Obcokrajowcy w Wiśle

Z Historia Wisły

Obcokrajowcy w Wiśle. Temat rzeka – i to taka wzbierająca w miarę upływu lat.

Czy rzeczywiście pojawili się w naszym klubie dopiero w 1991 r.? Tak mogłoby się wydawać, bo Wisła od 1906 r. i w następnych latach nie bez powodu szczyciła się, że "przez cały czas swego istnienia pozycję, jaką wywalczyła sobie... w szeregu polskich drużyn, zawdzięcza jedynie własnym rodzimym siłom, a nie elementom importowanym". Taka była reguła, zapisana zresztą w kolejnych statutach klubowych.

Spis treści

Obcokrajowi "pionierzy" w Wiśle

Rudolf Patkolo
Rudolf Patkolo
Mauro Cantoro
Mauro Cantoro
Angelo Hugues
Angelo Hugues
Nikola!
Nikola!
Jean Paulista
Jean Paulista
Marek Penksa
Marek Penksa
Hristu Chiacu
Hristu Chiacu
Jacob Burns
Jacob Burns
Michael Thwaite
Michael Thwaite
Svitlica
Svitlica
Wisła - Lech 4:2. Dolha "w akcji".
Wisła - Lech 4:2. Dolha "w akcji".
Cleber
Cleber
Tomas Jirsak
Tomas Jirsak
Marcelo
Marcelo
Andraž Kirm
Andraž Kirm
Issa Ba
Issa Ba
Dragan Paljić
Dragan Paljić
Gordan Bunoza
Gordan Bunoza
Andrés Ríos
Andrés Ríos
Ivica Iliev
Ivica Iliev
Dudu Biton
Dudu Biton
Nourdin Boukhari
Nourdin Boukhari
Maor Melikson
Maor Melikson

Ale i od tej reguły istniały wyjątki. Warto w tym miejscu przypomnieć, że do 1918 r. ziemie polskie były pod zaborami, a Kraków znajdował się wówczas w części zagrabionej przez Austrię zwanej Galicją. W tym kontekście trudno posługiwać się pojęciem obcokrajowców w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Z formalnego bowiem punktu widzenia dla obywatela/mieszkańca Austro-Węgier obcokrajowcem byłby np. Polak z zaboru rosyjskiego. Dla czytelności przekazu przyjmijmy, że obcokrajowcem dla Galicjanina będzie każdy, kto pochodził spoza Galicji. Nawet jeśli był obywatelem Austro-Węgier. Będzie to więc także Czech, Węgier, czy Austriak. Dlatego uważni futbolowi kronikarze i w tym pionierskim okresie Wisły (lata 1906-1914) odnajdywali w jej szeregach obcokrajowców.

Za takowych można by uważać pochodzącego z Węgier Dominiaka i Czecha Kowacza (eks gracza Smichova). O tym drugim wiemy niewiele więcej. Nie znamy nawet jego imienia. O Ludwiku Dominiaku jest trochę informacji. Trafił do Krakowa w roku 1910 jako poborowy armii austriackiej i w Wiśle w tym i następnym roku rozegrał kilka spotkań. Wirtuozem piłkarskim nie był, ale Stanisław Mielech wspominał po latach, że to właśnie od niego „Wisła nauczyła się podawać piłkę wewnętrzną częścią stopy”.

Prawdziwy zaciąg cudzoziemski w Wiśle miał natomiast miejsce w roku 1913 z przykrym skutkiem dla klubu. Wtedy to na pamiętny mecz z Cracovią (1:0, wo-), który decydować miał o mistrzostwie Galicji, Wisła zakontraktowała 3 czeskich graczy. Rano przyjechali, grali po południu, wzięli swoje i wieczorem odjechali – jak to lapidarnie ujął potem J. Kałuża. Taka praktyka nie była czymś wyjątkowym w owym czasie, choć w Wiśle wydarzyła się po raz pierwszy. Nie było to dla nikogo tajemnicą, o czym świadczą relacje prasowe. Stało się jednak powodem odebrania Wiśle przy zielonym stoliku mistrzowskiego tytułu. Sam zresztą występ Czechów w tym meczu potraktowano w IKC jako czeską intrygę „w celu wprowadzenia niesnasek w polskim sporcie”, a dowodem na to miało być fizyczne wręcz znęcanie się czeskich futbolistów nad graczami Cracovii na boisku. W tym miejscu warto podać nazwiska tych brutali. Byli to prascy gracze (głównie Sparty): Pek, Špindler i Šikl. Są wprawdzie co do tego pewne wątpliwości, gdyż np. Gazeta Poniedziałkowa twierdziła, że byli to piłkarze z Kladna i Kolina. Na stronach internetowych praskiej Sparty można w galeriach zdjęciowych obejrzeć fizjonomię Špindlera. Na brutala nie wygląda, ale pozory mogą mylić.

II RP i okres PRL-u

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w II Rzeczypospolitej, żaden obcokrajowiec nie włożył koszulki z białą gwiazdą. Podobnie było w okresie PRL-u. Rudolf Patkolo, choć Węgier z urodzenia, w czasie kiedy grał w Wiśle, był już pełnoprawnym polskim obywatelem.

1991 rok - pierwszy obcokrajowiec

I tak dochodzimy do pamiętnego 1991 roku. A więc w dwa lata po upadku komunizmu w Polsce, kiedy to nie tylko polityczne bariery odgradzające Polskę od świata zostały przełamane, także te sportowe, związane choćby z kontraktowaniem zagranicznych graczy. Początkowo trafiali do polskich klubów gracze tani i o kiepskich umiejętnościach. I tak stało się w Wiśle. Za namową byłego bramkarza „Białej Gwiazdy” Roberta Gaszyńskiego (chyba pierwszego menadżera w Wiśle w okresie III RP) do Wisły trafił z południowego krańca Afryki (RPA) Noel Chama Sikhosana. Była to sensacja nie lada, bo nie dość, że był to pierwszy obcokrajowiec w naszym klubie – to jeszcze był Murzynem. O filigranowym Noelu mówiono w mediach za trenerem Adamem Musiałem, że „ma papiery na granie”. Nic dziwnego, że w Wielką Sobotę 1991 r. na mecz z Zagłębiem Sosnowiec (1:0) wybrała się spora liczba kibiców, pragnących również zobaczyć w akcji „czarną perłę” z Afryki. Starcie Sikhosany z polską ligową rzeczywistością okazało się jednak brutalne. Wszedł na boisko w drugiej połowie meczu i odbijał się od sosnowieckich obrońców jak od ściany, co chwila padając na murawę. Grał zresztą tyłem do bramki rywala i jedyne jego udane zagrania w tym meczu to podania do tyłu, do partnerów. Nic dziwnego, że jego wiślacka kariera ograniczyła się tylko do tego jednego występu.

Don't Cry For Us Poland – chciałoby się ironicznie zaśpiewać za sympatycznymi rodakami Maradony, Jorge Garcią i jego kolegą Marcello Sullerem (czy też Szulerem), którzy zawitali pod Wawel wraz z rozpoczynającym się sezonem 1991/2. Ten drugi ani razu nie wdział wiślackiej koszulki, a jego nazwisko mówiło, że sprowadzenie do Krakowa było chyba niezłym kantem. Garcia zagrał w sumie trzykrotnie (głównie jako rezerwowy), niczym specjalnym się nie wyróżniając i opowieści o jego karierze w Espanolu Buenos Aires były chyba z palca wyssane. Dlatego nikt chyba nie płakał w Krakowie po ich szybkim powrocie do ojczyzny. Napisałem chyba, bo w pamięci krakowianek pozostaną zapewne jako zadeklarowani wielbiciele ich urody, czemu dawali wyraz w wywiadach prasowych. A czy w realu też – kto to wie?

"Wzmocnienia" ze wschodu

Nie udało się z egzotycznymi transferami, więc w zimowej przerwie sezonu 1991/92 rozglądnięto się w najbliższym sąsiedztwie Polski. Wzrok włodarzy Wisły padł na Wschód. Ex Oriente lux – i to światło chyba nieco przyćmiło zmysły wiślackich decydentów, którzy sprowadzając do Wisły Ukraińca Olega Derewinskiego i Białorusina Andrieja Chlebosołowa (narodowość nie jest pewna) poważnie mówili o wzmocnieniach Wisły na miarę europejskich pucharów. Białorusin niczym specjalnym nie zapisał się w mojej pamięci – choć rozegrał w barwach Wisły w sumie kilkanaście spotkań. Drugiego pamiętam jednak do dziś, a to z powodu wyjątkowej urody bramki, którą strzelił przy Reymonta w meczu Górnikiem (1:1). Po strzale Olega z dwudziestuparu metrów, mocno uderzona piłka ugrzęzła w samym okienku bramki. Szkoda tylko, że ten wyczyn oglądało stosunkowo mało kibiców, bo lało w tym dniu jak z cebra i niewielu amatorów futbolu wybrało się tego dnia na stadion Wisły. Jako ciekawostkę można również podać, że była to pierwsza bramka obcokrajowca w wiślackich barwach, a mecz ten toczony był przy starym oświetleniu, co było wówczas rzadkością przy Reymonta. Niedostatek luxów przy Reymonta ten jeden raz wspomogło światło ze Wschodu. W sumie gracze ci nie potrafili na stałe wywalczyć sobie miejsca w pierwszej jedenastce i w następnym sezonie pożegnano się z nimi bez żalu.

Przez następne dwa lata Wisła radziła sobie w lidze bez cudzoziemców. Z kiepskim skutkiem, bo wylądowała przecież w II lidze. I właśnie w tej klasie rozgrywkowej ponownie wzmocniła się graczami zza wschodniej granicy, jakby zapominając o wcześniejszych złych doświadczeniach. Tym razem wzmocnić nas mieli trzej Ukraińcy: rozgrywający Mikołaj Kopystijanski, obrońca Roman Goszowski i prawy pomocnik – Wiktor Sydorenko. Jakie to było wzmocnienie świadczy fakt, że pierwszy z tych graczy po 2 zaledwie grach w Wiśle „zasilił” trzecioligowy Świt Krzeszowice. Drugi dotrwał wprawdzie do wiosny, ale w I drużynie występował sporadycznie i niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ja zapamiętałem go z dobrej strony w kończącym ligową jesień 1995 r. przy Reymonta meczu z Lublinianką, pewnie wygranego przez Wisłę 4:0, ale na tle tak słabego rywala to w zasadzie wszyscy piłkarze „Białej Gwiazdy” błyszczeli w tym meczu. Graczem z innej piłkarskiej bajki okazał się Wiktor Sydorenko, ale jego klasę mogli Wiślacy poznać w ostatnim sezonie przed spadkiem do II ligi, kiedy to Wiktor grał przy Reymonta w barwach Hutnika i należał do wyróżniających się graczy tego spotkania. Kibiców Wisły swą grą nie zawiódł. Strzelał wprawdzie mało bramek, ale np. ta strzelona 1 czerwca 1996 r. w wyjazdowym meczu ze Stalą w Stalowej Woli (1:0) walnie przyczyniła się do awansu Wisły do I ligi. Wyjątkowej urody gol strzelony w ostatnim meczu sezonu (z Jeziorakiem Iława 4:2) był tylko wisienką na torcie, wieńczącą bardzo udany sezon Ukraińca w barwach Wisły. Następne lata nie były już tak udane i zapewne przyczyniły się do tego kontuzje nękającego tego zawodnika. Wraz z przyjściem Telefoniki do Wisły zakończyła się jego kariera z białą gwiazdą na piersi.


W pierwszym sezonie po powrocie do I ligi Wisłę wzmocnić miał Kameruńczyk Guy Armand Feutchine. Mikrej postury i masy ciała sprawiał na pierwszy rzut oka wrażenie jakby miał się za chwilę przewrócić o zbyt dużą piłkę. Radził sobie z nią jednak całkiem dobrze. Dobrze wyszkolony technicznie, potrafił też nieźle dryblować i imponował ambicją. W barwach Wisły strzelił w sumie trzy bramki. Nie był to zbyt imponujący dorobek. Ja zapamiętałem tę strzeloną Widzewowi 21 września 1996 r. (1:2), kiedy to na raty pokonał Muchińskiego, wzbudzając tym zachwyt na widowni. Bo trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że Widzew był wówczas ligową potęgą, którą prowadził jako trener F. Smuda. Jego wiślacką karierę wstrzymywały kontuzje. Po przyjściu Telefoniki zrezygnowano z jego usług, wypożyczony na pół roku do Cracovii miał ratować dla tego klubu II-ligową egzystencję. Choć należał do wyróżniających się piłkarzy Pasów to w kiepskim piłkarsko towarzystwie nie był w stanie tego uczynić.

Nowa era - Telefonika w Wiśle

Wraz z przyjściem do Wisły dużych pieniędzy z Telefoniki rozpoczęła się nowa era w transferach zagranicznych do klubu. Wprawdzie zimą 1998 r. przychodzili do Wisły głównie grający za granicą Polacy, ale nie obyło się też bez pozyskania obcokrajowców. Szeroką kadrę Wisły zasilili Litwin Arūnas Pukelevičius i Nigeryjczyk Ibrahim Sunday. Obaj byli pierwszymi reprezentantami swych krajów w Wiśle. I o Litwinie w zasadzie niewiele więcej można powiedzieć. Zagrał zaledwie parokrotnie w Wiśle, zaliczając ogony spotkań ligowych. Poza tym, że był słusznego wzrostu – nic więcej o nim nie mogę napisać. Sunday to zupełnie inna historia. Przychodził do Wisły w wieku zaledwie 17 lat. Młody, szczuplaczek, o nienagannej technice. Wydawało się, że wielka przyszłość piłkarska stała przed nim otworem. I pierwsze występy w Wiśle to potwierdzały. Wprawdzie na boiska wychodził głównie jako rezerwowy, ale już pierwszy występ w wyjazdowym meczu z KSZO ukazał jego nietuzinkowe umiejętności. Mało brakowało, a w tym meczu by w ogóle nie wystąpił, gdyż nie mieścił się w szerokiej kadrze meczowej i dopiero plaga kontuzji wśród graczy Wisły sprawiła, że w ostatniej chwili samochodem dowieziono go do Ostrowca Świętokrzyskiego. Chłopak wszedł na boisko w 72 minucie meczu i w kilka chwil potem popisał się fenomenalnym strzałem z dystansu dającym Wiśle skromną wygraną 1:0, a gra do tego momentu „Białej Gwieździe” się nie kleiła. Graczem podstawowej jedenastki stał się dopiero w następnym sezonie, gdy trenerem Wisły był F. Smuda. Imponował techniką, swobodą poruszania się po boisku. W lidze bramek wprawdzie nie strzelał, ale w europejskich pucharach popisał się piękną bramką strzeloną w wyjazdowym meczu z Trabzonsporem (2:1). Kontuzje wstrzymały poważnie rozwój jego talentu. Formalnie był piłkarzem Wisły aż do 2002 r. Grywał jednak w I drużynie sporadycznie i bez sukcesów, ale też mało już przypominał tego młodego, szczupłego chłopca, który pokazał się w Wiśle w 1998 r. Wraz z masą mięśniową znikła ta swoboda i fantazja z jaką poruszał się po boisku. Próbował go jeszcze reaktywować F. Smuda w swym powtórnym pobycie w Wiśle, ale bez widocznych efektów.


Po ekscesach związanych z pucharowymi meczami z AC Parma (1:1), Wisłę wykluczono z najbliższych rozgrywek pucharowych. Smuda nadal pozostawał trenerem Wisły. Wierząc w jego nosa do wynajdywania piłkarskich talentów tym razem sprowadzono pod Wawel 2-óch Brazylijczyków i Nigeryjczyka. Deciemu i Brasilii do piłkarskich gwiazd było daleko, podobnie Kelechiemu Iheanacho. Zresztą, jak to potem tłumaczono, Deciego zaangażowano głównie do towarzystwa dla Brasilii. Rozegrał w Wiśle zaledwie 2 spotkania, wchodząc do gry w końcówkach meczów. Większe nadzieje wiązano z Brasilią, który na treningach i meczach rezerw strzelał gole z rzutów wolnych jak na zawołanie. W lidze mu już tak dobrze nie szło, choć w sezonie 1999/2000 rozegrał aż 31 spotkań (z czego w połowie wychodził w pierwszym składzie). Strzelił w lidze 2 gole. Nienaganna technika, szybkość, dobre wykonywanie stałych fragmentów gry – to były jego atuty. Kibicom Wisły zapewne zapadł w pamięć jego występ przeciwko Dyskobolii (25 marca 2000 r. 3:0). Jak po meczu powiedział nie bez słuszności Bobo Kaczmarek: mecz ten wygrał dla Wisły właśnie Brasilia, a bramka strzelona na 2:0 była prawdziwym majstersztykiem (rogal strzelony z narożnika pola karnego w długi róg bramki). Wisłę opuścił już w następnym sezonie (przeniósł się do Pogoni, która pod tureckim przewodem budowała krótkotrwałą potęgę piłkarską) i pewnie pozostałby we wdzięcznej pamięci krakowskich kibiców, gdyby nie powrót do Wisły za czasów Henryka Kasperczaka w sezonie 2003/04. W walce o Ligę Mistrzów miał zastąpić Kamila Kosowskiego. Nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei, a i w lidze grał przeciętnie. Rozmiar piłkarskiego kapelusza jaki próbowano mu włożyć na głowę okazał się zbyt duży i już po rundzie jesiennej pożegnano go bez żalu pod Wawelem.


Z Kelechim sprawy miały się jeszcze inaczej. Chłopak, gdy przychodził do Wisły był młody i miał talent, ale czy akurat na najlepszą w Polsce drużynę? Trudno dziś jednoznacznie orzec, bo jego karierę przerywały tak częste kontuzje, że po prostu piłkarsko nie mógł się właściwie rozwijać. W lidze grał z reguły jako rezerwowy. Jak wychodził w pierwszym składzie to na mecze krajowych pucharów. W lidze przyzwoicie się prezentował właściwie tylko raz w wyjazdowym spotkaniu z Górnikiem Zabrze (13 sierpnia 2000 2:1).

We wdzięcznej pamięci wiślackich kibiców pozostanie jednak z powodu występu w legendarnym już rewanżowym meczu pucharu UEFA z Realem Saragossa (28 września 2000 4:1). Kibicom Wisły nie trzeba przypominać dramaturgii tego spotkania. Do przerwy po samobójczym golu M. Baszczyńskiego było 0:1 (w dwumeczu po trzech połowach 5:1 dla Hiszpanów). Sytuacja beznadziejna i chyba też tak pomyślał trener Orest Lenczyk, dokonując zmian w przerwie meczu. Ściągnął wiślackie gwiazdy i w ich miejsce dokonał wszystkich dopuszczalnych zmian w tym meczu (czyli 3 graczy z pola). Chciał zapewne oszczędzić ich siły na następny mecz ligowy. Wśród zmienników znalazł się i Kelechi i to on właśnie dał sygnał do ataku w tym meczu, strzelając gola na 1:1 w kilka minut po wejściu na boisko.

Powtórki telewizyjne do dziś nie wyjaśniają czy piłka rzeczywiście przekroczyła wówczas linię bramkową. Sędzia gola uznał, a Hiszpanie, mając w zapasie trzy gole przewagi, specjalnie nie protestowali. Wtedy zdarzył się „cud nad Wisłą”, jak to potem określano w mediach. Wisła grając porywający futbol wyrównała stan dwumeczu i po dramatycznej dogrywce rozstrzygnęła pojedynek w rzutach karnych. Keli – jak go nazywali kibice – należał do głównych aktorów tego niesamowitego widowiska. Oprócz bramki, potrafił kiedy trzeba przytrzymać piłkę, a kiedy trzeba pójść z nią przebojem. I właśnie jeden z tych przebojów w ostatnich minutach normalnego czasu gry dał Wiśle rzut wolny, który potem w zamieszaniu podbramkowym wykorzystał Franek. I choćby za ten mecz należy się Keliemu miejsce w historii Wisły wyjątkowe.


Jesienią 2001 r., już w trakcie sezonu przyszedł do Wisły słowacki bramkarz Ivan Trabalik i od razu zajął miejsce w wiślackiej bramce. Olbrzym mierzący ponad dwa metry doskonale wyłapywał górne piłki. Gorzej radził sobie w grze na linii i w sytuacjach sam na sam. Dziś już wiadomo, że bramkarzy o takich parametrach preferuje Smuda, który ponownie zasiadł na trenerskiej ławce w Wiśle. Słowak jakoś specjalnie nie zapisał się w pamięci kibiców, a mógł zostać bohaterem Wisły wiosną 2002 – niestety w meczu, który jak się wydaje, zadecydował o stracie przez Wisłę mistrzowskiego tytułu z Legią w Krakowie - nie potrafił wygrać pojedynku sam na sam z Svitlicą i spotkanie zakończyło się remisowo 1:1. Czy to zdecydowało, że nie przedłużono z nim kontraktu w następnym sezonie? Ivan chwalił sobie pobyt pod Wawelem i chyba żałował, że musiał stąd odejść.


Trenerski nos nie zawiódł Smudy w dwóch innych transferach tego sezonu. W październiku 2001 r. zawitał do Krakowa z III ligi włoskiej Argentyńczyk Mauro Cantoro. I miał w Wiśle prawdziwe "wejście smoka", czy raczej byka bo zwano go właśnie „el Toro”. Od razu w debiucie strzelił gola (mecz wyjazdowy z Zagłębiem 4:3) i czynił to regularnie w następnych trzech meczach. Szczególnej urody była bramka w meczu Puchar Polski ze Stomilem (6:1), ustalająca wynik meczu. Bomba z 25 metrów ugrzęzła w samym okienku bramki Wyłupskiego. Potem było ze skutecznością już gorzej – normą były 2-3 bramki na sezon, ale były wśród nich i wyjątkowe, jak ta strzelona w Salonikach Iraklisowi (2:0), dająca Wiśle awans do rozgrywek grupowych pucharu UEFA. Mauro wywalczył sobie wyjątkową pozycję w Wiśle w ciągu tych blisko ośmiu lat, które tu spędził, choć nie stało się to od razu. Przede wszystkim piłkarskim charakterem, walecznością na boisku – i tym zjednał sobie kibiców. Warto nadmienić, że dla Cantoro gra w Wiśle stanowi apogeum jego piłkarskiej kariery. To tu sięgnął po swe największe sukcesy, będąc podporą drużyny. Nie dziwią więc w jego ustach słowa, że za Wisłę dałby się pokrajać. A w tej kilkuletniej wiślackiej karierze nie miał łatwo, gdyż poza Smudą kolejni trenerzy nie mieli do niego zaufania i musiał postawą boiskową udowadniać swą przydatność do drużyny. Tak było z Kasperczakiem, Petrescu, czy ostatnio Skorżą. Choć jego kariera w Wiśle zmierza powoli do zakończenia (ostatecznie pożegnano się z nim na przełomie 2009/2010 roku) warto docenić jego wkład w sukcesu „Białej Gwiazdy” w ostatnim ośmioleciu. Dla mnie swą klasę Cantoro udowadniał w meczach o europejskie puchary, gdy bez kompleksu rywalizował z gwiazdami światowego formatu. W meczach z Realem Madryt należał do tych nielicznych piłkarzy Wisły, którym łydki nie drżały w starciu z „galacticos”, co więcej wygrywał z nimi niejednokrotnie pojedynki jeden na jeden. Na koniec warto wspomnieć, że właściwie od 23 kwietnia 2008 roku, Mauro przestał być „obcokrajowcem” i jest już pełnoprawnym obywatelem naszego kraju. Zasłużył na to sobie jak żaden z cudzoziemców grających do tej pory w Wiśle.


W tym samym czasie co Mauro trafił do Wisły Kalu Uche. Młodzieniec z rezerw Espanyolu Barcelona początkowo niczym specjalnym nie zachwycał, a wyróżniał się na boisku niezbyt gustowną kolorową fryzurą. Widać było jednak, że piłka nie sprawia mu kłopotów. Jego talent eksplodował stosunkowo szybko, bo już wiosną 2002. Początkowo wchodził na boisko jako rezerwowy, by pod koniec sezonu wejść na stałe do pierwszej jedenastki. I tego miejsca nie oddał już do końca następnego sezonu. Był to piłkarz zjawiskowy, jakich nieczęsto widuje się naszej lidze. Błyskotliwy technik, o niekonwencjonalnej kiwce i zagraniach boiskowych, potrafiący z piłką w zasadzie zrobić wszystko. Do tego skuteczny. W sezonie 2002/03 należał do tych filarów Wisły, którzy decydowali o jej sukcesach w pucharze UEFA. Strzelił w nich aż 6 goli, regularnie trafiając do siatki rywali. Mnie utkwiła w pamięci asysta w meczu rewanżowym z Parmą (4:1), kiedy ogrywając środkowych pomocników posłał piękną, prostopadła piłkę do Dubickiego, no i gol na Stadio Olimpico, kiedy to z dziecinną łatwością ograł obronę Lazio, bramkarza i posłał spokojnie piłkę do siatki (3:3). Gracz wyjątkowy w naszej szarej ligowej rzeczywistości, ale też człowiek o marnym charakterze o czym przekonał kibiców dezerterując z Wisły. Na krótko wrócił do Krakowa, kiedy trenował ją J. Engel i odszedł w haniebnych okolicznościach po przegranej batalii o Ligę Mistrzów z Panathinaikós Ateny (1:4). Wielki piłkarz i marny człowiek, który swą karierę rozmienił na drobne, bo talent predestynował go do gry w naprawdę wielkich klubach europejskich.


Przyjście Henryka Kasperczaka do Wisły na parę lat zadecydowało o jakości transferów zagranicznych do Wisły, bo oprócz trenowania Kasperczak decydował w zasadzie jednoosobowo o transferach do Wisły. W pierwszym pełnym sezonie wprowadził do drużyny tylko jednego gracza z zagranicy. Był to Angelo Hugues, bramkarz doświadczony, ale czy na miarę potrzeb Wisły? Można powątpiewać. Francuz zaskoczył naszych ligowców umiejętnym czytaniem gry i grą poza swoją bramką, pełniąc niejednokrotnie rolę ostatniego stopera. Dobrze radził sobie w grze sama na sam. Słabo jednak grał na linii bramkowej, o czym kibice mogli się przekonać w meczach pucharowych Wisły. Stracona bramka w Gelsenkirchen (z Schalke 04 4:1) jeszcze o niczym nie decydowała, ale puszczony strzał Chiesy w meczu rewanżowym z Lazio (1:2 poważnie obciążał jego konto i zdecydował o odpadnięciu Wisły z dalszych rozgrywek. W sumie rozegrał w Wiśle przeszło trzydzieści spotkań, a pożegnał się z naszą bramką w pechowych okolicznościach, po odniesieniu kontuzji w meczu z Legią w kwietniu 2003 (2:1). Później jeszcze przez wiele miesięcy wiązał go z Wisłą tylko spór o niewypłacone ponoć przez klub pieniądze.

Sprowadzenie Angelo było tylko małą przygrywką w transferowych dokonaniach trenera-dyrektora sportowego Kasperczaka. Rozkręcił się na dobre w następnych sezonach, ale dobrej ręki do transferów to niestety nie miał. Szczególnie tych zagranicznych. O ponownym sprowadzeniu Brasilii już była mowa. Ligę Mistrzów chciał Henri zdobyć sprowadzając Ekwueme, Ouadję i Belotte. O ile pierwszy i ostatni to miała być pieśń przyszłości dla Wisły, to Ouadja miał decydować o sile pomocy Wisły. Wszystkie te transfery były jednym wielkim niewypałem. Belotte nie zagrał nawet minuty w barwach Wisły, a dokładniej pierwszej drużyny, gdyż pałętał się po trzecioligowych boiskach z naszymi rezerwami i nawet zdaje się strzelił tam jakąś bramkę. Ekwueme z kolei w ciągu blisko trzyletniej kariery Wiślaka zaliczył kilkanaście gier, nie strzelił żadnej bramki i z początkiem 2006 roku pożegnał się z Wisłą. Chyba najlepiej zaprezentował się w charytatywnym meczu z Legią, przegranym nawiasem mówiąc aż 0:4. Ouadję zapamiętałem z dostojnego człapania po boisku i natychmiastowego pozbywania się piłki do najbliższego partnera. Nic dziwnego, że po rundzie jesiennej pozbyto się go z klubu. Był to pierwszy i chyba ostatni Togijczyk w barwach Wisły. Choć co przyniesie przyszłość – kto wie?


W zimie wzmocnień Kasperczak szukał dalej i tym razem trafił o wiele lepiej. Do drużyny dołączyli Edno i Nikola Mijailović. Serb miał papiery na granie. Jako boiskowy twardziel i walczak nawet na treningach nie oszczędzał klubowych kolegów. Słynął z niekonwencjonalnego zachowania na boisku i poza nim, dlatego szybko stał się ulubieńcem wiślackich kibiców. Kwintesencją jego piłkarskich walorów był pamiętny mecz z Górnikiem Zabrze na wyjeździe (4:0), trzeci w jego wiślackiej karierze. Zapierający dech w piersi kibiców drybling w pola karnym zabrzan, zakończony strzeloną bramką w stylu największych gwiazd futbol, a w pięć minut później głupia druga żółta kartka i w konsekwencji opuszczenie boiska, gdy zegar nie wskazywał nawet 30 minuty meczu. I taki też Nikola pozostał do końca swej gry w Wiśle: niepokorny piłkarz i człowiek. Mógł i powinien zrobić wielką karierę, ale rozdrobnił ją w pozaboiskowych ekscesach. Zapamiętałem go z tej niesamowitej waleczności na boisku, gdy inni opuszczali ręce, on wręcz przeciwnie - dawał z siebie jeszcze więcej. Do historii przejdzie już bramka strzelona przez niego w ostatniej minucie meczu z Iraklisem (2:0) z rzutu wolnego w 90-ej minucie, kiedy to bez obawy podszedł do piłki i strzelił w samo okienko. I jeszcze to wspomnienie z pierwszego meczu o LM z Realem (0:2): Wiślacy wyszli na ten mecz jakby sparaliżowani, bojąc się madryckich sław. Nikola do nich nie należał. Pamiętam te rajdy prawą stroną, kiwki i te próby założenia „siaty” Luisowi Figo... Takim pozostał w mojej pamięci.


Edno – dzisiaj już wiemy, że to gwiazda ligi brazylijskiej. Gdy przychodził do Wisły wiosną 2004 r. z opinią talentu miał zaledwie 20 lat. I chyba nie dano mu szansy w Wiśle na jaką zasłużył. Rozegrał w ciągu miesiąca 4 mecze z białą gwiazdą na piersi (w tym tylko 2 w pierwszym składzie) i to było wszystko. Nie zapadł więc w pamięć kibicom i mnie osobiście.


Z następnym sezonem do Wisły trafił następny afrykański wynalazek trenera KasperczakaTemple Omeonu. Nigeryjczyk poruszał się dostojnie po boisku niczym kapłan jakiegoś nieznanego kultu i partaczył niewiarygodnie dogodne sytuacje w tych nielicznych meczach, w jakich dano mu szansę w Wiśle rozegrać jesienią 2004 roku. Wiosną już nie rozegrał żadnego meczu. Zresztą przesilenie zimowo-wiosenne wymiotło z klubu trenera Kasperczaka, choć o jego dymisji nie decydowały nieudane transfery (przynajmniej bezpośrednio), a przegrana w walce o fazę grupową PUEFA z Dynamem Tbilisi (4:3 i 1:2).

Wraz z nowym trenerem Wernerem Ličką trafił do kadry Wisły jego rodak – obrońca Vlastimil Vidlička. Rywalizacji sportowej z Marcinem Baszczyńskim nie miał szansy wygrać, a wtedy, kiedy dawano mu szansę, wtapiał się raczej w ligową przeciętność, ku której zresztą grawitowała i cała gry Wisły pod wodzą czeskiego szkoleniowca. Nic dziwnego, że wraz z odejściem Lički pozbyto się z klubu i Vidlički.


Okres burzy i naporu jaki przechodziła Wisła w następnych latach odbijała się też wyraźnie na transferach zagranicznych do klubu. Nadzieją na ustabilizowanie gry i sukces miało być zatrudnienie jako trenera J. Engela. Pomóc mu w tym miały transfery dokonane przez dyrektora sportowego G. Mielcarskiego. Z obcokrajowców trafili wówczas z dobrze znanego Mielcarskiemu rynku portugalskiego Andre Barreto i Jean Paulista. Wspomagać ich miał obyty w niemieckojęzycznych ligach Słowak Marek Penksa. Rewelacji po tych transferach trudno się było spodziewać i tak też się stało.

Defensywny pomocnik Barreto w zasadzie nie dostał zbyt wielu szans, by przekonać do siebie kolejnych trenerów Wisły. Swój fach znał, dobrze się ustawiał na boisku. W meczu jesiennym z Koroną (23 października 2005 r. 2:2) dopóki był na boisku gra ofensywna rywala praktycznie nie istniała, a Wisła po kwadransie prowadziła 2:0. Jednak jeszcze w pierwszej połowie doznał kontuzji. Wraz z przyjściem Petrescu do Wisły zaczęto go wypożyczać do kolejnych klubów portugalskich. Nie widział go też w wiślackich barwach trener Skorża i jesienią 2008 r. jego wiślacka kariera dobiegła końca.

Inaczej potoczyła się kariera jego rodaka, Jeana Paulisty. Jasiek od razu zyskał sobie sympatię kibiców. W swym pierwszym meczu rozegranym przy Reymonta (z GKS Bełchatów 0:0) wszedł jako joker i zaimponował wszystkim dynamicznymi akcjami, prostopadłymi podaniami do Brożka i błyskotliwą techniką. Gdyby tak grał cały czas stałby się zapewne gwiazdą nie tylko polskiej ligi. Niestety chimeryczność jego formy stała się wręcz przysłowiowa. Obok bardzo udanych występów zaliczał zastraszająco dużo gier, w których jakby przechodził obok meczu, a piłka wyraźnie nie chciała go słuchać. Trzeba jednak przyznać, że szybko nadrabiał niedostatki gry taktycznej, z jakimi przybył do Wisły. Bramek zbyt wielu nie strzelał, wątpliwości budziła też jego pozycja na boisku. Tak, że nie wiem, czy określenie go jako fałszywego napastnika odpowiada dokładnie roli jaką spełniał w Wiśle (obok ataku grywał również w pomocy). Mnie zapadły w pamięci jego mecze w PUEFA w pamiętnym sezonie, kiedy to Wisła awansowała do fazy grupowej tych rozgrywek. To właśnie Pauliście Wisła w dużej mierze zawdzięczała awans w pamiętnym meczu rewanżowym z Iraklisem. W Salonikach był po prostu nie do zatrzymania dla Greków. No i jeszcze ta bajeczna bramka strzelona w samo okienko w meczu grupowym z Basel (3:1). Osobiście żałuję, że pożegnano Jaśka przed sezonem 2008/09, bo jako joker spełniał swe zadanie znakomicie, a równie błyskotliwych graczy w naszej lidze nie ma zbyt wielu.

Marek Penksa był zupełnie innym typem zawodnika. Niskiego wzrostu, ale z sercem do walki, nigdy nie schodził poniżej przyzwoitego poziomu gry. Strzelił parę ważnych bramek dla Wisły, również w Warszawie, gdy jego bramka decydowała o wygranej nad Polonią 1:0 w lidze jesienią 2005 r. W ostatnim z kolei meczu sezonu gol Penksy dał Wiśle prestiżową wygraną nad Legią, świeżo upieczonym mistrzem Polski. Najważniejszą mogła być ta strzelona prawidłowo, ale nieuznana przez sędziego w pamiętnym meczu w Atenach z Panathinaikosem. Mogła dać Wiśle upragnioną Ligę Mistrzów. Mogła... Należał do osób, które się lubiło także poza boiskiem, zawsze uśmiechnięty, sympatyczny. I trochę szkoda, że nie ma go już w Krakowie.


Wraz z przyjściem Petrescu zaczęło się małe transferowe szaleństwo pt.: kto to i za ile milionów nie trafi pod Wawel. Skończyło się na darmowych graczach z kartą na ręku, z małym wyjątkiem. Był nim Norbert Varga, rumuński piłkarz sprowadzony za niemałe pieniądze, którego wiślackie losy jakże przypominają karierę w naszym klubie Barreto. Obaj byli defensywnymi pomocnikami. Varga również nie potrafił przebić się do pierwszej jedenastki, trapiony kontuzjami większość swego kontrakty spędzał na wypożyczeniach. I tak jest do dziś. Tak naprawdę to nie dano mu szansy na grę w Wiśle, a w meczach w których wystąpił niczym specjalnym nie zaimponował.


Jacob Burns to kolejny defensywny pomocnik, jaki zawitał na Reymonta za Mielcarskiego. Sprowadzony z III ligi angielskiej, miał za sobą grę w występującym Champions League Leeds. No i był pierwszym Australijczykiem grającym w Polsce. Nic dziwnego, że z zainteresowaniem przyglądano się jego występom. Był to typowy walczak do czarnej roboty. Imponowała zwłaszcza ilość przechwyconych i odebranych piłek rywalom w tych meczach, w których dawano mu szansę na dłuższą grę. W tym kontekście warto wspomnieć pojedynki z warszawską Legią. Pod koniec jakże nieudanego sezonu 2006/07 należał do podstawowych graczy Wisły. Trener Skorża nie widział go jednak w drużynie i po spędzeniu jesieni na ławce rezerwowych opuścił Kraków w lutym 2008 roku.

Drugim Australijczykiem sprowadzonym przez Petrescu do Wisły był Michael Thwaite, który po półrocznym rozbracie z piłką zawitał w Krakowie przed sezonem 2006/07. Pokazał się krakowskiej publiczności w przedsezonowym meczu z Celtikiem. Wydawało się, że będzie to wzmocnienie „Białej Gwiazdy”: dobrze wyszkolony technicznie, nieunikający pojedynków jeden na jeden. Nie potrafił się jednak przebić do podstawowej jedenastki Wisły, a na przeszkodzie stały jakże częste wojaże Michaela na zgrupowania i mecze reprezentacji Australii. Stąd nie mógł przepracować w całości okresów przygotowawczych do sezonu, a i w trakcie jego trwania musiało minąć trochę czasu, by po powrocie z antypodów był zdolny do gry. Do tego poza Petrescu kolejni trenerzy nie bardzo widzieli go w drużynie. Grywał jako boczny obrońca, czasami ustawiano go też na stoperze. W lidze rozegrał zaledwie kilka spotkań w ciągu półtora sezonu. Do tego z reguły wchodził do gry jako rezerwowy. W PUEFA zaliczył parę występów, niezbyt udanych, jak choćby ten w Rotterdamie, gdzie nie radził sobie na lewej obronie. Jego odejście nie wzbudziło więc specjalnych emocji u kibiców.


Jesień 2006 to prawdziwy wysyp cudzoziemców sprowadzanych do Wisły. Szkoda tylko, że za ilością nie szła jakość. Choć stosunek: 3 nieudane transfery do 2 udanych i tak był postępem, biorąc po uwagę dotychczasową praktykę w Wiśle. No ale jak się wybiera tylko wśród graczy darmowych z kartą na ręku to trudno o lepszy efekt. Zacznijmy od tych nieudanych. Marzenia wielu trenerów, w tym Petrescu, o wysokim napastniku dobrze grającym głową, miał spełnić Branko Radovanović. I początkowo wydawało się, że tak będzie. Wejście do drużyny Branko miał dobre. Niezły występ w meczu p. UEFA z Mattersburgiem, no i ta bramka strzelona w lidze kieleckiej Koronie w ostatniej minucie meczu, kiedy to podczas wykonywanie rzutu rożnego dla Wisły w polu karnym gości znajdował się tylko Serb w asyście 6 obrońców rywala. Mimo to ładną główką umieścił piłkę w siatce. Potem było już gorzej, coraz gorzej i z gracza podstawowej jedenastki stał się zmiennikiem, by w końcu wypaść nawet z szerokiej kadry meczowej. Statystyki meczowe nie miał najgorsze, bo w 22 spotkaniach strzelił 8 goli. Mimo to kolejni trenerzy po Petrescu nie bardzo widzieli go w składzie Wisły.

Hristu Chiacu przychodził z kolei do Wisły jako zdolny reprezentant młodzieżówki i był stopniowo wprowadzany do drużyny przez kolejnych trenerów. Adam Nawałka wiosną 2007 r. dawał mu często okazję do gry w podstawowym składzie. Rumun nie potrafił się jednak zaaklimatyzować do polskich warunków i po sezonie opuścił nasz kraj. W kronikach wiślackich znajdzie jednak poczesne miejsce, bo był autorem jedynej i to zwycięskiej bramki w meczu jubileuszowym z Sevillą.

O ile o powyższych transferach można było powiedzieć, że były niezbyt udane, to sprowadzenie przez Okukę Stanko Svitlicy była prawdziwym niewypałem. Ten były król strzelców polskiej ligi w barwach Legii, był cieniem zawodnika sprzed lat. Zupełnie nieprzygotowany do gry, złapał szybko kontuzję i te dwa epizody ligowe w jego wiślackiej karierze nie warto nawet wspominać.

Pora teraz przejść do tych transferów udanych, które Petrescu i Mielcarski pozostawili po sobie odchodząc z Wisły. Pierwszym będzie bramkarz Emilian Dolha. Biorąc po uwagę okoliczności w jakich odszedł z Wisły, miałem wątpliwości czy umieścić go w kategorii udanych transferów. Uwzględniając jednak sportową klasę, jaką zaprezentował w bramce Wisły w sezonie 2006/07, tak czynię. Co ciekawe Petrescu nie dawał mu okazji do wykazania się umiejętnościami. Dopiero kontuzja Pawełka otwarła mu drogę do bramki Wisły i on tę szansę w pełni wykorzystał. Bronił dobrze, a momentami wręcz fenomenalnie, jak choćby w jesiennej potyczce w Lubinie, czy wiosennym meczu ligowym z Lechem. Źle się działo z Wisłą w tym sezonie, skoro bohaterem meczów z udziałem Wisły wybierano bramkarza. Wydawało się, że jest to golkiper, na jakiego w Wiśle czekano lata, a pozostał w Wiśle do lata 2007 r., kiedy to w pogoni za mamoną wybrał Lecha. Emma był lubiany przez kibiców, bo też chwalił ich za doping bez opamiętania po każdym meczu. Nawet wtedy, gdy na trybunach słychać było tylko kibiców przyjezdnych, bo nasi, w ramach protestu, milczeli przez cały mecz. Czy również podobał mu się „doping” przy Reymonta, gdy zawitał tu z Lechem w następnym sezonie?


Cleber – znaczy szacunek. Choć w Wiśle zaczął grać dopiero od sezonu 2006/2007 to te pojęcia stały się synonimami. Wzór profesjonalizmu na boisku i poza nim. Imponujący grą głową, bezbłędny egzekutor rzutów karnych, postrach rywali także ze względu na ostrą, bezpardonową grę. I co najważniejsze, grający stale na równym, wysokim poziomie, bez względu na to czy przychodzi mu grać z Barceloną, czy w Pucharze Ekstraklasy na prowincji z miejscowymi „drwalami”. O jego charakterze w zasadzie wszystko mówią dwa lipcowe dni 2008 r. 19 i 20 lipca, kiedy to dzień po dniu rozgrywa dwa ciężkie spotkania z Liverpoolem i Legią w Superpucharze, czy każdego gracza deklarującego przywiązanie do Wisły stać by było na takie poświęcenie? Jak na środkowego obrońcę zdobywa sporo bramek i to nie tylko z rzutów karnych, a ta strzelona głową w zwycięskim meczu z Barceloną wpisuje go złotymi zgłoskami w historię Wisły Kraków. Malkontenci wytknąć mu mogą wprawdzie zbyt ostrą, czasem brutalną grę i parę nienajlepszych spotkań w europejskich pucharach. Ale, nikt nie jest przecież doskonały. Po krótkim epizodzie w Tereku Grozny w 2009 wrócił ponownie do Krakowa i niespodziewanie, chyba także dla siebie stał się w wieku przeszło 36 lat podporą wiślackiej obrony po wyprzedaży praktycznie całej formacji obronnej przed sezonem 2010/2011... Niestety ciężka kontuzja w meczu z Lechem (31 października 2010 roku zakończyła jego piłkarską karierę. Wraz z jej zakończeniem zaczął nową przygodę z Wisłą - łowcy talentów na rynku krajowym i brazylijskim...


Wraz z przyjściem Macieja Skorży rozpoczął się nowy okres w wiślackich transferach, dokonywanych w porozumieniu z dyrektorem sportowym Jackiem Bednarzem. Skorża jasno dawał do zrozumienia, że potrzebuje wzmocnień, by Wisła liczyła się nie tylko na krajowym podwórku, ale i rywalizowała z sukcesem na arenie międzynarodowej. Na początku otrzymał do dyspozycji 3 zagranicznych piłkarzy. Wszystkich perspektywicznych, z tym, że tylko za jednego przyszło Wiśle zapłacić duże pieniądze, takie, jakie nie płacono przy Reymonta od czasu sprowadzenia Żurawskiego i Kosowskiego. Chodzi oczywiście o Tomasa Jirsaka. Sprowadzenie Czecha było autorskim pomysłem Bednarza, który dobrze znał rynek naszych południowych sąsiadów i Skorża początkowo dystansował się od tego zakupu. Nie dawał też w pierwszych miesiącach Tomasowi zbyt dużo szans na grę w podstawowej jedenastce. Jednak wtedy, kiedy Czech wchodził na boisko pokazywał swe nieprzeciętne umiejętności. Tak było choćby w jesiennym meczu z Polonią Bytom (23 września 2007). Takich prostopadłych piłek do napastników w Wiśle od czasów Mirka Szymkowiaka nie widziano. Nienagannie wyszkolony w piłkarskim rzemiośle Jirsak imponuje także celnym strzałem z dystansu i są to z reguły gole wyjątkowej urody, jak choćby ten z meczu z Ruchem (5 maja 2008 r.), czy ten na rozpoczęcie mistrzowskiej fety z ostatnich minut z sosnowieckim Zagłębiem. Do tej pory ustawiano go na pozycji rozgrywającego, czasem defensywnego pomocnika, a nawet jako wspomagającego w ataku Pawła Brożka. Czech nie do końca spełnia oczekiwania kibiców i trenerów, dlatego nadal czekamy na eksplozję jego talentu. Pytanie tylko czy nowy trener Maaskant będzie go nadal widział w składzie swojego zespołu.


Mołdawianin Ilie Cebanu to miała być melodia przyszłości, jeśli chodzi o pozycję bramkarza w Wiśle. W ciągu trzyletniego pobytu w Krakowie rozegrał zaledwie kilka spotkań o punkty w pierwszej drużynie i tak naprawdę trudno było ocenić skalę jego talentu. W 2010 trafił do Rubina Kazań, ale tam także grzał ławkę rezerwowych...

Goal-machine Dudu sprowadzono z dalekich Indii i, jak się okazało, był tylko egzotycznym epizodem w wiślackim ataku. Tajemniczy Nigeryjczyk miał w Wiśle wejście smoka, kiedy to w swym debiucie w meczu z Polonią Bytom, w kilka minut po pojawieniu się na boisku z dużym spokojem położył na ziemi bramkarza i wpakował piłkę do siatki Suchańskiego. Niestety (chyba) nie dostawał zbyt wielu szans na grę w lidze, a jak już dostawał to wchodził z reguły jako rezerwowy. Więcej okazji do gry miał w rozgrywkach pucharowych. W meczach PE i PP imponował swą skutecznością i na tle z reguły słabszych rywali prezentował się co najmniej dobrze. Nie przekonał do siebie trenera Skorży, który po dobrym występie Dudu w przedostatnim meczu ligowym w Grodzisku skreślił go z listy pożądanych przez siebie graczy. A szkoda, bo w finale Pucharu Polski przyszło Wiśle grać praktycznie bez napastnika, bo po kontuzji Pawła Brożka za takowego trudno było uznać wyraźnie niedysponowanego Radosława Matusiaka.


Zimą 2008 r. z wielu testowanych obcokrajowców zawitał pod Wawel tylko Junior Diaz. Po prostu kosztował mało, a Wisła skupiła się tym razem na rodzimym rynku transferowym. Pierwsze występy Diaza z białą gwiazdą na piersi były bardzo słabe. W meczu PE w Białymstoku dawał się ogrywać młodemu Renuszowi z Jagiellonii niczym dziecko niemające pojęcia o futbolu. W następnych meczach było niewiele lepiej. Ale coś Skorża musiał widzieć w tym graczu skoro regularnie dawał mu szansę na grę. I ta polityka się opłaciła, bo już pod koniec sezonu Diaz zaczął spłacać kredyt zaufania u szkoleniowca. Jego najlepszym wiosennym występem był mecz z ŁKS, kiedy to nie tylko strzelił swą pierwszą bramkę w wiślackich barwach, ale i imponował rajdami po lewym skrzydle. W następnym sezonie był już podstawowym graczem Wisły. Do tego co również ważne jest niezwykle uniwersalny. Grywa z dobrym skutkiem zarówno na lewej obronie, lewej pomocy, środku obrony i jako defensywny pomocnik – co udowodnił w meczach z Beitarem i Barceloną. Imponuje grą głową, potrafi grać jeden na jeden, zaskakująco podać (imponująca asysta po prostopadłym podaniu w meczu rewanżowym z Tottenhamem) i jest niezwykle ambitny. Jego kariery nie są w stanie zakłócić nawet częste wyjazdy na mecze reprezentacji Kostaryki. Wielka przyszłość przed nim. Ale niestety nie w Wiśle, z którą pożegnał się w sierpniu 2010 roku o odchodząc do Brugge. W pamięci kibiców Wisły pozostanie, jako gracz, które nie wszystkie mecze rozgrywał na wysokim poziomie sportowym, ale w każdym ze spotkań imponował ambicją i zadziornością w grze. Niespodziewanie zawitał jeszcze przy Reymonta jako grzcz Wisły w sezonie 2011/2012, wypożyczony z Brugge. Miał łatać dziurę w wiślackiej defensywie i sprowadzono go jako lewego obrońcę. Musiał to dziwić, bo akurat na tej pozycji radził sobie najgorzej. W tym sezonie w Wiśle potwierdził wszystkie swoje walory i wady. Gwarantował też kibicom prawdziwą huśtawkę nastrojów: od łapania się z rozpaczy za głowę po jego grze w defensywie, po euforyczne wręcz komentarze. Klinicznym tego przykładem był dwumecz z Litexem w III rundzie eliminacji do Ligi Mistrzów. W pierwszym meczu dawał się niemiłosiernie ogrywać na lewej obronie przez Toma, by w rewanżu w Krakowie w ogóle mu nie dać pograć po swojej tej stronie boiska...

Podobnie było z sprowadzonym z legendarnego Santosu Marcelo, który trafił na Reymonta za darmo (o prowizji menadżerskiej się nie wypowiadamy). Marcelo wszedł do Wisły z marszu, w trakcie sezonu. I od razu pokazał się z dobrej strony. Wysoki, waleczny, o nienagannej technice, imponujący grą głową – pierwszorzędny materiał na wybitnego stopera. Gdyby jeszcze nie faulował tak często w powietrznej walce. Do jego mankamentów należy też gra jeden na jeden, kiedy da rywalowi za dużo miejsca na boisku, co jednak nieczęsto się zdarza. Już wiosną 2009 roku dał się też poznać jako wyjątkowo bramkostrzelny obrońca. W meczach z Arką i Legią właśnie jego bramki dały Wiśle zwycięstwo. Szczególnie ważna była ta druga bramka, która pozwoliła Wiśle wyjść na prowadzenie w lidze. W rozpoczynającym się sezonie 2009/2010, ponownie zaimponował skutecznością, zdobywając 7 goli. Nic dziwnego, że znalazł się w orbicie zainteresowań czołowych klubów europejskich i trafił latem 2010 roku za niemałe pieniądze do PSV Eindhoven.

Wzmocnić Wisłę w obronie miał także w tym sezonie Peter Singlar. Słowak miał być alternatywa dla Baszczyńskiego na prawej obronie. I trzeba przyznać, że swojej roli wywiązywał się na więcej niż poprawnie. Nie był to może gracz na miarę Baszcza, brak mu było tej zadziorności i charakteru, ale w meczach z reguły nie zawodził. A grał przeciwko czołowym graczom z Barcelony i Tottenhamu. Były to najlepsze mecze w jego wykonaniu. O dziwo nieco słabiej prezentował się w naszej lidze, jak choćby w meczu z Górnikiem na wyjeździe (2008.10.05), kiedy to musiał wyręczać go w defensywnych zadaniach... Łobodziński. Niestety prześladowały go kontuzje, które wyłączyły go z gry praktycznie z całej rundy jesiennej sezonu 2009/2010... Nikogo więc nie zdziwiło, kiedy przed zamknięciem okienka transferowego w sierpniu 2010 rozwiązano z nim kontrakt.

Sprowadzony przez Wisłę Marcelo był pierwszym transferem dokonanym we współpracy z menadżerem Hectorem Peraltą. Drugim okazał się napastnik Beto z Palmeiras. Kibice mieli nadzieję, że równie udanym. Dziś już wiadomo, że nadzieje związane z Beto okazały się na wyrost. Brazylijczyk poza wzrostem niczym nie imponował na polskich boiskach: był zastraszająco wolny i nieskuteczny. Inna sprawa, że zbyt wielu szans na grę w podstawowym składzie nie dostawał i po półroczu szybko się z nim pożegnano.

Lukę w obronie i pomocy po odejściu Marcina Baszczyńskiego i Marka Zieńczuka miał zastąpić nowy zaciąg obcokrajowców: Pablo Alvarez i Andraž Kirm. W znaczący sposób poszerzają oni geografię wiślackich zaciągów, bowiem są pierwszymi reprezentantami swoich krajów w naszym zespole. Stoją przed trudnym zadaniem, gdyż muszą zastąpić wiślackie legendy i siłą rzeczy do tych graczy są porównywani. Urugwajczyk Pablo Alvarez wypożyczony został z Reggina Calcio i do drużyny wchodził niejako z marszu, w trakcie trwającego sezonu. Po pierwszych dość nijakich występach czynił jednak systematyczne postępy, z reguły nie zawodząc w meczach ligowych. Wyjątkiem od tej reguły był mecz z Polonią Bytom, ale podobno był w tym dniu niedysponowany. Niewysoki, dobry technicznie, waleczny i nieustępliwy - to jego atuty. Gdyby jeszcze potrafił dobrze centrować po swoich rajdach lewą stroną boiska - to pewnie kibice Wisły zapomnieli by szybciej o jego poprzedniku. Ostatecznie po rocznym wypożyczeniu Wisła nie zdecydowała się na wykupienie go z włoskiej drużyny. Czy zadecydowała o tym zbyt wysoka cena za zawodnika tej klasy, czy też zbyt duże wymagania finansowe samego Urugwajczyka do końca nie wiadomo...

Słoweniec odwrotnie od Urugwajczyka pokazał się z dobrej strony w pierwszych meczach. W kompromitującym występie Wisły przeciwko Levadii w Sosnowcu jedynie on się wyróżniał na boisku. Potem było już znacznie gorzej. Grał asekurancko, rzadko decydując się na pojedynki jeden na jeden. W większości spotkań był niewidoczny na boisku. Czy to tylko kwestia aklimatyzacji? Miejmy nadzieję, że tak, bo w meczach reprezentacji Słowenii to zupełnie inny piłkarz... Statystyki jesienią 2009 roku miał nie najgorsze: kilka asyst i 3 bramki na koncie (gol strzelony z przeszło dwudziestu metrów w meczu z Odrą na wyjeździe może kandydować do bramki sezonu), ale kibice liczyli na zdecydowanie lepszą grę wiosną... I się przeliczyli, gdyż po zmianie trenera Kirm zaledwie dwukrotnie wychodził na boisko w pierwszym składzie. A jak już grał to niczym specjalnym się nie wyróżniał. Renesans formy Słoweńca nastąpił w drugiej połowie rundy jesiennej sezonu 2010/2011 i mamy nadzieję, że tę formę potwierdzi w kolejnych meczach...

Zimą 2010 roku w Wiśle zatrudniono na, bagatelka, 3 miesiące - pierwszego Senegalczyka. Issa Ba miał ciekawe futbolowe cirruculum vitae (z przeszłością reprezentacyjną i występami w lidze francuskiej). Miał też od przeszło roku poważne kłopoty zdrowotne, i jak się wydaje, właśnie to zadecydowało, że po zakończeniu sezonu 2009/2010 nie przedłużono z nim umowy o pracę. Wiosną 2010 roku zagrał w Wiśle w 10 spotkaniach, z czego tylko w połowie w pełnym wymiarze czasowym. I przez cały czas borykał się z kontuzjami. Piłkarsko wybijał się w naszej lidze dobrym przeglądem pola, nienaganną techniką i umiejętnością rozprowadzania piłek. Niestety te walory w dużej mierze niweczył brak szybkości i stosunkowo dużo strat piłek.

Zupełnym niewypałem transferowym okazało się sprowadzenie przez Macieja Skorżę w tym samym czasie co Issa Ba Bułgara Georgi Christowa. Wypożyczony z Lewskiego Sofia futbolista zaledwie czterokrotnie miał okazję pokazać się kibicom Białej Gwiazdy, wychodząc w niepełnym wymiarze czasowym do gry w meczach Esktraklasy i Pucharze Polski. Na więcej nie dano mu szansy i pozostaje pytanie, czy rzeczywiście eks król strzelców ligi bułgarskiej był tak piłkarsko słaby...


Przed sezonem 2010/2011 i w jego trakcie nastąpiła prawdziwa rewolucja kadrowa w zespole Wisły. Na ile była to przemyślana akcja, a na ile potem dorabiano do niej uzasadnienie pod chwytliwą nazwą „przebudowa drużyny” trudno jednoznacznie orzec. Faktem pozostaje, że Wisła wkraczała w nowy sezon z całkowicie zdemolowaną formacją obronną. Wyprzedano, bądź pozbyto się całej obrony (nawet z graczami rezerwowymi). A trzeba dodać, że to właśnie obrona decydowała o sukcesach Wisły, mając w swym składzie graczy tej klasy jak Arkadiusz Głowacki, czy Marcelo.
W ich miejsce, a także uzupełniając inne formacje sprowadzono w rundzie jesiennej aż 8 nowych graczy z zagranicy (jako definitywne transfery i wypożyczenia). Czym kierowano się sprowadzając takich, a nie innych zawodników? Próbowałem odnaleźć klucz w tych transferach. Odrzucając złośliwe komentarze sugerujące, że w transferach tych liczyła się ilość, a nie jakość piłkarzy – można by dojść do wniosku, że starano się trzymać zasady, by nie kontraktować więcej niż jednego gracza z tego samego kraju. Ale to też byłaby złośliwość. Choć faktem było, że każdy z 8 nowych zawodników pochodził z innego kraju. Do Wisły trafili więc w kolejności:
Serb Milan Jovanić
Słowak Erik Čikoš
chorwacki Bośniak Gordan Bunoza
niemiecki Serb Dragan Paljić
Argentyńczyk Andrés Lorenzo Ríos
Honduranin Osman Danilo Chávez Güity
Marokańczyk Nourdin Boukhari
i Kameruńczyk Serge Branco
Trzej ostatni gracze już w trakcie trwającej rundy jesiennej.
Tę piłkarską Wieżę Babel musiał ogarnąć szkoleniowo i doprowadzić do sukcesów kolejny zagraniczny nabytek – holenderski trener Robert Maaskant. Dla wielu wydawało się to rzeczą niemożliwą do wykonania. A jednak Holendrowi ta sztuka się udała, o czym świadczy zdobyte w bólach mistrzostwo Polski.
Ocenę nowych nabytków zaczniemy od graczy, którzy pojawili się w Wiśle na zasadach wypożyczenia i po sezonie się z nimi pożegnano.


Słowak Erik Čikoš przyszedł do nas z Artmedii Petrżalka (spadkowicza z I. ligi słowackiej). Wiązano z nim spore nadzieje choćby z tego powodu, że regularnie grywał w młodzieżowej reprezentacji swego kraju. Prawy obrońca imponował od pierwszych występów w Wiśle ambicją i wybieganiem, czym przypominał kibicom Marcina Baszczyńskiego. Dobrze rozpoczął swą wiślacką karierę meczami z litewskim FK Szawle. Kolejna przeszkodą w drodze do Ligi Europejskiej - przeszkodą nie do pokonania, jak się okazało – był azerski Karabach Agdam. I na tle tego niezbyt wymagającego rywala ujawniły się podstawowe mankamenty w grze Słowaka: krycie na radar i fatalne ustawianie się na boisku. I z tym młody Słowak borykał się w zasadzie przez cały sezon. Zdarzały się mecze kiepskie w jego wykonaniu, ale większość była poprawnych, a mecz z Legią przy Reymonta, zakończony pogromem 4:0 był także popisem gry słowackiego obrońcy. Imponował w nim nie tylko grą ofensywną, ale także obronną. Świadczyło to o sporym potencjale u młodego wciąż gracza, którego pod koniec sezonu powołano nawet do kadry Słowacji. Niestety (w ocenie piszącego te słowa) nie zdecydowano wykupić Eryka na stałe i wrócił on do swego macierzystego klubu. W jego miejsce sprowadzono gracza „kompletnego”, jak go zachwalał trener. Jak bardzo kompletnego pokazała przyszłość…


Z River Plate zawitał z kolei do nas Andrés Lorenzo Ríos. 21 lat i sława klubu, z którego przyszedł sprawiała, że patrzono na to wypożyczenie z wielkimi nadziejami. Nadziejami chłodzonymi nieco przez kwotę odstępnego w wypadku, gdyby gracz ten sprawdził się w Wiśle. Sceptyków niepokoiły nieco statystyki Andresa: w kilkudziesięciu meczach, jakie rozegrał w River Plate, strzelił zaledwie 4 bramki. A sprowadzano go przecież jako napastnika. Statystyki nie grają, a młody wiek gracza pozwalał mieć nadzieję, że talent ten wybuchnie właśnie w Krakowie. Tak się nie stało i trudno jednoznacznie orzec, czy zadecydowały o tym niedostateczne piłkarskie walory Argentyńczyka, czy też brak zaufania u trenera, w którego koncepcji gry chyba się nie mieścił gracz o takich predyspozycjach. Rios, co było do przewidzenia i się sprawdziło, jak niemal każdy gracz z tego kraju imponował techniką, dobrym zastawianiem piłki, umiejętnością jej wyprowadzenia pod naciskiem rywala. Wadą widoczną na pierwszy rzut oka była zbytnia powolność w rozgrywaniu akcji i poruszaniu się po boisku. Po pierwszych niewyraźnych występach był zdaniem piszącego najlepszym graczem Wisły w wygranym meczu z bytomską Polonią w sierpniu 2010 roku (2:1). To właśnie po jego akcji i strzale piłkę dobił do siatki Maciej Żurawski, dając zwycięstwo Wiśle. W meczu tym Andres imponował też ambicją. W kolejnych spotkaniach również wybiegał w podstawowym składzie i spisywał się więcej niż poprawnie. W meczu z Koroną zaliczył piękną asystę przy bramce Pawła Brożka (2:2). Co świadczyło o drzemiących w nim nietuzinkowych możliwościach. Możliwościach gracza kreującego grę, a nie wykańczającego akcje partnerów. W takiej roli trener Robert Maaskant go jednak nie widział i gracz ten przestał dostawać szanse występów w pierwszej jedenastce już jesienią 2010 roku. Wiosną był już tylko graczem rezerwowym, którego występy nikogo nie zachwycały. I jak było do przewidzenia wraz z końcem sezonu nie zdecydowano się wykupić go z argentyńskiego klubu.


Marokańczyk Nourdin Boukhari, gdy przychodził do Wisły miał imponujące CV. Jako piłkarz zaliczył wiele holenderskich klubów z Ajaxem na czele. Zaliczył to złe słowo – był bowiem podstawowym zawodnikiem tych klubów i jako pomocnik zdobywał też regularnie po kilka bramek w sezonie. Niestety od 2008 roku jeździł za piłkarskim chlebem po świecie, nigdzie nie zagrzewając na dłużej miejsca i. Co więcej grywał rzadko (pomijając epizod wypożyczenia do NAC Breda). Do piłkarskiego ideału brakowało mu więc wiele i wiele też wskazywało, że jest już na etapie odcinania kuponów z przemijającej sławy. Niektórzy piłkarski ideał sprowadzają do formy kulistej i złośliwi, po opublikowaniu zdjęć nowego nabytku Wisły, dostrzegali, że Nourdin do tej formy niebezpiecznie się zbliża, o czym świadczyła widoczna gołym wzrokiem nadwaga.


Nowy dyrektor sportowy Wisły Stan Valckx i trener widzieli go jednak w drużynie. Wypożyczono go zresztą raczej w charakterze strażaka, mającego pomóc drużynie rozbitej letnimi transferami. Pierwsze jego występy w koszulce z białą gwiazdą nie były najgorsze. Począwszy od debiutu w meczu z kielecką Koroną (2:2). Dobrze sobie radziła grze kombinacyjnej, potrafił inteligentnie podać piłkę do partnerów, ale braku fizycznego przygotowania do sezonu nie dało się ukryć. Z kolejnymi meczami było więc z jego grą coraz gorzej. Zauważył to również i trener Robert Maaskant, sadzając go na ławkę rezerwowych. Wiosną 2011 roku z powodu kontuzji i słabej formy w ogóle nie dostąpił zaszczytu wybiegnięcia w meczach o punkty w drużynie ligowej. Pozostanie on jednak we wdzięcznej pamięci kibiców choćby z powodu bramki strzelonej w derbach z Cracovią w doliczonym czasie gry. Przyczynienie się do zwycięstwa w tak niecodziennych okolicznościach na stadionie przy ul. Kałuży 1:0 to wystarczający powód by jeszcze latami wspominać tego gracza pod Wawelem z sympatią. Tym bardziej, że jako człowiek okazał się niezwykle komunikatywny i sympatyczny, czemu niejednokrotnie dawał wyraz podczas spotkań z kibicami.


Tego samego nie można powiedzieć o innym „holenderskim” nabytku – Kameruńczyku Branco. Pozostawił on bowiem po swoich incydentalnych występach na polskich boiskach kiepskie wrażenie. W kiepskim stylu też pożegnał się z Wisłą rzucając niczym nie poparte oskarżenia wobec Jarosława Krzoski. Spuśćmy więc na tę osobę zasłonę milczenia…



Przejdźmy teraz do piłkarzy, z którymi podpisano wieloletnie kontrakty. Pierwszym nabytkiem Wisły w sezonie 2010/2011 był bramkarz Milan Jovanić. Kupiony za niemałe pieniądze (jak na Wisłę) miał na lata zapewnić spokój w wiślackiej bramce. Tym bardziej, że przychodził do nas jako odkrycie serbskiej ligi. Miał także zakończyć liczoną również w latach epopeję pod tytułem: Wisła testuje kolejnego bramkarza (skrupulatni statystycy doliczyli się takich testów około dwudziestu). Nic dziwnego, że Serb od początku sezonu wychodził w podstawowej jedenastce i zagrał we wszystkich meczach w eliminacjach do Ligi Europejskiej. I właśnie te mecze pokazały wady i zalety tego zawodnika. Dobry refleks i więcej niż przyzwoita gra na linii bramkowej nie mogły przesłonić podstawowego mankamentu, jakim jest słaba gra na przedpolu bramki. Kurczowe trzymanie się bramki w sytuacjach wymagających wyjścia do lecącej z bocznych sektorów boiska piłki widoczne było choćby w rewanżowym meczu z Karabach Agdam (2:3). Nic dziwnego, że Serb przegrał rywalizację o miejsce w podstawowej jedenastce najpierw z Pawełkiem, a potem ze sprowadzonym zimą Pareiko. W bramce Wisły występował tylko wówczas, gdy z powodu kartek lub kontuzji nie mógł występować Sergei Pareiko. W grudniu 2012 roku jednostronnie rozwiązał kontrakt z Wisła i wrócił do Spartaka Subotica. Jedyne co go łączy do dziś z Wisłą to spór o pieniądze…


Kolejnym Serbem kupionym latem 2010 roku był Dragan Paljić. Pomocnik w kwiecie piłkarskiego wieku (27 lat), który jednak przez ostatni sezon był tylko rezerwowym w drugoligowym Kaiserslautern. Nic dziwnego, że nie wiązano z jego przyjściem nadmiernych oczekiwań. Posługujący się niemieckim obywatelstwem Serb od początku występów imponował szybkością. Gorzej już było z wykończeniem akcji, celnymi dośrodkowaniami. Choć trzeba przyznać, że w pierwszym swym ligowym występie przed krakowską publicznością po ładnej i składnej akcji zaliczył asystę przy bramce Małeckiego w wygranym meczu z z Polonią Bytom 2:1. Dlatego wielu zdziwił fakt, że od następnego meczu trener zaczął wystawiać Serba na pozycji lewego obrońcy. Zaskakujące było i to, że Dragan Paljić od początku zaczął sobie radzić na tej pozycji wcale dobrze. Oczywiście musiało upłynąć trochę czasu, by przystosował się do nowej pozycji na boisku. W większości ligowych spotkań nie zawodził. Imponowały zwłaszcza jego rajdy lewą stroną boiska. Wykorzystując swą szybkość potrafił w meczach ligowych sezonu 2010/2011 minąć kilku rywali. Trochę gorzej wyglądało wykończenie tych akcji i celność podań. Widać jednak wyraźnie, że w grze defensywnej musiał nabrać odpowiednich nawyków i przy szybkich, niekonwencjonalnych skrzydłowych rywali sobie nie radził. Tak było choćby w meczu z Lechem na wyjeździe, kiedy to dawał się niemiłosiernie ogrywać Sławomirowi Peszce (31 października 2010 – wynik 1:4). W sezonie 2011/2012 z reguły wychodził w podstawowym składzie Wisły. W lidze zaliczył 24 występy, ale trudno powiedzieć, by jego gra zapadła w pamięć kibicom. Po ostatnim meczu ligowym z Górnikiem, przegranym w kompromitującym stylu 3 maja 2012 0:2 to jego między innymi trener winił za brak zaangażowania w grę. Co dziwiło, gdyż Dragan w trakcie występów w Wiśle grał ambitnie i nie unikał twardej i nieustępliwej gry. Po sezonie nie przedłużono z nim umowy i gracz ten musiał szukać nowego pracodawcy.


Gordan Bunoza od początku swojej kariery w Wiśle stał przed niezwykle trudnym zadaniem. Musiał zastąpić w drużynie piłkarzy tej klasy co Arkadiusz Głowacki, czy Marcelo. Do drużyny wchodził niejako z marszu, bez odpowiedniego przygotowania i gier kontrolnych. Był wprawdzie młodym i obiecującym graczem (występował w młodzieżowej reprezentacji Bośni i Hercegowiny), ale w Wiśle wrzucono go od razu do głębokiej wody. Zadebiutował w meczu z Karabach Agdam 0:1 i debiut ten wypadł blado. Imponującemu wzrostem Chorwatowi wprawdzie ambicji w tym spotkaniu nie brakowało, ale gorzej było z piłkarskimi umiejętnościami. Słaby występ w tym meczu „uwieńczył” czerwoną kartką po głupim i zbyt ostrym zagraniu w środku pola. Z konieczności musiał jednak grać w ligowych meczach (praktycznie nie miał go kto zastąpić na pozycji lewego stopera). W następnych meczach udowodnił jednak, że drzemią w nim niemałe umiejętności. Poprawiał swoją grę niemal z meczu na mecz. Zaskakująco dobrze radził sobie w grze jeden na jeden, nie przegrywał pojedynków biegowych z mniejszymi rywalami, nie wybijał na pałę piłek i potrafił pod presją zainicjować ofensywne akcje. Z czasem dał się poznać z ofensywnych wyjść do przodu. Czy stał wzmocnieniem naszej drużyny na miarę oczekiwań?. Oczywiście w jego grze nie brakowało i mankamentów. Zaskakująco słabo gra w powietrzu (przy jego wzroście). Zdecydowanie musi także poprawić grę taktyczną i właściwe ustawianie się w polu karnym i to zarówno podczas gry, jak i po stałych jej fragmentach (choćby mecz z Legią przy Reymonta z 12 listopada 2010 ( - 4:0).. Zbyt często zdarza mu się nie pilnować linii spalonego (choćby w ostatnim ligowym meczu jesieni z Polonią Warszawa1:0). Jego karierę przerwała wiosną 2011 roku przykra kontuzja, która wyeliminowała go z gry na kilka miesięcy. Jesienią wrócił na boisko, ale nie na długo, gdyż w październikowym meczu z Jagiellonią (3:1) znowu doznał kontuzji, która wyłączyła go z gry na dwa miesiące. Wiosną rozegrał zaledwie kilka spotkań (wliczając te ligowe i pucharowe). Ostatnim meczem w sezonie okazał się dla niego pojedynek z Ruchem (25 marca, 0:1), w którym dostroił się do beznadziejnie grających partnerów, „zarabiając” ekstra premię w postaci wykluczenia z gry za faul na Jankowskim. Po powrocie do klubu Głowackiego, jego pozycja nie była najmocniejsza, co potwierdził kolejny sezon 2012/13. W lidze zagrał wprawdzie w 19. spotkaniach (15 jako zawodnik podstawowego składu), jednak trudno powiedzieć, by był zawodnikiem pierwszego wyboru dla kolejnych trenerów Wisły. Do tego nie do końca było wiadomo, czy kolejni szkoleniowcy widzą w nim bardziej lewego, czy środowego obrońcę. Zmieniło się to z chwilą objęcia funkcji trenera w Wiśle przez Franciszka Smudę. Były selekcjoner reprezentacji Polski w sezonie 2013/2014 zdecydowanie ustawił go na lewej obronie z pożytkiem dla całej drużyny. Przez cały sezon był pewnym punktem drużyny. Względy oszczędnościowe sprawiły, że nie przedłużono z nim kontraktu i pożegnał się z Wisłą późną wiosną 2014 roku.



Ostatnim letnim nabytkiem w 2010 roku był Honduranin Stan Valckx Osman Danilo Chávez Güity. 26 letni środkowy obrońca z Platense. Przez całą karierę grający tylko w tym klubie, ale mimo to ograny na arenie międzynarodowej i mający za sobą występy na Mistrzostwach Świata w RPA. Gracz ten początkowo podpisał tylko roczny kontrakt, który po roku przedłużono na kolejnych 5 lat. Z ciekawością patrzono na jego grę w Wiśle. Wielu także wątpiło czy będzie w stanie zaadaptować się do warunków europejskiej piłki. W Wiśle oficjalnie zadebiutował dopiero pod koniec września i w tych pierwszych meczach widać było u gracza z Ameryki Środkowej wyraźne braki formy. Imponował jednak warunkami fizycznymi nie tylko kibicom, ale i graczom drużyny przeciwnej, którzy po pierwszych zetknięciach z twardo grającym Honduraninem czuli przed nim wyraźny respekt. Z czasem dowiedzieliśmy się, że Chavez jest bardzo religijnym człowiekiem i jego życie przepełnia misja. Zapatrzony w te misyjne perspektywy w pierwszych swych wiślackich występach nie bardzo patrzył, co i kto pałęta się pod jego nogami na boiskach. Za co piłkarska centrala ukarała go potem odsunięciem od paru ligowych spotkań. Z czasem uważniej zaczął patrzeć pod własne nogi, a rywali neutralizował na boisku w sportowy sposób. Niespodziewanie stał się podporą naszej defensywy, imponując spokojem i pewnymi interwencjami, jak choćby w pamiętnym meczu z warszawską Legią w 13. kolejce ligowej (4:0). Nic dziwnego, że wielokrotnie nagradzano go wyborem do jedenastek ligowych kolejek. A po sezonie przez wielu obserwatorów uznany został za jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego obrońcę Ekstraklasy. Mimo potężnej postury dobrze radził sobie w pojedynkach jeden na jeden, dobrze się ustawiał na boisku, łatając dziury w wiślackiej defensywie. Czasem ponosiła go jednak fantazja i niepotrzebnie ryzykował interwencje „na raz”, nie patrząc czy partnerzy go asekurują w danym momencie (patrz rewanż z Legią w 28. kolejce i interwencja z końcówki spotkania, która zaowocowała drugą bramką dla „wojskowych” - 0:2). Krytykuje się także umiejętność wyprowadzania przez niego piłki ze strefy obronnej do pomocy. Sezon 2011/2012 podobnie jak koledzy miał nieudany. Jak się wydaje wpłynął na to w dużej mierze fakt, że do drużyny i w nowy sezon wkroczył niemal z marszu po wyczerpującym turnieju o Złoty Puchar CONCACAF. Był wyróżniającym się zawodnikiem tego turnieju. Natury nie dało się oszukać i Osman był jesienią cieniem zawodnika z poprzedniego sezonu. Do tego zaczęły go prześladować urazy. W niechlubnej pamięci kibiców zapisał się jesienią w pojedynku derbowym z Cracovią, kiedy to nie potrafił wygrać pojedynku powietrznego z van der Biezenem. Z akcji tej padła jedyna bramka meczu. Jaśniejszym momentem było rozegranie przez niego wszystkich meczów w fazie grupowej Ligi Europy, choć na pewno długo będzie pamiętał niefortunne interwencje z meczu inaugurującego te rozgrywki z Odense. Po jego „wielbłądzie” Wisła straciła bramkę na 1:3… Niewiele lepiej było w rundzie wiosennej. Do tego przyplątały się kłopoty z kolanem. Spadek formy zaliczył i w następnym sezonie, co owocowało też rolą gracza rezerwowego w reprezentacji swojego kraju. Paradoksalnie to właśnie w sezonie 2012/13 zaliczył swoje pierwsze i jedyne gole dla Wisły…

W następnym sezonie był już tylko graczem rezerwowym. Franciszek Smuda postawił na środku obrony na parę Arkadiusz Głowacki/Marko Jovanović. Honduranin wchodził na boisko tylko w sytuacjach awaryjnych. Niekiedy wstawiany na pozycje, na których nigdy wcześniej nie grał. Jak choćby w sierpniowym meczu z Jagiellonią, kiedy to ustawiony jako defensywny pomocnik w doliczonym czasie gry sfaulował przed własnym polem karnym rywala, zarobił przy tym żółtą kartkę, a Wisła po rzucie wolnym straciła bramkę i zwycięstwo w tym meczu. Nie zdziwiło więc nikogo, że przed rundą wiosenną wypożyczono go go do chińskiej drużyny Qingdao Jonoon. Regularna gra w Chinach pozwoliła mu na wyjazd wraz z reprezentacją Hondurasu na Mistrzostwa Świata w Brazylii. Jego formalnie zakończył się rozwiązaniem kontraktu w styczniu 2015.


Prawdziwym sprawdzianem umiejętności Valckxa na stanowisku dyrektora sportowego miało być zimowe okienko transferowe (2011/2012). Funkcjonowała już wówczas organizowana przez niego sieć skautów, choć zapewne najbardziej liczono na jego kontakty z menadżerami z całego niemal świata.
Zaczęło się jednak od kolejnego tąpnięcia w składzie. Z klubu odeszli do Turcji bracia Brożkowie i dobrze spisujący się jesienią bramkarz Mariusz Pawełek. Nic dziwnego, że wypełnienie luk po tych podstawowych graczach było jego głównym zadaniem. O obsadzie wiślackiej bramki zadecydowali jednak bardziej kibice niż nasz dyrektor sportowy, który był już właściwie po słowie z słowackim bramkarzem Borisem Peskoviciem. Przejść on miał nawet już testy medyczne, co zwiastowało rychłe podpisanie kontraktu. Wtedy przypomniano sobie o jego korupcyjnej przeszłości i na wiślackich forach zawrzało. Protesty kibiców i zasada właściciela Telefoniki, by z klubu pozbywać się ludzi w jakikolwiek sposób kojarzonych z korupcją w naszym skopanym futbolu spowodowała nagłą zmianę planów. W nagły sposób trafił więc pod Wawel piłkarz, którego Stan Valckx na oczy nie oglądał. Był nim posługujący się estońskim paszportem Sergei Pareiko. Zawodnik w sile bramkarskiego wieku, doświadczony wieloletnią grą na rosyjskich boiskach, a do tego znany z regularnych występów w reprezentacji swojego kraju. Mający rosyjsko-białoruskie korzenie zawodnik z marszu wskoczył do bramki Wisły i od pierwszych występów zyskał sympatię kibiców swymi pewnymi interwencjami tak na linii bramkowej, jak i na przedpolu. Rychło też zaczęto skandować jego nazwisko na trybunach, gdy okazało się, że regularnie zaczął bronić dyktowane przeciwko Wiśle rzuty karne wiosną 2011 roku (mecze z Jagiellonią i Koroną). By nie była to recenzja zbyt cukierkowa dodajmy, że zdarzały mu się i słabsze występy, choćby w meczach wyjazdowych z Podbeskidziem i w Bytomiu z Polonią. Do jego bramkarskich mankamentów należy zaliczyć także słabszą grę nogami…Czy jest to bramkarz na jakiego czekano w naszym klubie od lat – czas pokazał, że niekoniecznie. A boleśnie przekonała się o tym Wisła w meczu o upragnioną Ligę Mistrzów na Cyprze. Niefortunna interwencja Pareiki w meczu z Apoelem (1:3), kiedy to sam wepchnął sobie piłkę do siatki świadczyła o tym dosadnie. Wprawdzie w trakcie sezonu ligowego niejednokrotnie ratował Wisłę od przykrych i wysokich porażek, ale sezon 2011/2012 na pewno nie mógł zaliczyć do udanych. Podobnie było i w następnym. Lepsze spotkania przeplatał z wybitnie nieudanymi, dostrajając się do formy pozostałych graczy. Po tym sezonie nie przedłużono z nim kontraktu w klubie…


Spokój w formacji obronnej miał dać tym razem jak najbardziej przemyślany transfer stopera Jaliensa. Czarnoskóry Holender imponował piłkarskimi dokonaniami. Miał za sobą blisko 400 spotkań rozegranych w Eredivisie. Ostatnio grał w czołowym klubie tego kraju – AZ Alkmaar. Jeśli dodamy do tego występy w barwach Holandii na Mistrzostwach Świata to uzyskamy życiorys gracza, jakiego na polskich boiskach się nie widuje. Nic dziwnego, że wiązano z jego przyjściem do Wisły ogromne nadzieje. Nadzieje te jednak w dużej mierze rozwiały pierwsze występy Kewa w naszej lidze. Holender najwyraźniej nie potrafił się przystosować do warunków naszej ligowej piłki. Atletyczna, siłowa gra, jaką preferuje się w naszej lidze to na pewno nie są jego atuty. Nic dziwnego, że w walce wręcz nie radzi sobie zbyt dobrze i było to widać w jego pierwszych występach. Z czasem gra jego wyglądała lepiej. Na pewno na plus należy ocenić umiejętność wyprowadzania piłki z strefy obronnej do ataku. W kolejnych sezonach zawodził w miarę regularnie, szczególnie w meczach, w których liczono na jego doświadczenie i ogranie na arenie międzynarodowej. Tak było w ligowych pojedynkach z czołowymi polskimi drużynami, i tak niestety było w meczach pucharowych w eliminacjach do Ligi Mistrzów i w fazie grupowej Ligi Europy sezonu 2011/12. Nic dziwnego, że w następnym częściej widywano go na ławce rezerwowych niż na zielonej murawie. Latem 2013 roku pożegnano się więc z tym graczem bez żalu i pewnie z westchnieniem ulgi, gdyż odciążono w ten sposób poważnie klubowy budżet.


Najbardziej udanymi transferami okazali się gracze ofensywni. W dużej mierze to właśnie te zakupy zadecydowały o tym, że Wisła po raz kolejny mogła świętować na krakowskim Rynku Mistrzostwo Polski. Lukę po bramkostrzelnym Pawle Brożku miał wypełnić Bułgar Cwetan Genkow. Gracz niezwykle skuteczny na ojczystym podwórku piłkarskim w barwach sofijskiego Kolejarza. Nie poradził on sobie jednak z zagranicznym wyzwaniem, jakim był transfer i gra w Dinamo Moskwa. Stąd obawy u kibiców Wisły, by nie poszedł drogą innego króla strzelców ligi bułgarskiej, a potem zawodnika Wisły Georgi Christowa, który kompletnie zawiódł w naszej lidze. Obawy te potęgowała strzelecka niemoc Bułgara w pierwszych ligowych kolejkach rundy wiosennej 2011 roku. Jak na „typowego strikera” zbyt rzadko znajdował się on w sytuacjach strzeleckich, a te które miał nie potrafił zamieniać na bramki. Trener Robert Maaskant miał pełne zaufanie do jego umiejętności i to się opłaciło. Jak już zaczął trafiać do siatki rywali to czynił to taśmowo w pięciu kolejnych meczach ligowych. Ambicja, waleczność, umiejętność zastawienia piłki, a przede wszystkim skoczność i gra głową to główne atuty tego gracza. Trochę brakuje mu jednak zimnej krwi pod bramką rywali i zdarza mu się przestrzeliwać sytuacje 100%, jak choćby po pięknej kombinacji w kwietniowym meczu 22. kolejki z Bełchatowem (3:1). Zbyt długi też są okresy jego nieskuteczności. 7 bramek strzelonych w lidze w 21 meczach w sezonie 2011/2012 na pewno nie powalają na kolana. Warto jednak zauważyć, że kolejni trenerzy widzieli go z reguły w wyjściowym składzie naszej drużyny doceniając jego inne walory. Zmieniło się to w sezonie 2012/13, który wprawdzie zaczął jak na snajpera przystało hat-trickiem w meczu z Lubońskim. Potem było jednak coraz gorzej. W lidze wystąpił wprawdzie w 21 meczach – zdobył w nich jednak zaledwie 4 bramki. Do tego od późnej jesieni i wiosną częściej wchodził na boisko jako gracz rezerwowy. W czerwcu 2013 roku wypowiedział umowę Wiśle…


Prawdziwą perełką, jaką odkrył i sprowadził po wielu perypetiach za niemałe pieniądze do Wisły Stan Valckx okazał się Izraelczyk Maor Melikson. Sprowadzono go z Hapoelu Beer-Sheva, przeciętnej drużyny z ligi izraelskiej, w której był gwiazdą. Nie poradził sobie jednak w czołowych klubach tego kraju. Stąd pewne wątpliwości, czy poradzi sobie też i w naszym klubie. Tym bardziej, że nie imponował warunkami fizycznymi. Już jednak od pierwszego ligowego meczu z Arką zaprezentował pełnię swych umiejętności. Szybki, błyskotliwy technik, potrafiący niekonwencjonalnym zwodem ośmieszyć rywala to były atuty widoczne już w tym meczu z gdyńskimi drwalami, którzy nie przebierali w środkach i kosili Maora równo z zamarzniętą trawą. Kosili tylko wówczas gdy byli go w stanie dosięgnąć, co, o dziwo, nie zdarzało się zbyt często w tym meczu (25 luty – wynik 1:0 dla Wisły). Ulubieńcem krakowskiej widowni stał się już w pierwszym meczu przy Reymonta z chorzowskim Ruchem w 17. kolejce (wynik 3:1). Ostatnia bramka meczu, strzelona po akcji w iście barcelońskim stylu była właśnie jego autorstwa. Nic dziwnego, że zaczęto wówczas po raz pierwszy skandować jego nazwisko na trybunach. Izraelczyk gra bowiem niezwykle efektownie i atrakcyjnie dla kibicowskiego oka. Jego drybling, sposób operowania piłką, szybkość przeprowadzanych akcji jest niebywała w naszej lidze. Jeśli dodamy do tego inteligencję w grze i umiejętność dogrywania piłek na nos do partnerów (czy to ze skrzydła, czy prostopadłych za plecy obrońców) to będziemy mieli przybliżony obraz gry tego gracza. W pamięci kibiców zostanie zapewne wiele jego niekonwencjonalnych zagrań i akcji. Jak choćby ta z meczu z Widzewem 13 marca – 2:0, kiedy to po siedemdziesięciometrowym biegu przez całe niemal boisko i mijaniu kolejnych rywali, nieprzepisowo zatrzymał ten rajd dopiero faul bramkarza w polu karnym. Przy tak zjawiskowej w naszej lidze grze wybaczyć można Izraelczykowi odpuszczanie gry defensywnej w wielu spotkaniach… Jesienią 2011 roku zaczęły się jednak kłopoty. Do meczu rewanżowego z Apoelem Maor Melikson nadal czarował swoją grą kibiców. To jemu Wisła w dużej mierze zawdzięczała w sumie udane występy w europejskich pucharach i zakwalifikowanie się do fazy grupowej Ligi Europejskiej. Na Cyprze nastąpiła jednak zapaść, która przeniosła się potem na krajowe boiska. Jeśli dodamy do tego „dziwną” kontuzje, która wyeliminowała go z gry na parę miesięcy i kontrowersje związane z jego reprezentacyjną karierą – rysował się obraz gracza, który nie widzi swej przyszłości w naszej drużynie i z chęcią zmieniłby otoczenie… Tak też się stało zimą 2013 roku. Niezależnie od okoliczności jego odejścia z Wisły przy Reymonta na pewno będzie zapamiętany jako strzelec jedynych bramek w derbowych pojedynkach z Cracovią. Ta strzelona głową 15 maja 2011 przypieczętowała mistrzostwo dla Wisły. Rok później, strzelona bezpośrednio z rzutu wolnego, spuściła „Pasy” do 1. Ligi…


Ostatnim nabytkiem Wisły w okienku zimowym i chyba najmniej udanym okazał się Michaił Siwakow. I nie chodzi tu o ocenę jego futbolowych umiejętności. Raczej o warunki sprowadzenia tego gracza do naszej drużyny i to co wniósł do jej gry. Wypożyczono go bez prawa pierwokupu z Cagliari, liczącej się włoskiej drużyny, w której jednak nie potrafił przebić się do pierwszego składu. Nauczył się jednak dobrego ustawiania na boisku i to było widać od pierwszych jego występów w Polsce. Gracz młody, na pewno o nietuzinkowych umiejętnościach, szukający gry na boisku. Szkoda tylko, że występy w Wiśle traktował jaki „piłkarskie zesłanie” z włoskiej „ziemi obiecanej”. Tak należy ocenić jego grę pod Wawelem. Nic dziwnego, że nie wywalczył stałego miejsca w składzie „Białej Gwiazdy”. W pamięci kibiców w zasadzie pozostanie wyjątkowej urody bramka, jaką strzeli w meczu z gdańską Lechią na wyjeździe 8 maja 2011. Gol padł z połowy boiska, a piłka uderzona była z niezwykłą precyzją, lobując wysuniętego bramkarza. Ponieważ Włosi nie zgadzali się na dalsze wypożyczenie tego gracza jego krakowska przygoda zakończyła się po jednej wiosennej rundzie sezonu 2010/2011…
Sezon 2011/2012 niósł nowe wyzwania piłkarskie. Wiele wskazuje na to, że politykę transferową zdeterminowała w dużej mierze czekająca Wisłę walka o upragnioną przez właściciela spółki Ligę Mistrzów. Temu też służyć miały transfery do klubu. Wprawdzie w publicznych wypowiedziach sugerowano, że przy sprowadzaniu zawodników do drużyny brać miano pod uwagę zachowanie proporcji między zawodnikami zagranicznymi a Polakami (proporcję zachwianą w poprzednich okienkach transferowych). Ale na deklaracjach się skończyło, gdyż latem 2011 roku do Wisły trafiali tylko obcokrajowcy. Gdyby gracze ci gwarantowali podniesienie wartości piłkarskiej drużyny, pewnie było by to zaakceptowane przez kibiców. Tak się jednak nie stało. Czy decydował o tym brak środków finansowych na sprowadzenie klasowych graczy? Nie znając wewnątrzklubowych kulis pozostawiamy to pytanie bez odpowiedzi. „Modus operandi” dyrektora sportowego w tym okienku transferowym był taki sam jak w poprzednich. Część piłkarzy sprowadzono na jeden sezon w formie wypożyczenia z opcją pierwokupu, część zakontraktowano na dłuższy czas. Dziwiły jednak podawane w mediach kwoty za jakie miano wykupić, gdyby się sprawdzili, wypożyczonych graczy. Takich pieniędzy Wisła na piłkarzy nie wydawała od lat…

Bardziej jednak dziwiła ich klasa sportowa, a raczej jej brak, biorąc pod uwagę ambicje awansu do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Najwymowniejszym przykładem takiego transferu było sprowadzenie Holendra Lameya. Piłkarza nie dość, że leciwego (rocznik 1979) , to do tego mającego najlepsze lata futbolowe już za sobą. Do tego przez ostatni sezon grzejącego ławę w Leicester City. Według zapowiedzi Holendrów decydujących o transferze tego gracza do Wisły był to gracz kompletny. Przesadą byłoby nazwanie go kompletnym nieporozumieniem, bo na naszą ligę był to gracz wystarczający. W kiepskim piłkarsko otoczeniu widać było dużą kulturę gry, dobre dośrodkowanie z obu nóg, niezłą grę głową. Raziła jednak powolność w grze. Szczególnie, gdy przyszło mu grać z piłkarzami lepszymi od tych biegających po naszych boiskach. Tym niemniej należy docenić jego wkład w to, że Wisła zaliczyła w sumie udany sezon w europejskich pucharach. Bowiem to jego bramce w meczu z Litexem Łowecz w dużej mierze zawdzięczamy fakt, że Wisła w ogóle przebrnęła III rundę kwalifikacji do Ligi Mistrzów, a w konsekwencji, po odpadnięciu z Apoelem, awans do Ligi Europejskiej. W Pucharze Polski jego dwie bramki uratowały też naszą drużynę przed blamażem, jakim byłoby wyeliminowanie w 1/8 przez trzecioligowca z Limanovii. Na pozostałe mecze pucharowe i ligowe w jego wykonaniu spuszczamy zasłonę milczenia. Z piłkarzem tym bowiem nie przedłużono kontraktu i po sezonie opuścił Kraków.

O wiele większe nadzieje wiązano z równie leciwym, ale, jak sądzono, niewypalonym graczem z Serbii. Ivica Iliev, bo o nim mowa, przychodził do Wisły jako świeżo upieczony król strzelców serbskiej ligi. Do tego piłkarz z ciekawym c.v., w którym były kluby z Serie A i Bundesligi. Podpisano z nim kontrakt na 2 lata. Piłkarzem okazał się na pewno nieprzeciętnym. Wyborny technik, z wielką łatwości ogrywający rywali w pojedynkach jeden na jeden, z przyjemnością oglądało się jego grę w całym sezonie. Gdyby za wrażenia artystyczne przyznawano punkty, posiadanie takiego gracza gwarantowałoby ich wielką ilość. Futbol to jednak gra wymierna. W statystykach strzelonych goli i zaliczonych asyst jego osiągnięcia okazały się mierne. Zaledwie 3 bramki w 45 meczach w pierwszym roku jego występów w Krakowie jak na gracza ofensywnego to za mało, jak na wymagania klubu z aspiracjami Wisły. Przemilczamy dyskretnie fakt, że zwykle Ivicy starczało sił na godzinę gry i w zdecydowanej większości spotkań był zmieniany, albo wchodził z ławki na boisko. Kiepski sezon w wykonaniu Wisły i takaż gra Serba w sezonie 2012/13 można by w skrócie ocenić jego występy w ostatnim roku jego występów z białą gwiazdą na piersi. Nic dziwnego, że z sympatycznym Serbem nie przedłużono kontraktu latem 2013 roku i powrócił on do ojczyzny, mimo wszystko mile wspominany przez kibiców…

Kolejnym Serbem, który zawitał wraz Ilievem na Reymonta był obrońca Marko Jovanović. Również gracz Partizana Belgrad. Sądząc po długości kontraktu (5 lat) i młodym wieku tego gracza, wiąże się z nim spore nadzieje na przyszłość. Po pierwszym rozegranym sezonie trudno jednoznacznie odpowiedzieć czy słusznie. Pomijamy w ocenie perypetie tego gracza związane z półroczną dyskwalifikacją. W Wiśle grywał w pierwszych sezonach z reguły jako prawy obrońca, rzadziej jako środkowy defensor (w zasadzie tylko w sytuacjach awaryjnych). Gracz ten na pewno imponował ambicją, wybieganiem, dynamiką w grze. Niestety nie zawsze szły za tym walory czysto piłkarskie. Cóż z tego, że potrafi często szarżować w bocznych strefach boiska, skoro jego dośrodkowania rzadko trafiają do partnerów w polu karnym. Zaczynał bardzo obiecującym występem 2011.08.17 Wisła Kraków - APOEL Nikozja 1:0 (wcześniejszych występów w niepełnym wymiarze czasowym nie oceniamy). Później bywało różnie. Kibiców niepokoiła podatność tego gracza na kontuzje.

Wydawało się, że przełomowym dla jego piłkarskiej kariery okaże się sezon 2013/2014. Franciszek Smuda zdecydował się ustawić go na środku obrony obok Arkadiusza Głowackiego. I ten pomysł sprawdził się. U boku doświadczonego partnera Serb radził sobie doskonale przez całą rundę jesienną. W przerwie zimowej okazało się jednak, że ma poważne kłopoty. Po roku leczenia Wisła zdecydowała się rozwiązać z nim kontrakt (styczeń 2015).

Teraz przejdźmy do graczy wypożyczonych. David Biton trafiło Wisły z Charleroi z niezłymi statystykami jak na napastnika. I w Wiśle walory „łowcy bramek” potwierdził. Szkoda, że tylko w rundzie jesiennej. Już w debiucie ligowym w meczu z Widzewem na rozpoczęcie sezonu strzelił wyrównującą bramkę w doliczonym czasie gry w sposób ekwilibrystyczny. Nic dziwnego, że szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie i udowadniaj, że mu się to miejsce należy. Wprawdzie jest graczem nieco statycznym, z brakami w grze kombinacyjnej, ale w polu karnym potrafi się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie by finalizować akcje drużyny. Imponował boiskowym sprytem i szybką orientacją, o czym świadczy choćby strzelona szpicem bramka w meczu Ligi Europejskiej na wyjeździe z Odense BK. Jeśli dodamy do tego wyjątkowej urody bramki strzelone po samotnych przebojach z dystansu, jak choćby tą w Endschede na 1:0, będziemy mieli obraz gracza nietuzinkowego. Nie bez powodu mówiono po rundzie jesiennej, że bez jego bramek Wisła biła by się o utrzymanie w lidze, a nie miała jeszcze wiosną realne szanse na zajęcie miejsce w czołówce. Wiosną jednak stracił miejsce w pierwszej jedenastce, a co gorsza także swoją skuteczność. Wystarczy podać, że strzelił wówczas zaledwie 2 bramki… Wysoka kwota wykupienia tego gracza (ponoć sięgająca 1,6 mln Euro) miała, jak się wydaje, wpływ na fakt, że tak rzadko występował wioną na polskich boiskach i na to, że po sezonie pożegnano się z nim przy Reymonta.

Innym graczem, który miał wzmocnić siłę ofensywną naszego zespołu był Gervasio Nunez. Argentyńczyk wypożyczony na rok z Quilmes Atlético Club z opcją przedłużenia umowy. Kwota wykupienia tego gracza, podobnie jak Bitona, okazała się dla Wisły nie do zaakceptowania. Do Wisły przychodził jako lewy obrońca, bądź pomocnik – bo na tych pozycjach grywał w Argentynie. W Wiśle trener widział go raczej w środku pomocy i zajęło temu graczowi trochę czasu przystosowanie się do tej pozycji na boisku. W jego wypadku trudno o jednoznaczne oceny. Na pewno podobała się swoboda gry, dobra technika, umiejętność zastawiania piłki pod kryciem i wyprowadzania jej w ofensywie, dobry strzał z dystansu. Irytowała jednak pewna nonszalancja w grze, która owocowała niejednokrotnie stratą piłek, jak choćby w pierwszym spotkaniu ze Standardem Liege (16 lutego, 1:1), kiedy to jego błąd w konsekwencji doprowadził do straconej bramki po rzucie karnym. Jak dodamy do tego złośliwość w grze (zaowocowało to czerwoną kartką w rewanżu w 1/16 Ligi Europejskiej ze Standardem) i boiskowe symulowanie, będziemy mieli obraz gracza o niestabilnej psychice. Nic dziwnego, że pożegnano się z nim po sezonie bez większego żalu…


Polityka transferowa po sezonie 2011/12 odpowiadała poziomowi sportowemu, ku któremu staczała się piłkarska Wisła. A wymownym tego potwierdzeniem było sprowadzenie do naszego klubu Frederiksena. Gracza nie tylko zaawansowanego wiekowo, ale znajdującego się na "piłkarskim bezrobociu". Wprawdzie c.v. miał nie najgorsze, ale najwyraźniej najlepsze piłkarsko lata miał już za sobą, a od udziału w turnieju dla bezrobotnych uratowała go właśnie oferta z Wisły - o czym z kpiną donosiły polskie media. Nic dziwnego, że i wiślackie portale po zakontraktowaniu Duńczyka pisały: "Wybrał Wisłę, zamiast zagrać na turnieju dla bezrobotnych"... Jakimi walorami przekonał do siebie ludzi decydujących o transferach w Wiśle? Nie wiadomo, bo od pierwszego oficjalnego meczu widać było, że ma wyraźne braki treningowe i szybkościowe. Może liczono, że z czasem wróci do formy. Stało się inaczej i z grą Duńczyka z każdym meczem było coraz gorzej. Nie będziemy szerzej opisywać jego boiskowych popisów, odnotowując jedynie, że zagrał jesienią 2012 roku w 12 oficjalnych meczach, a udane zagrania w tych wszystkich spotkaniach można policzyć na palcach u jednej ręki i to u nieostrożnego drwala. Zdecydowanie więcej było piłkarskich kiksów...

O wiele większe nadzieje wiązano z młodym Honduraninem Quioto i to nie tylko w związku z wiekiem, ale także z reprezentacyjną przeszłością (był bowiem reprezentantem drużyn młodzieżowych i zaliczył nawet debiut w I. reprezentacji swojego kraju). Niewątpliwy talent tego gracza potwierdzały już mecze sparingowe w barwach Wisły, w których dość regularnie strzelał bramki. Potwierdził to pierwszy oficjalny mecz w ramach Pucharu Polski z Lubońskim. Wisła pewnie wygrała to spotkanie 5:0, a Honduranin maczał palce w niemal każdej akcji bramkowej. Warto przy tym dodać, że wszedł na boisko dopiero w drugiej połowie meczu. Widać było, że piłkarz ten ma papiery na granie: szybkość, drybling, podanie i niezły strzał z dystansu. Pozostawało pytanie, czy to wystarczy na rywala bardziej wymagającego niż trzecioligowiec. Odpowiedź na to pytanie okazała się negatywna, gdyż w meczach ligowych najwyraźniej nie potrafił sprzedać swoich umiejętności. Do tego w meczu z Polonią Warszawa ostatniego dnia sierpnia 2012 roku wykazał się też dużą dozą nieodpowiedzialności z rozmysłem stając na nodze Łukasza Piątka, co zaowocowało czerwoną kartką i odsunięciem od kilku następnych spotkań. Po odpokutowaniu kary wrócił jeszcze jesienią na ligowe boiska, ale głównie w charakterze zmiennika i w żadnym z tych spotkań nie potrafił przekonać do siebie szkoleniowców i włodarzy klubowych, że warto go wykupić z CDS Vida. Nic dziwnego, że korzystając z zapisów kontraktowych po rundzie jesiennej zrezygnowano z jego usług...


Niespodziewanie dla większości obserwatorów w tym kiepskim sezonie udało się w przerwie zimowej zakontraktować gracza nietuzinkowego, z którym po wypożyczeniu przedłużono potem kontrakt na kolejne 3 lata. Emmanuel Sarki, bo o nim mowa, trafił do Wisły jako gracz "bezrobotny" od pół roku. W przeciwieństwie jednak do Duńczyka z każdym kolejnym występem w barwach Wisły przekonywał do siebie kibiców i klubowych włodarzy. Zaczynał jako gracz rezerwowy, który jednak w każdym spotkaniu potrafił pokazać kilka nieszablonowych zagrań, a jego rajdy prawą stroną boiska i centry "na nos" partnerów w ataku przypominały zagrania Szymkowiaka z jego najlepszych dni. Tak było choćby w pamiętnym meczu z idącą po mistrzostwo Legią, przegranym wprawdzie 13 kwietnia 2013 roku po sędziowskim przekręcie 1:2, w którym jednak wchodzący z ławki Nigeryjczyk błysnął kilkoma znakomitymi podaniami w pole karne. Jedno z nich Daniel Sikorski zamienił na bramkę. O innych piłkarskich walorach mogli się przekonać kibice podczas wyjazdowego spotkania w Białymstoku z Jagiellonią, kiedy to popisał się piękną bramką strzeloną z rzutu wolnego w samo okienko bramki Słowika (20 kwietnia, 2:2). Wśród wielu piłkarskich walorów ma afrykański futbolista jedną widoczną wadę, jest graczem jednonożnym, a więc łatwiejszym do przeczytania przez obrońców ligowych. Czy ta właśnie wada zadecydowała o tym, że sezon 2013/2014 trudno uznać w jego wykonaniu za udany. Przypominał wówczas cień zawodnika z poprzedniego sezonu. Być może wpływ na jego postawę na boisku miał też fakt widocznego braku zaufania do niego trenera Franciszka Smudy. W rundzie wiosennej 2015 zaufał mu ponownie nowy trener „Białej Gwiazdy” Kazimierz Moskal. Błysnął formą i dobrą grą w jednym z lepszych meczów Wisły w sezonie 2014/2015. Spotkanie z Legią w Warszawie zakończyło się remisem 2:2 i … zerwaniem wiązadeł świeżo upieczonego reprezentanta Haiti.

Przed sezonem 2013/2014 drużynę Wisły wzmocnić miało kilku obcokrajowców. Miały to być wzmocnienia na miarę skromnych możliwości finansowych piłkarskiej spółki w tym czasie. Macedończyk Ostoja Stjepanović miał zapełnić wyrwę w środku boiska, jaka pojawiła się wraz z pochopnym pozbyciem się z klubu Radosława Sobolewskiego. Zastąpić klubową legendę, jaką stał się dla kibiców „Sobol” było niezwykle trudno. Tym bardziej, że reprezentant Macedonii musiał się dostosować do polskiej piłki ligowej. Nauka to nie trwała długo i Ostoja dość szybko zyskał uznanie w oczach trenera i kibiców. O tyle było mu łatwiej to uczynić, że w zasadzie nie miał poważnego rywala na pozycji defensywnego pomocnika w klubie. Tym niemniej warto docenić twardą, nieustępliwą grę gracza z Bałkanów, dobre ustawianie się na boisku i umiejętność wyprowadzania piłki pod presją przeciwnika. Ma też piłkarskie wady: szybkość na pewno nie jest jego piłkarskim atutem. Do tego zbyt często pozwala sobie na ryzykowne wdawanie się w pojedynki z rywalami na własnej połowie boiska, co czasami kończy się stratami piłki. Pechowo uszkodzenie więzadeł krzyżowych w kolanie wykluczyło go z gry na dłuższy czas przed nowym sezonem piłkarskim. Wrócił na ligowe boiska późną wiosną 2015. Po zakończeniu sezonu zrezygnowano jednak z jego usług.


Danijela Klarića sprowadzono z kolei jako utalentowanego gracza, który jednak dopiero miał zdobywać piłkarskie szlify pod Wawelem. Inwestycją w przyszłość okazał się jednak tylko na papierze, gdyż w pierwszej drużynie w całym sezonie 2013/2014 zagrał zaledwie dwukrotnie, wchodząc z ławki rezerwowych. Niczym szczególnym się w tych meczach nie wyróżnił. Podobnie zresztą było w meczach wiślackich rezerw. W tej klasie rozgrywkowej nie imponował również skutecznością – zdobył bowiem tylko 3 bramki. Rozstano się więc z tym napastnikiem tuż po zakończeniu sezonu.


O Fabianie Burdenskim nie wiem czy warto w ogóle cokolwiek pisać. Bo też najwyraźniej nie względy sportowe decydowały o sprowadzeniu go do Krakowa. Zastanawia jednak fakt, że aż dziewięciokrotnie dawano mu szansę gry w meczach oficjalnych pierwszej drużyny.


Wilde-Donald Guerrier dołączył do drużyny już po rozpoczęciu sezonu ligowego. Sprowadzano go jako lewego obrońcę, ale szybko okazało się, że nie jest to pozycja, na której sobie dobrze radzi. Zaliczył zresztą „wejście smoka” w swoim debiucie w wiślackich barwach. Co ciekawe we wrześniowym meczu z Piastem wszedł na ostatnie 10 minut gry na pozycję lewoskrzydłowego i od razu strzelił gola, ustalając wynik meczu na 3:0. od pierwszych występów imponował żywiołowością i szybkością. Jeśli dodamy do tego dobrą technikę użytkową, niezły drybling - będziemy mieć obraz interesującego gracza, który jednak dopiero uczy się gry na europejskich boiskach. Nieobliczalny w swoich boiskowych wyborach wykazuje bowiem spore niedostatki taktyczne. Jest to jednak niewątpliwie spory talent. Wiosnę 2014 roku miał jednak słabą, ale to samo można powiedzieć o wszystkich niemal piłkarzach Wisły w tym okresie. Odżył piłkarsko dopiero po zmianie trenera rok później. Kwiecień 2015 roku był jego najlepszym futbolowym miesiącem w historii występów z biała gwiazdą na piersi. Był bez wątpienia najlepszym piłkarzem Wisły w tym czasie i w czterech kolejnych meczach strzelił 5 bramek. Najładniejszą w wygranym meczu z Koroną (26 kwietnia, 2:0), kiedy to popisał się przepięknym strzałem z 35. metrów. W następnym sezonie broniły go również statystyki strzelonych bramek w lidze (w sumie 7 w 22 meczach). Jego gra pozostawiała jednak wiele do życzenia, podobnie jak postawa poza boiskiem i ewidentne lekceważenie wiślackiego pracodawcy podczas wyjazdów na mecze reprezentacji i przedłużających się ponad miarę powrotów do Krakowa. Nic dziwnego, że często trener Wdowczyk odsyłał go do trzecioligowych rezerw. Ostatecznie pożegnano się z tym graczem wiosną 2016 roku.


Wyjątkiem od reguły zatrudniania graczy tanich z kartą na ręku okazał się Semir Stilić. Bośniak miał już ugruntowaną pozycję na polskich boiskach z wcześniejszych występów w brawach poznańskiego Lecha. „Reżyser gry” z prawdziwego zdarzenia, „król asyst” i autor wyjątkowo pięknych goli. Takim go zapamiętali kibice w całej Polsce i tych walorów nie zatracił po przyjściu do Wisły. Do polskiej ligi wracał po niezbyt udanych sezonach w klubach na Ukrainie i Turcji. Miał pełen zaufanie trenera Smudy i to zaufanie szybko zaczął spłacać od pierwszych „wiosennych” spotkań 2014 roku. Popisem w jego wykonaniu był lutowy, derbowy pojedynek z Cracovią. Na wypełnionym kibicami stadionie Wisły zaliczył najpierw asystę, a potem strzelił pięknego gola w samo okienko bramki Pasów, czym zyskał sobie od razu sympatię kibiców „Białej Gwiazdy”. Jako jedyny zresztą piłkarz Wisły utrzymywał równą i wysoką formę przez całą rundę wiosenną, a bramka strzelona w meczu z Legią w Warszawie z rzutu wolnego kandydowała do najpiękniejszych bramek sezonu. W sezonie 2014/2015 potwierdził, że należy do gwiazd polskiej ligi. 9 strzelonych bramek i 13 asyst statystycznie to potwierdzały. Niestety końcówka sezonu i niemal seryjnie marnowanie okazji bramkowych obniżyły ocenę jego gry. Był piłkarzem, którego oczywiście z chęcią widziałby w kadrze na kolejny sezon trener Kazimierz Moskal. Polityka budżetowego „zaciskania pasa” w klubie sprawiła, że nie przedłużono z nim kontraktu. Wrócił jednak do Wisły w lutym 2017 roku. W rundzie wiosennej był jednak cieniem dawnego gracza i pojedyncze błyski jego piłkarskiego talentu w niektórych meczach nie mogą zmienić recenzji jego gry.

W trakcie rundy jesiennej 2014 trafił pod Wawel węgierski stoper z reprezentacyjną przeszłością Richárd Guzmics. Gracz wysoki (190 cm), dobrze zbudowany i z dobrą techniką użytkową. I te walory demonstrował od pierwszych występów w koszulce z białą gwiazdą. Potrafi też wyjść z piłka do przodu o obsłużyć partnerów z ofensywnych formacji dobrym podaniem. Nic dziwnego, że przedłużono z nim kontrakt po zakończeniu sezonu. W sezonie 2015/2016 miał pewne miejsce w podstawowej jedenastce, choć zdarzały mu się słabsze mecze. Warto jednak odnotować, że dzięki dobrej grze w Wiśle zaczął być regularnie powoływany do reprezentacji Węgier i wraz z nią awansował na Mistrzostwa Europy, prezentując się na francuskich boiskach z dobrej strony. Jesień 2016 roku była w jego wykonaniu nienajlepsza, podobnie zresztą jak całej drużyny. Warto jednak odnotować strzelenie przez niego właśnie wtedy pierwszej i jedynej bramki dla Wisły (1 października 2016 w wygranym meczu z Wisłą Płock). Z powodów nie tyle sportowych, co finansowych w następnych roku zaczął występować w lidze chińskiej pozostawiając po sobie w Krakowie dobre wrażenie jako piłkarz i człowiek.

Wiosną 2015 wzmocniło Wisłę dwóch obcokrajowców polecanych przez wiślackich skautów: Słoweniec Boban Jović i Urugwajczyk Jean Barrientos. Choć stosując terminologię prezesa Gaszyńskiego miały to być uzupełnienia składu. Złote myśli trenera Smudy „o piłkarzach za 5 złotych” taktownie w tym kontekście przemilczymy…


Przegląd tych nabytków zaczynamy od Słoweńca, gdyż bardzo szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowej jedenastce. Niewysoki, nominalnie prawy obrońca imponował od pierwszych minut wydolnością i pracowitością na boisku. Potrafił włączać się do akcji ofensywnych, choć niezbyt często jego centry i podania znajdowały partnerów w polu karnym rywali. Wyjątkiem potwierdzającym te spostrzeżenie był mecz w Gdańsku z Lechią (15 maja, 2:2), kiedy to po jego centrze strzelił głową gola Rafał Boguski. Zdecydowanie lepiej radził sobie broniąc dostępu do własnej bramki, choć nienajlepsze warunki fizyczne sprawiały, że kiepsko sobie radził w walce powietrznej z rywalami. W sezonie 2015/2016 zdecydowanie poprawił współpracę z partnerami na boisku, o czym świadczyła rosnąca liczba asyst bramkowych w jego wykonaniu. Nic dziwnego, że pod koniec sezonu jego dobrą grę dostrzegli selekcjonerzy reprezentacji Słowenii i zaczęli go powoływać na mecze reprezentacji narodowej. Rundę jesienną kolejnego sezonu rozpoczął jednak jak cała drużyna w nienajlepszej formie takoż ją zakończył. Błędy w meczach Pucharu Polski z Lechem Poznań (30 listopada, 2:4) i w derbowym pojedynku z Cracovią]] (10 grudnia, 1:1), w dużej mierze kosztowały Wisłę odpadnięcie z rozgrywek pucharowych i stratę punktów w lidze. Wskutek dżentelmeńskiej umowy z klubem zgodzono się na jego odejście z klubu do ligi tureckiej za skromne pieniądze, biorąc pod uwagę jego umiejętności piłkarskie. Mimo nie najlepszego piłkarsko zakończenia jego występów z białą gwiazdą na piersi jego pobyt w Krakowie można uznać za udany.

Sprowadzony z Portugalii Jean Barrientos okazał się meteorem, który przez chwilę jedynie zabłysnął na wiślackim firmamencie. Nominalnie ofensywny pomocnik, bardziej chyba predystynowany do gry na środku boiska i rozgrywania piłki – w Wiśle częściej ustawiany był z boku pomocy. Nienaganny technik, z inklinacjami do gry kombinacyjnej. Ponoć imponował techniką na treningach, nie potrafił jednak przenieść tego na ligowe boiska. Najwyraźniej kłopot sprawiało mu przystosowanie się do twardej gry na polskich stadionach. Występy wiosną 2015 raczej były rozczarowujące. Urugwajczyk w kilku sytuacjach boiskowych nie dostrzegał lepiej ustawionych partnerów i spartaczył też kilka okazji bramkowych. O tym, że jest graczem nietuzinkowym świadczyła bramka sezonu, kiedy to w meczu z Lechią (15 maja, 2:2) po cudownej akcji całego zespołu, otoczony w polu karnym przez kilku rywali strzelił gola piętą. Po zakończeniu sezonu Wisła zaproponowała piłkarzowi nową, dwuletnią umowę. Ten jednak nie skorzystał z oferty i powrócił do Urugwaju.

Lukę po Semirze Stiliciu w środku pola miał wypełnić Słoweniec Denis Popović. Wybór tego gracza miał być według wiślackich włodarzy „świadomy, przygotowany i przemyślany”, choć obserwując z uwagą jego grę w I lidze widać było wyraźnie, że jest to gracz o innej boiskowej charakterystyce. Bardziej „8”, niż „10” i to się w Wiśle potwierdziło. Jest graczem dobrze wyszkolonym technicznie, ambitnym, potrafiącym odebrać piłkę rywalowi i celnie ją podać partnerom w formacjach ofensywnych. Nie imponuje jednak szybkością i zwrotnością na boisku. Jego wiślacka kariera przebiegała dotychczas po pewnej sinusoidzie: z dużymi oczekiwaniami na początku sezonu 2015/2016, po chwilowe rozczarowanie jego grą w środku sezonu (kiedy to stracił miejsce w podstawowej jedenastce), po pewny powrót do wyjściowej jedenastki wiosną 2016 roku. Niewątpliwie był jednym z głównych wygranych po zmianie na ławce trenerskiej. Dariusz Wdowczyk zdecydowanie postawił na tego gracza i się nie zawiódł. Niespodziewanie pożegnano się z tym graczem w lutym 2017 roku, już po rozpoczęciu sezonu piłkarskiego. Wydaje się, że bardziej zadecydowały o tym kwestie finansowe niż sportowe. Słoweniec trafił do ligi rosyjskiej.


Totalnym rozczarowaniem z kolei okazał się Brazylijczyk Rafael Crivellaro. Gracz podobnie jak Denis Popović wielokrotnie oglądany przez naszych skautów, z którym wiązano ogromne nadzieje o czym świadczył trzyletni kontrakt podpisany z tym zawodnikiem. W sparingach przedsezonowych trudno było dopatrzyć się w tym graczu piłkarza, który miał pokierować grą Wisły - prezentował się w nich po prostu miernie. Sezon 2015/2016 rozpoczął jednak nadspodziewanie dobrze, przynajmniej w statystykach. Już w pierwszym meczu sezonu z Górnikiem Zabrze (1:1) zdobył bramkę przytomnym strzałem po złym wybiciu piłki przez bramkarza gości i błędzie obrońców. W sumie w pierwszych kilku spotkaniach strzelił 3 bramki. Jednak jego gra pozostawiała wiele do życzenia. Grał po prostu z meczu na mecz coraz słabiej: samolubnie, tracąc piłki w bezproduktywnych dryblingach i do tego nie angażując się w grę defensywną. Nic dziwnego, że szybko stracił miejsce w pierwszym składzie, a po sezonie dano mu wolną rękę w szukaniu nowego klubu z czego skorzystał…

Piłkarską „wiosną” 2016 Wisłę wzmocniło 3 obcokrajowców, z których jeden spełnił pokładane w nim nadzieje (Zdeněk Ondrášek). Drugi (Petar Brlek) dopiero musi udowodnić, że warto było wysupłać na niego niemałe jak na Wisłę w 2016 roku pieniądze.

Trzeci z kolei okazał się kompletnym niewypałem. Vitaliy Balashov, bo o nim mowa, miał przed przyjściem do Wisły ciekawe piłkarskie c.v.: występy w czołowym ukraińskim klubie i regularne reprezentowanie barw Ukrainy począwszy od juniorów młodszych, na reprezentacji młodzieżowej kończąc. W sparingach przedsezonowych prezentował się dobrze, imponując szybkimi rajdami jak na lewoskrzydłowego przystało. W nasze Ekstraklasie okazał się jednak „jeźdźcem bez głowy”, jego rajdy bezproduktywne, a skuteczność pod bramką przeciwnika na poziomie zerowym, co musiało dziwić, gdyż występując w trzecioligowych rezerwach imponował bramkostrzelnością. Czy poziom Ekstraklasy okazał się za wysoki jak na jego umiejętności, czy też nie potrafił się zaaklimatyzować w naszej ligowej piłce - trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Najwyraźniej nie uzyskał zaufania u trenera Wdowczyka i po paromiesięcznym zaledwie pobycie zakończył karierę w Wiśle.


Sporo ciepłych słów należy poświęcić za grę w pierwszy półroczu 2016 Czechowi Ondraszkowi. W tym wypadku Wisła najwyraźniej wiedziała kogo kontraktuje i ten nadziei w nim pokładanych w 2016 roku nie zawodził. Czech to boiskowa ”9”. Wzrost, imponująca budowa ciała, sposób gry i tatuaże sprawiały, że budził respekt i starcia boiskowe z nim nie należały do przyjemnych, co cieszyło kibiców Wisły. Bo takiego boiskowego tarana w ostatnich latach przy Reymonta 22 bardzo brakowało. Zdeněk Ondrášek dobrze gra głową, potrafi przytrzymać piłkę, mając na plecach obrońców i odegrać celnie do partnerów. Do tego strzelał w miarę regularnie gole. A że do wirtuozów techniki nie należy to już taka specyfika tego typu graczy… Coś jednak w tej sportowej maszynce się zacięło i w całym sezonie 2016/2017 strzelił zaledwie trzy bramki, będąc cieniem zawodnika z pierwszych miesięcy jego gry w Wiśle. Niestety potwierdził też wyraźny spadek formy w następnym sezonie. Niewątpliwie wpływ na jego sportową dyspozycję miały też prześladujące go coraz częściej kontuzje. Tym niemniej zerowe konto bramkowe nie wystawia mu dobrej cenzurki.


Chorwat Petar Brlek wiosną 2016 roku „ciężko pracował” na opinię niespełnionej nadziei futbolowej, gracza, który potrafił imponować umiejętnościami futbolowymi w treningowych gierkach, ale nie potrafił tego sprzedać potem w ligowej codzienności. Kolejni trenerzy konsekwentnie stawiali jednak na tego piłkarza i okazało się, że cierpliwość się opłaciła. Petar Brlek w ciągu jednego sezonu wyrósł na gracza, który potrafi nie tylko odzyskiwać piłki, ale również konstruować grę ofensywną zespołu i obsługiwać partnerów prostopadłymi podaniami. Nie boi się indywidualnych pojedynków, które z reguły wygrywa w środku pola. Do tego imponował skutecznością. W całym sezonie 2016/2017 strzelił aż 9 bramek, w tym kilka wyjątkowej urody. Jak ta strzelona w derbowym meczu z Cracovią (10 grudnia, 1:1), kiedy to huknął z dystansu po indywidualnej akcji, a piłka zatrzepotała w okienku bramki rywala. Nic dziwnego, że szybko stał się łakomym kąskiem dla menadżerów z liczących się lig europejskich. Za spore pieniądze trafił do Genoi. Tam jednak zaliczył w rundzie jesiennej 2017 zaledwie kilka spotkań (głównie jako zmiennik). Wiosną wrócił do Wisły na półroczne wypożyczenie. Był niestety cieniem zawodnika sprzed roku i nie potrafił sobie wywalczyć miejsca w podstawowym składzie…


Pod skrzydłami TS Wisła

Po zawirowaniach właścicielskich wokół SA, o których w tym miejscu nie zamierzamy się rozwodzić spółka piłkarska wróciła prawnie i organizacyjnie do Towarzystwa Sportowego Wisła Kraków. Otworzyło to nowy etap w historii piłkarskiej sekcji. Także ten sportowy, związany z kolejnymi transferami obcokrajowców do Wisły. Nad nimi od października 2016 roku czuwa dyrektor ds. sportowych, Hiszpan Manuel Junco. Człowiek z bardzo dobrym rozeznaniem hiszpańskiego i latynoamerykańskiego rynku piłkarskiego. Nic dziwnego, że to właśnie z tych kierunków do Wisły zaczęli trafiać piłkarze z reguły z wolną kartą na ręku co związane jest z trudną sytuacją finansową spółki. Kto wie jednak, czy najważniejszym „transferem” nie okazało się zatrudnienie jako trenerów Kiko Ramireza, a później Carillo. Póki co penetrowanie niższych lig hiszpańskich i sprowadzanie stamtąd piłkarzy pod Wawel przynosi zaskakująco dobre rezultaty. Bo za takie należy uznać dwukrotny awans drużyny do grupy mistrzowskiej po sezonach zasadniczych.

Pierwszym w historii Wisły nabytkiem hiszpańskim okazał się Iván González, środkowy obrońca z przeszłością w La Lidze (Malaga w latach 2009-2010). Gracz, który nawet znalazł się w orbicie zainteresowań Realu Madryt. Po niezbyt udanych wojażach zagranicznych wrócił na boiska II ligi hiszpańskiej i stamtąd trafił do Wisły w styczniu 2017 roku. W sposób naturalny miał zastąpić w drużynie Guzmicsa. Jeśli ktokolwiek w Krakowie miał wątpliwości co do klasy tego futbolisty to szybo się ich pozbył już po pierwszych meczach w jego wykonaniu. Hiszpan dobrze gra głową, potrafi dobrze wyprowadzać piłki spod własnej bramki. Jego znakiem firmowym są jednak kilkudziesięciometrowe przerzuty na skrzydła do wybiegających na pozycje pomocników, czy bocznych obrońców. Krytycy mogą mu jednak zarzucić nadmierną ostrość w grze i chwile nieuwagi w kryciu rywali. Niestety poważna kontuzja odniesiona jesienią 2017 w zasadzie do końca sezonu wykluczyła go z gry i też stała się powodem nie przedłużenia z nim kontraktu.

Z Katalonii z kolei trafił pod Wawel Pol Llonch. Piłkarz rekomendowany Wiśle przez Kiko Ramireza. Nominalnie defensywny pomocnik. Gracz występujący w Hiszpanii co najwyżej na poziomie Segunda Division. Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości co do sportowej klasy tego gracza to szybko się ich pozbył od pierwszego jego pojawienia się na boisku. Niewysoki Katalończyk zadziwiał walecznością na boisku w każdym meczu. Imponująca liczba odbiorów i przechwytów piłki sprawiała, że po pół roku jego gry w wiślackich barwach trudno sobie było wyobrazić drugą linię bez tego zawodnika na murawie w wyjściowej jedenastce. Gdy trzeba potrafił także włączyć się do akcji ofensywnych drużyny i strzelić kąśliwie z dystansu. Oferowano mu przedłużenie kontraktu przy lepszych warunkach finansowych. Ten jednak w maju 2018 wolał przenieść się za lepszą kasą i perspektywami do krainy gandzi i eutanazji. Widocznie tam więcej mu zapłacili.

Kolejne zagraniczne nabytki Wisły nie były już takie udane.

Nie dotyczy to Chorwata Spicicia. Gracz ten bowiem sprowadzony został na pół roku w sytuacji awaryjnej, po kontuzji Sadloka. Miał zastępować tego gracza na pozycji lewego obrońcy w wypadku jego niedyspozycji, czy pauzowania z powodu nadmiaru żółtych kartek. I taką też rolę spełnił w z końcem rundy wiosennej 2017 roku. Zagrał w sumie w sześciu spotkaniach. Występy te były więcej niż przyzwoite, bez fajerwerków w ofensywie, ale też i bez błędów w grze obronnej.

O wiele większe nadzieje wiązano z Francuzem Hugo Vidémont’em. Gracz ten występował przed przyjściem do Wisły w AC Ajaccio na poziomie Ligue 2. Według zapowiedzi miał to być klasyczny skrzydłowy, z dobrą techniką, szybkością i dryblingiem. Nie wykazał tych atutów na polskich boiskach. Dostawał jednak na to zaskakująco mało okazji, jak na gracza, z którym podpisano paroletni kontrakt. Po pół rocznym pobycie w Krakowie się z nim pożegnano.

Wielką niewiadomą ze sportowego punktu widzenia było wypożyczenie z Independiente Medellín dwóch Kolumbijczyków. Cristian Echavarría i Ever Valencia wzmocnić mieli rywalizację w wiślackiej pomocy. O ile pierwszy z tych graczy przybył do Krakowa raczej jako osoba towarzysząca bardziej znanemu koledze i nie powąchał nawet murawy na ligowych boiskach, o tyle z drugim Kolumbijczykiem wiązano spore nadzieje poparte jego dobrymi występami na Mistrzostwach Ameryki Południowej U-20, gdzie zdobył 3 gole. Nominalnie Ever jest skrzydłowym. Zaliczył jednak zaledwie epizody w naszej lidze, wchodząc jako rezerwowy w dwóch meczach. Nie wykazał się w tych spotkaniach niczym szczególnym. I chyba podobnie było podczas treningów skoro trener nie widział dla niego miejsca w drużynie. Najwyraźniej przeskok kulturowy z Ameryki Południowej do Europy okazał się dla tych młodych graczy zbyt dużym wyzwanie i nie potrafili oni się zaaklimatyzować do warunków polskiej piłki. Być może też oczekiwano do nich od razu zbyt dużo, jak na piłkarzy dopiero wchodzących w seniorską piłkę.


W sezonie 2017/2018 kontynuowano hiszpański eksperyment transferowy, uzupełniając go o penetrację rynku bałkańskiego. Przez Wisłę przetoczył się prawdziwy cyklon personalnych zmian. Wystarczy powiedzieć, że do naszego klubu trafiło w dwóch okienkach transferowych aż 14 obcokrajowców. Biorąc choćby tylko to pod uwagę należy docenić fakt awansu Wisły do grupy mistrzowskiej i więcej niż dobre wyniki w rywalizacji z najlepszymi polskimi drużynami. Spora w tym zasługa trenerów, ale też sprowadzanych piłkarzy, którzy, choć nie imponowali piłkarskim dorobkiem potrafili szybko zaadaptować się do naszych ligowych warunków. Ciekawostką był fakt, że lepiej poradzili sobie gracze ściągani z niższych lig hiszpańskich niż ci z doświadczeniem w La Lidze.

Przegląd wiślackich kadr należałoby rozpocząć od Zorana Arsenicia. Chorwat związał się z Wisłą kontraktem z początkiem 2017 roku. Do Krakowa jednak trafił dopiero latem i ten rozbrat z piłką był widoczny w jego pierwszych meczach na polskich boiskach. Zapewne też wpływ na jego pierwsze mecze miał fakt, że zbyt często trenerzy ustawiali go na boisku na różnych pozycjach. Nominalny obrońca w ciągu całego sezonu zaliczył wszystkie pozycje w tej formacji. A z początkiem sezonu z konieczności występował też jako defensywny pomocnik. Zaskakująco szybko przystosował się do siłowej i szybkiej gry, jaką preferuje się w polskiej lidze. Nic dziwnego, że równie szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie. Gracz to wysoki, szybki, z wyraźnymi inklinacjami do gry ofensywnej i kombinacyjnej. W czym pomaga mu nienaganna technika użytkowa. Sam tak scharakteryzował swoje walory: „potrafię odnaleźć się również pod bramką przeciwnika. Lubię wychodzić do przodu, kiedy drużyna wykonuje stałe fragmenty. Mogę powiedzieć, że piłka szuka mnie w polu karnym rywali”. Trzy bramki strzelone w sezonie to jak na obrońcę więcej niż dobry wynik.

O ile o Chorwacie można powiedzieć, że jest niezwykle udaną inwestycją dla Wisły to o Carlitosie można powiedzieć, że w ciągu kilku zaledwie miesięcy zdobył pozycję bezapelacyjnej gwiazdy i najlepszego gracza naszej ligi. Jakim cudem ten gracz nie potrafił przebić się przez niższe ligi hiszpańskie do najwyższej klasy rozgrywkowej w jego kraju to trudno zrozumieć. Podobnie jak niezbyt udane próby zrobienia kariery za granicą. Może zadziała tutaj magia miejsca i czasu. Faktem pozostaje, że ten filigranowy gracz pokazał się w naszej lidze z najlepszej strony od pierwszego spotkania. W meczu z Pogonią na wyjeździe (2017.07.14, 2:1 pokazał walory, które potem tylko w potwierdzał w kolejnych meczach: piękna bramka z rzutu wolnego, asysta przy drugiej bramce po błyskotliwej akcji w polu karnym. Ten nominalny napastnik imponuje techniką użytkową: potrafi przedryblować każdego, obsłużyć partnerów celnym podaniem, fenomenalnie wykonuje rzuty wolne. Przede wszystkim jest niezwykle skutecznym strzelcem. Tytuł króla strzelców zdobył z dorobkiem 24 bramek i zaliczył do tego 7 asyst. Należy bez wątpienia do graczy, którzy sami potrafią zadecydować o wynikach meczów, co w Wiśle udowodnił niejeden raz, by przypomnieć choćby derby z Cracovią przy Reymonta, kiedy to strzelił obie bramki. Piłkarską poezją i jego znakiem firmowym była ta pierwszą, gdy wykiwał całą obronę rywala i skutecznym strzałem zakończył całą akcję (2017.08.12, 2:1). Do tego gra najwyraźniej sprawia mu radość. Bogaty repertuar piłkarskich sztuczek, jak podania „krzyżakiem” zjednały mu sympatię nie tylko kibiców pod Wawelem. O jego piłkarskich wadach nie będziemy się specjalnie rozwodzić, bo przecież nikt nie jest doskonały, a jednonożnych gwiazd futbolu nie brakowało i nie brakuje w całej historii światowego futbolu. W dziwnych okolicznościach przyrody został sprzedany do Legii latem 2018 za stosunkowo małe pieniądze.


W cieniu takiej gwiazdy trudno zabłysnąć pozostałym sprowadzonym graczom. Tym niemniej nie brakuje wśród nich solidnych graczy, którzy wnoszą wiele dobrego do naszej drużyny.

Ich opis zaczniemy od bramkarza. Julian Cuesta ma c.v. solidnego golkipera, z kilkunastoma występami w La Lidze. Wysoki (196 cm), co niewątpliwie pomaga mu w wyłapywaniu górnych piłek. Okazał się graczem niezwykle solidnym. Nieco gorzej radzącym sobie na linii bramkowej. Wiślacką karierę wstrzymała na kilka miesięcy poważna kontuzja. Wiosną 2018 wywalczył sobie pozycję pierwszego bramkarza i nie oddał jej do końca sezonu w zasadzie nie zawodząc w żadnym meczu. Najlepszym jego występem był niewątpliwie występ w Białymstoku z Jagiellonią (2018.04.29, 1:0), kiedy to nie tylko obronił rzut karny wykonywany przez Romana Bezjaka, ale także niejednokrotnie radził sobie z kąśliwymi strzałami rywali. Krytycy pewnie zauważą zdarzające mu się „puste przeloty” we własnym polu bramowym. Tym niemniej transfer ten należy uznać za trafiony. Nie przedłużono z nim kontraktu latem 2018.

A imię jego czterdzieści i cztery… Właśnie taki numer przypadł Velezowi. Solidny obrońca, z dorobkiem gier w najwyższej klasie rozgrywkowej w Hiszpanii trafił do Wisły latem 2017 roku. Początkowo występował jako defensywny pomocnik i radził sobie na tej pozycji więcej niż przyzwoicie. Twardy w grze jeden na jeden, dobry w pojedynkach powietrznych, waleczny i nieodstawiający nogi w sytuacjach stykowych na boisku. Taki gracz zawsze jest w cenie i tak właśnie jest w tym przypadku. Niestety nie mógł w pełni pokazać swych umiejętności jesienią z powodu przewlekłej kontuzji. Do gry w podstawowym składzie wrócił wiosną już na pozycji środkowego obrońcy i do tej pory nie zawodzi.

Za transfer udany można także uznać sprowadzenie Vullneta Bashy. Szwajcarski Albańczyk przez ostatnie lata występował na zapleczu La Liga. Najlepiej czuje się na boisku na pozycji „6”. Z dotychczasowych występów w Wiśle (niestety często przerywanych kontuzjami) dał się poznać jak gracz poukładany taktycznie, pewny w interwencjach i niepanikujący w przypadku pressingu rywali. Potrafi dobrze zastawiać piłkę i uruchamiać dobrymi piłkami graczy w formacjach ofensywnych.

Jesús Imaz z kolei trafił do Wisły w ostatni dzień okienka transferowego z końcem sierpnia. Hiszpański skrzydłowy z marszu wstawiony został do gry w lidze i jego pierwsze występy nie budziły zachwytów kibiców. Choć zauważano dobrą technikę tego gracza, umiejętność gry kombinacyjnej i pokazywanie się do gry partnerom. Z czasem zaczął wnosić coraz więcej dobrego do gry Wisły, imponując skuteczności strzelecką. 8 bramek w całym sezonie i miano drugiego strzelca w drużynie są tego wymowny dowodem. Trzeba jednak zauważyć pewien spadek formy tego gracza w końcowych kolejkach ligowych.

Nie poszli drogą Imaza kolejni gracze z Półwyspu Iberyjskiego, którzy także zasilili Wisłę w trakcie trwania sezonu ligowego.

Mowa tu przede wszystkim o Zé Manuelu. Portugalczyk podobno mógł z powodzeniem grywać zarówno w ataku, jak i pomocy. Przychodził z imponującym jak na polską ligę dorobkiem w lidze portugalskiej, tak jeśli chodzi o liczbę występów, jak i skuteczność w grze. Formalnie przed przyjściem do Wisły był graczem FC Porto. Wypożyczony do Wisły i wstawiany regularnie do gry w podstawowym składzie nie potrafił, a może nie za bardzo chciał się odnaleźć w naszej lidze. Nic dziwnego, że po rundzie jesiennej sezonu 2017/2018 odszedł z Wisły.

Podobnie rzecz się miała z kolejnym hiszpańskim pomocnikiem. Víctor Pérez rozegrał blisko 50 meczów w La Liga, do tego przeszło 130 na jej zapleczu. W Wiśle jednak nie potrafił udowodnić swych nieprzeciętnych umiejętności. Niewątpliwie bardzo się starał, grał ambitnie, ale najwyraźniej sposób gry na polskich boiskach mu nie odpowiadał. Zaliczył zaledwie jedno dobre (2017.11.04 z Sandecją Nowy Sącz, 3:0) i parę w miarę solidnych gier, pozostałe mecze trudno uznać za udane w jego wykonaniu. Z początkiem 2018 roku pożegnano się z tym graczem.

Oprócz graczy ogranych i doświadczonych Wisłę wzmocniło latem 2017 roku także szereg młodych, obiecujących zawodników.

Takim graczem był Słowak Martin Košťál. Pomocnik ten dobrze prezentował się w przedsezonowych sparingach. Szybki, potrafiący kiwnąć, dobrze podać i strzelić na bramkę rywala. Niewątpliwie lepiej się czuł na bokach pomocy. Niestety walorów tych nie potrafił udowodnić na boiskach ligowych, ale też dostawał bardzo mało okazji by tak się stało.

To samo spotkało chorwackiego napastnika Marko Kolara. Zaledwie 5 spotkań ligowych (w tym tylko jedno rozegrane w podstawowym składzie) to za mało by poważnie ocenić walory tego zawodnika.

Niewiele więcej okazji do pokazania się na polskich murawach dostał ukraiński napastnik Denys Bałaniuk. Gracz z przeszłości ligową w mocnym Dnipro został podobnie jak wielu sprowadzonych do Wisły piłkarzy od razu rzucony na głęboką wodę i sobie najwyraźniej nie poradził. Może gdyby w meczu Pucharu Polski z Koroną (2017.09.20, 0:1) w pierwszych minutach meczu wykorzystał sytuację sam na sam z bramkarzem gospodarzy jego wiślacka kariera potoczyłaby się inaczej. Na razie jest to gracz niespełniony. Po dotychczasowych grach widać, że nie boi się gry jeden na jeden, lubi mieć piłkę przy nodze. Czy potrafi udowodnić swą przydatność do drużyny - czas pokaże.

W przeciwieństwie do wymienionych powyżej młodych graczy Tibor Halilović dostawał dużo więcej szans na grę i to najwyraźniej się opłaciło, gdyż chorwacki pomocnik z meczu na mecz spisywał się coraz lepiej. To, że ma „papiery na grę” widać już było w sparingach. Filigranowy zawodnik, z nienaganną techniką, niebojący się pojedynków jeden na jeden. Do tego samym balansem ciała potrafiący pozbyć się natrętnych przeciwników i dysponujący dobrym strzałem z dystansu. To walory, które dały mu plac w wyjściowej jedenastce Wisły w ostatnich meczach sezonu 2017/2018. Najwyraźniej jest to zawodnik przymierzany na reżysera gry. Odważna gra do przodu w każdym meczu to jeden z jego walorów, ale też powód do zmartwień w pierwszych grach w sezonie, kiedy to zbyt często zdarzały mu się straty i narażanie na groźne kontry przez rywali. Do tego dochodził brak dyscypliny taktycznej i ustawiania się na boisku. Jeśli tylko nabierze więcej siły i będzie potrafił wytrzymać trudy spotkania przez cały mecz to zapowiada się na nietuzinkowego gracza.

W przerwie między rundami dokonano zaledwie kosmetycznych zmian jeśli chodzi o nabór obcokrajowców do Wisły. Nowy trener Joan Carrillo wymógł jednak parę transferów graczy, którzy mieli zwiększyć rywalizację i jakość gry Wisły.

Serbski pomocnik Nikola Mitrović swym doświadczeniem i umiejętnościami miał uporządkować grę w środku pola. Wydaje się oczekiwania wobec niego wśród kibiców były większe niż to co zaprezentował na boisku. Stąd nie w pełni zasłużona fala hejtu jaką zebrał w mediach społecznościowych i z trybun przy Reymonta 22. Zawodnik ten bowiem prezentował dużą kulturę gry, dobrze ustawiał się na boisku, imponował spokojem w rozgrywaniu piłki. Co więcej potrafił dostarczyć futbolówkę prosto „na nos” napastników w polu karnym przeciwnika. To, że ci nie potrafili z reguły z tych „prezentów” skorzystać to już inna historia. Stąd tylko jedna asysta w jego dorobku ligowym. Mankamenty w jego grze wynikały, jak się wydaje, z dość zaawansowanego wieku. Demonem szybkości ten zawodnik nie był. Stąd zbyt częste nie nadążanie za rywalami w grze obronnej i błędy w kryciu. Z końcem sezonu nie przedłużono z nim kontraktu.

Matej Palčič z kolei miał wzmocnić rywalizację w formacji defensywnej, szczególnie na prawej obronie. Słoweniec jednak w całej rundzie wiosennej nie wyszedł poza ramy przeciętności boiskowej, nie dając drużynie atutów w obronie i grze do przodu. Może po prostu potrzeba więcej czasu na adaptację tego zawodnika w Wiśle…


C.D.N.

Statystyki

Wszyscy obcokrajowcy

Lista obcokrajowców w Wiśle, przedstawiona chronologicznie:
lp narodowość imię i nazwisko lata gry mecze bramki
1. Zambia Noel Brightone Chama Sikhosana 1991 1 0
2. Argentyna Jorgé Garcia 1992 4 0
3. Ukraina Oleg Derewinski 1992 - 1993 29 1
4. Białoruś Andriej Chlebosołow 1992 12 0
5. Ukraina Mikołaj Kopystijanski 1996 3 0
6. Ukraina Roman Goszowski 1996 13 0
7. Ukraina Wiktor Sydorenko 1995 - 1997 71 4
8. Kamerun Armand Guy Feutchine 1997 - 1998 24 3
9. Litwa Arūnas Pukelevičius 1998 2 0
10. Nigeria Sunday Ibrahim 1998 - 2002 67 6
11. Brazylia Cristiano Pereira da Souza – "Brasilia" 1999 - 2003 50 5
12. Brazylia Valdecir José da Silva - "Deci" 1999 2 0
13. Nigeria Kelechi Iheanacho 1999 - 2005 27 1
14. Słowacja Ivan Trabalík 2001 - 2002 15 -
15. Argentyna/Włochy/Polska Mauro Cantoro 2001 - 2009 248 23
16. Nigeria/Hiszpania Kalu Uche 2001 - 2004 81 21
17. Francja Angelo Hugues 2002 - 2003 31 -
18. Nigeria Martins Ekwueme 2003 - 2005 19 0
19. Togo Lantame Sakibou Ouadja 2003 12 0
20. Brazylia Roberto Edno Cunha 2004 4 0
21. Serbia Nikola Mijailović 2004 - 2007 79 2
22. Nigeria Temple Kelechi Omeonu 2004 - 2005 5 1
23. Czechy Vlastimil Vidlička 2005 11 0
24. Brazylia André Barreto 2005 - 2008 13 0
25. Brazylia Jean Paulista 2005 - 2008 107 16
26. Słowacja Marek Penksa 2005 - 2007 63 7
27. Rumunia Norbert Varga 2006 - 2009 10 0
28. Australia Jacob Burns 2006 - 2007 33 3
29. Australia Michael Thwaite 2006 - 2007 22 0
30. Serbia Branko Radovanović 2006 - 2007 22 8
31. Rumunia Hristu Chiacu 2006 - 2007 18 1
32. Serbia Stanko Svitlica 2006 - 2007 2 0
33. Rumunia Emilian Dolha 2006 - 2007 29
34. Brazylia Cléber Guedes de Lima 2006 - 2009, 2009 - 2010 118 13
35. Czechy Tomáš Jirsák 2007 - 2012 159 9
36. Mołdawia Ilie Pavel Cebanu 2007 - 2009 10 -
37. Nigeria MacPherlin Dudu Omagbemi 2007 - 2008 18 6
38. Kostaryka Júnior Enrique Díaz Campbell 2008 - 2010
2011/2012
131 11
39. Brazylia Marcelo Antônio Guedes Filho 2008 - 2010 63 10
40. Słowacja Peter Šinglár 2008 - 2010 28 1
41. Brazylia Alberto Antonio de Paula "Beto" 2009 8 0
42. Urugwaj Pablo Alvarez 2009 - 2010 31 0
43. Słowenia Andraž Kirm 2009 - 2012 111 18
44. Senegal Issa Ba 2010 11 0
45. Bułgaria Georgi Christow 2010 4 0
46. Serbia Milan Jovanić 2010 - 2013 13 -
47. Słowacja Erik Čikoš 2010 - 2011 33 0
48. Bośnia i H./Chorwacja Gordan Bunoza 2010 - 2014 85 1
49. Niemcy/Serbia Dragan Paljić 2010 - 2012 70 1
50. Argentyna Andrés Lorenzo Ríos 2010 - 2011 21 1
51. Honduras Osman Danilo Chávez Güity 2010 - 2015 82 2
52. Maroko Nourdin Boukhari 2010 - 2011 10 1
53. Kamerun/Francja Serge Branco 2010 - 2011 4 0
54. Holandia Kew Jaliens 2011 - 2013 67 1
55. Białoruś Michaił Siwakow 2011 16 1
56. Bułgaria Cwetan Genkow 2011 - 2013 72 28
57. Izrael/Polska Maor Melikson 2011 - 2013 64 10
58. Estonia Sergei Pareiko 2011 - 2013 88 -
59. Serbia Ivica Iliev 2011 - 2013 69 7
60. Holandia Michael Lamey 2011 - 2012 29 4
61. Serbia Marko Jovanović 2011 - 2015 67 0
62. Argentyna Gervasio Daniel Nunez 2011 - 2012 42 0
63. Izrael David Biton 2011 - 2012 36 16
64. Honduras Romell Quioto 2012 11 0
65. Dania Jan Frederiksen 2012 12 0
66. Nigeria Emmanuel Sarki 2013 - 2016 75 2
67. Macedonia Ostoja Stjepanović 2013 - 2015 39 0
68. Haiti Wilde-Donald Guerrier 2013 - 2016 77 20
69. Chorwacja Danijel Klarić 2014 2 0
70. Niemcy Fabian Burdenski 2013 - 2014 9 0
71. Bośnia i Hercegowina Semir Stilić 2014 - 2015, 2017 66 17
72. Węgry Richárd Guzmics 2014 - 2016 68 1
73. Słowenia Boban Jović 2015 - 2016 65 1
74. Urugwaj Jean Barrientos 2015 16 1
75. Słowenia Denis Popović 2015 - 2017 50 5
76. Brazylia Rafael Crivellaro 2015 - 2016 21 3
77. Czechy Zdeněk Ondrášek 2016-
78. Ukraina Vitaliy Balashov 2016 8 0
79. Chorwacja Petar Brlek 2016 - 2017, 2018 42 8
80. Hiszpania Iván González 2017-
81. Hiszpania Pol Llonch 2017-
82. Francja Hugo Vidémont 2017 8 0
83. Chorwacja Matija Špičić 2017 6 0
84. Kolumbia Ever Valencia 2017 2 0
85. Chorwacja Zoran Arsenić 2017-
86. Hiszpania Carlos López - "Carlitos" 2017-
87. Hiszpania Julián Cuesta 2017-
88. Chorwacja Tibor Halilović 2017-
89. Hiszpania Fran Vélez 2017-
90. Słowacja Martin Košťál 2017-
91. Portugalia José Manuel Silva Oliveira - "Zé Manuel" 2017 7 0
92. Albania/Szwajcaria Vullnet Basha 2017-
93. Hiszpania Jesús Imaz 2017-
94. Chorwacja Marko Kolar 2017-
95. Ukraina Denys Bałaniuk 2017-
96. Hiszpania Víctor Pérez 2017 13 1
97. Serbia Nikola Mitrović 2018-
98. Słowenia Matej Palčič 2018-


  • Lista zawiera tylko tych piłkarzy, którzy wystąpili w przynajmniej jednym, oficjalnym meczu Wisły.
  • Pogrubiono nazwiska piłkarzy nadal grających w Wiśle.
  • Pominięto Rudolfa Patkolo, który podczas gry w Wiśle był już pełnoprawnym obywatelem Polski.
  • Nie wyróżniono przerw w grze w Wiśle - przykładowo Brasilia był zawodnikiem Wisły w latach 1999 - 2000 oraz 2003, zapisano jako 1999 - 2003.
  • Stan na dzień: 21 marca 2018. (aktualizacja każdorazowo po zamknięciu okienka transferowego).

Na podstawie własnej pamięci - posiłkowanej zamieszczonymi na naszej stronie biogramami i statystykami z www.90minut.pl.

Obcokrajowcy z wiślackich rezerw

Lista obcokrajowców w Wiśle, przedstawiona chronologicznie:
lp narodowość imię i nazwisko lata gry mecze bramki
1. Ukraina Andriej Boraczyński 1997-1998
2. Kanada Wyn Belotte 2003-2004
3. Niemcy Christoph Ascherl 2007
4. Brazylia Lucas Guedes 2014-2015
5. Francja Mathieu Scalet 2015-

Zawodnicy ci nie zagrali żadnego spotkania w I. drużynie w meczach oficjalnych.


Obcokrajowcy bez oficjalnego występu (brak rezerwowej drużyny)

Lista obcokrajowców w Wiśle, przedstawiona chronologicznie:
lp narodowość imię i nazwisko w kadrze
1. Kolumbia Cristian Echavarría 2017



Podział geograficzny

Lista obcokrajowców w Wiśle, podział geograficzny:
lp narodowość kontynent ilość zawodników
1. Brazylia Ameryka Płd. 9+1(*)
2. Hiszpania Europa 7
3. Nigeria Afryka 7
4. Serbia Europa 7
5. Ukraina Europa 6+1(*)
6. Chorwacja Europa 6
7. Słowacja Europa 5
8. Argentyna Ameryka Płd. 4
9. Słowenia Europa 4
10. Rumunia Europa 3
11. Czechy Europa 3
12. Australia Australia 2
13. Białoruś Europa 2
14. Bułagaria Europa 2
15. Francja Europa 2+1(*)
16. Holandia Europa 2
17. Honduras Ameryka Śr. 2
18. Izrael Azja 2
19. Kamerun Afryka 2
20. Bośnia i Hercegowina Europa 2
21. Niemcy Europa 2+1(*)
22. Urugwaj Ameryka Płd. 2
23. Albania Europa 1
24. Estonia Europa 1
25. Haiti Ameryka Śr. 1
26. Dania Europa 1
27. Kanada Ameryka Płn. 1(*)
28. Kolumbia Ameryka Płd. 1
29. Kostaryka Ameryka Śr. 1
30. Litwa Europa 1
31. Macedonia Europa 1
32. Maroko Afryka 1
33. Mołdawia Europa 1
34. Portugalia Europa 1
35. Senegal Afryka 1
36. Togo Afryka 1
37. Zambia Afryka 1
38. Węgry Europa 1


lp kontynent ilość państw ilość zawodników
1. Afryka 6 13
2. Ameryka Płd. 4 16
3. Ameryka Płn. i Śr. 5 5
4. Australia 1 2
5. Azja 1 2
6. Europa 22 64

(*)W statystykach uwzględniono także obcokrajowców (graczy wiślackich rezerw), którzy nie rozegrali żadnego oficjalnego meczu w I. drużynie.

  • Zastosowano podział geograficzny, a nie polityczny. Stąd Izrael zaliczono do Azji.
  • Stan na 21 marca 2018.

Zobacz też