srebrem sztylecik i podał mu trzymając za ostrze. Oficer pochylił się niezgranie kołysząc rozstawionymi szeroko nogami i zamachnął. Ostra klinga przebiła lichą skórę od razu. Powietrze sycząc uszło jak dusza, z rozprutej dętki. Niemiec nadepnął butem sflaczały strzęp i wyciągnął bagnet. Źle obliczył uderzenie w druga piłkę i ostrze popchnęło ją tylko w bok. Niemiec zabluzgał stekiem przekleństw i przeszedł kilka kroków dalej. Pomógł sobie butami przytrzymując gładka skórę piłki i nie wysilając się zbytnio, rozpruł ją prawie przez pół. Oddał temu drugiemu nóż i pociągnął go za sobą. Szli powoli, rozmawiając i śmiejąc się ochryple i twardo.Gdy zniknęli za wzgórzem “Miedziak” podskoczył do brązowych plam na zielonej, oświetlonej słońcem trawie. Mam klej – powiedział cicho. Może da się… Klęknął i wziął je do rąk. Podeszliśmy bliżej i wtedy każdy z nas zorientował się, że “Miedziak” płacze. Płakał dziwnie cicho i bez jednego szlochu. Czerwona głowa pochylała się coraz bardziej, aż krył twarz w miękkim teraz rzemieniu i widzieliśmy tylko plecy, trzęsącą się koszulę z której słońce wyprało już prawie całą czerwień. Płakał długo, płakał nad piłkami w których widział wszystko, które były dla niego symbolem boiska Wisły Kraków, całej Polski. I to wszystko odebrali mu brutalnie, przemocą z nożem w garści. Zsunąłem się szybko do rowu. Parząc nogi o porośnięte pokrzywami brzegi, wyniosłem trzecią ostatnią piłkę. Położyłem ją obok “Miedziaka” i klepnąłem w ramie.

– Nie łam się stary – powiedziałem – została jeszcze ta. A szkopy i tak dostaną. Zobaczysz, że za rok, dwa tak będziemy dopingować Wisłę, że i mistrzostwo ligi wróci. Zobaczysz. Czekaliśmy. Długie to było czekanie i ciężkie. Każdą pomyślną wiadomością, każdym odgłosem wysadzonego pociągu widzieliśmy zbliżającą się wolność.

Wtedy “Miedziak” przyniósł stary ojcowski zeszyt wypełniony po brzegi wycinkami z gazet, zdjęciami pożółkłymi od czasu i wyjmował z niego wspomnienia dni lepszych, radosnych. Mistrzostwo ligi w 27-mym roku. Rozgrywki zacięte i bezpardonowe jako że pierwsze. I ten mecz decydujący z E.F.C. w Katowicach. Mecz toczący się przecież nie tylko o mistrzostwo w lidze. Mecz prestiżowy. Grają Niemcy i Polacy. I zwycięstwo Wisły. Jednak na polskiej ziemi, przy naszym, śląskim dopingu. Potem w następnym roku znów piękna seria Krakowian i znów na szczycie.

Przeżywaliśmy to wszystko jeszcze raz, przy akompaniamencie stukotu butów żołnierskich i warkocie ciężkich samochodów. Potem ruszyło się od wschodu. Coraz częściej od chałupy do chałupy chodziły wieści – “Szwaby biorą lanie”.Coraz częściej przejeżdżały przez wieś ciężarówki pełne hitlerowców, którzy na głowach zamiast hełmów nosili brudne, zakrwawione bandaże.Przyszła wiosna 44-ego. Wraz zielenią zakwitły nowe nadzieje. “Może to już ostatnia taka?” – Ludzie byli inni. Poruszali się, rozmawiali już inaczej. Zaczynali gorąco wierzyć w nowe lepsze jutro.

Przyszedł też czwartek, pewien pamiętny wiosenny czwartek.Wczesnym rankiem dwudziestu kilku wyrostków wymknęło się cichcem za wieś. Tam w dołach na niezbyt równym placu miał zostać rozegrany “nasz mecz”. Było chłodno, ale słońce zapowiadało upał. Przytupywaliśmy z cicha poszczękując zębami. W górze nad nami, bitą drogą z rzadka przetaczał się jakiś samochód. Wytyczyliśmy bramki, kapitanowie podali sobie ręce i “Miedziak” w swej mocno już przyciasnej koszulce kopnął piłkę. Rozpoczął się mecz. Graliśmy długo i ze szczególnym zapamiętaniem. Zgranie wydawało nam się znakomite, dryblingi “Miedziaka” koncertowe, a dwie gałęzie wetknięte w miękką ziemię lśniły jak polakierowane bielą słupki. Słońce już było wysoko, a wynik zbliżał się do dwucyfrowej liczby. Mecz trwał. Włosy lśniły od potu, na koszulkach pojawiły się mokre plamy, a okrzyki “podaj”, “uważaj” nie ustawały. Graliśmy bez poczucia czasu. Jakby chcąc sobie powetować tyle dni bez sportu, bez wolności. Nie mogliśmy zauważyć rozgorączkowani, pełni emocji i zmęczenia grupki pijanych żołnierzy wracających z miasta. Zsunęli się z drogi w doły i ruszyli wprost na nas. Piłkę miał “Miedziak”. Swoimi charakterystycznie szybkimi ruchami zwiódł dwóch, potem złożył się do strzału i stanął. Z krzaków wyleźli czterej Niemcy. Porozpinane mundury, rozchełstane koszule.

– Fussball – powiedział drwiąco jeden. “Miedziak” schylił się i podniósł piłkę. Był blady i bał się. Wiedziałem, że boi się, a jest zdecydowany i piłki nie odda. Szli ku niemu. Jeden z nich wyciągnął rękę do piłki jakby chciał się tylko nią pobawić. Szedł z uśmiechem rozbawionego dziecka, które chce drugiemu zrobić psotę. A “Miedziak” cofał się. Cofał się powoli, oddychając ciężko jak po trudnej, męczącej pracy.

– No chłopicku – rzekł z pewną trudnością tamten szczerząc zęby. My pograć fussball. Wtedy “Miedziak” skoczył. Poderwał ciało jak sprinter ukąszony strzałem startera i popędził pod górkę tym swoim piłkarskim, kołyszącym się biegiem. Niemiec jakby trochę nie dowierzając, ciągle rozbawiony podrzucił w ręce pistolet maszynowy, który błysnął teraz złotym refleksem słonecznym i zawołał – Halt, halt! Jak ziarna grochu sypane do garnka zabrzmiała krótka sucha seria.”Miedziak” upadł nieefektownie, po prostu zwalił się na ziemię ciężarem swego 16-letniego ciała i przetoczył się rozpędzony przez siebie. Piłka pozbawiona uścisku spadła na nierówności odbijając się o kamienie.

Odezwał się czyjś szloch. Mały jasnowłosy chłopak łkał najpierw cicho i nieśmiało, potem coraz rozpaczliwej i tragicznej, stojąc w bezruchu, obawiając się swojego głosu i łez, a jednak nie powstrzymując ich. Brudne łzy spływały na koszulę i płacze w grobowej ciszy brzmiał jak smutne epitafium dla “Miedziaka”. Niemcy zmitygowali się. Starszy bardziej chyba trzeźwy podskoczył do nas. – Weg – krzyknął wskazując palcem drogę – Weg! Biegliśmy przerażeni, nie oglądając się za siebie, bojąc się śmierci i nie rozumiejąc jej jednocześnie. Dopiero na drodze obejrzałem się. Wśród trawy świeżej, kwietniowej, ruda plamą leżał “Miedziak”. Leżał na wznak, inny niż zwykle, nieruchomy, spokojny. Nogi ruchliwe i zwinne zawsze podkurczył jak w bólu. Leżał zastygły jak pomnik niespełnionych nadziei, a jednak mimo wszystko pomnik męstwa i optymizmu. A na piersiach czerwonej kiedyś koszulki wciąż bielił się napis “Wisła Kraków”. – Kraków – nie Krakau.


Piłkę przechwycił pomocnik Wisły. Klepnęła miękko na jego piersiach, spadła na nogę. Jak w pełnym natchnieniu, transie mijał atakujących go obrońców. Wreszcie gdy napinał mięśnie aby efektywnym strzałem zakończyć tą akcję, stoper “Pasiaków” pełnym poświęcenia szczupakiem wyjaśnił sytuację. Końcowe dni stycznia 45-ego. Piłka toczy się po twardym gruncie boiska. Zawodnicy dwoją się i troją. Dziś chcą zagrać dobrze. Chcą pokazać dobry mecz tym wszystkim którzy czekali długie pięć lat. Tym dla których słowo “Wisła” znaczyło Polska. Dla “Miedziaka”.

Chudy – junior.


Wspomnienia nadesłane na konkurs tygodnika “TEMPO” oraz TS Wisła Kraków z okazji 60-lecia Białej Gwiazdy.

Zachowana pisownia oryginalna.