Relacje kibicowskie z meczów Wisły-Sezon 1998/1999

Z Historia Wisły

Mecz NK Maribor vs Wisła Kraków z 1998 roku widziany oczami chuligana Wisły:

Wyjazd zapowiadał się sielankowo. Polska scena kibicowska raczej była wtedy skupiona na sobie i mało kto dbał o zdobywanie informacji o ekipach zagranicznych oraz tym jakie zajmują pozycję wśród kibicowkiej braci w swoim kraju. Tak więc większość z nas raczej ulgowo potraktowała rywala a bardziej ciekawi byliśmy Słowenii, kraju który dopiero co był cząstką Jugosławii, w której to echa konfliktów politycznych były wciąż jeszcze żywe. Dla mnie wyjazd był okazją do odstresowania się przed ostatnim egzaminem który miał zwieńczyć pierwszy rok mej bytności na uczelni AGH. Mecz we wtorek, a egzamin z elektrotechniki w piątek. Jak to bywa w kampaniach wrześniowych na studiach całą naukę zostawia się na ostatnią chwilę bo gdzie człowiek ma w głowie w sierpniu naukę. Tym bardziej w lipcu gdy zakończyło się z potem na czole zmagania z pierwszymi kilkoma egzaminami. Tak więc plan miałem jak zawsze świetny – wracam w środę wieczorem i mam cały czwartek na naukę. Mecz jak zwykle pucharowy w godzinach wieczornych. Zaplanowaliśmy więc podróż tak by w mieścince oddalonej od granicy austriacko-słoweńskiej oddalonej z 15 kilometrów być na rano. Wyjechaliśmy autokarem w składzie mocno znajomym w poniedziałek coś koło 14-15 cz 16-ej. Podróż w tym kierunku zawsze upływa jednakowo. Ci mniej niecierpliwi delektują się alkoholem już od parkingu na którym się zbieramy. Ci obdarzeni silniejszą cierpliwością czekają aż przekroczymy granicę czeską. Ponieważ tych pierwszych była zdecydowana większość pierwsze kłopoty zaczęły się już przy przekraczaniu granicy. Jakiemuś celnikowi nie podobały się śpiewy w autokarze, szaliki na oknach i „spierdalaj" w odpowiedzi na jego „dzień dobry”. Strzelił klasycznego focha i oznajmił że skoro tak to albo nie przekroczymy tej granicy albo poczekamy sobie trochę powyżej standardowego czasu oczekiwania. Jako że widmo taniego czeskiego piwa już większości z nas zaprzątnęło umysły postanowiliśmy uspokoić się na chwilę. Celnikowi widać też nie na rękę była grupa kilkudziesięciu dziwnych osobników kręcąca się w okolicach szlabanu postanowił otworzyć nam bramy do upragnionego eldorado. Podróż przez Cechy to standardowo wizyta w pierwszym lepszym sklepiku. Zakupy za które płacą nieliczni, zatankowanie autokaru piwem do pełna a potem już długa, długa noc spędzona na opowieściach, śpiewach i pilnowaniu by na koleinach piana nie wylatywała z butelek. Przejazd przez Austrię w miarę spokojny i wcześnie rano meldujemy się na granicy ze Słowenią. Tutaj miejscowi celnicy zaalarmowani już meczem Wisły w Mariborze (z 15 km dalej) są wyjatkowo tego dnia uczuleni na alkohol, a ponieważ na pierwszy rzut gołego oka stwierdzić się dało że autokar to istny sklep monopolowy na kółkach zaczęły się problemy. Nie wiem zgodnie z jaką dyrektywą unijną ale mundurowi stwierdzili że z tym alkoholem nie wjedziemy do Słowenii. Krótka narada, przeliczenie zapasów i z ciężkim sumieniem postanawiamy się pozbyć balastu. Niejeden czytający złapał się teraz pewnie za głowę. Ale cóż mecz ważniejszy i wódy/piwa trzeba się pozbyć. Postanowiliśmy wypróbować najznakomitszy sposób utylizacji alkoholu jaki człowiek wymyślił. Na oczach celników i turystów zaczęliśmy masowo wlewać w siebie te hektolitry. Nosz kurwa.. wyglądaliśmy pewnie jak ukraińska wycieczka. Nic się nie mogło zmarnować. Jak każdy z nas wie Polacy w ciężkich chwilach potrafią się jednoczyć i stawić czoło całemu światu. Tak tez miało być i tym razem. Co chwilę mijały nas samochody z kibicami Wisły

Krótkie pytanko:

- pomożecie?

- pomożemy

I tak wspólnymi siłami, ogromnym poświęceniem pokonaliśmy wspólnie pierwszego tego dnia wroga. Cóż za nieprzyjazny kraj. W godzinach telerankowych mniej więcej w końcu dobrnęliśmy celu. Zaparkowaliśmy autokar, wzięliśmy pieniążki i idziemy obejrzeć stadion. Obiekcik niczego sobie, bileciki po 10 marek niemieckich lądują w naszych kieszeniach i możemy sobie spokojnie iść na miasto. Wędrując w te i we wte, zwiedzając ładne nawet miasteczko widzimy zainteresowanie nami miejscowych oraz ich ostrożność w kontaktach z nami. Wtedy byliśmy na pewno mniej znani w Europie więc lekkie zdziwienie. Wytłumaczył to nam przypadkowo napotkany Polak który tam pracował. Pokazał wczorajszą gazetę i przetłumaczył spory artykuł, mówiący o tym ze miasto zostanie nawiedzone przez hordy polskich kibiców którzy przerastają nawet, w negatywnym tego słowa znaczeniu, kibiców angielskich. Do tego seria porad jak zachowywać się stosunku do nas (czyli jak nas omijać szerokim łukiem). Czyli wszystko jasne. Co chwilę widzimy też kręcące się wokół nas grupki najwyraźniej miejscowych kibiców. Patrzymy na siebie spode łba ale nic się nie dzieje. Urządzam sobie z kolesiem małe tour de Maribor bo w grupie zaczyna już być nudno = wszędzie pojawiają się miejscowi mundurowi. W sumie to niewiele już pamiętam prócz tego ze spotkaliśmy jakieś dziewczyny z których jedna miała oczy jak diabeł. Na serio. Na pewno wielu z Was widziało słynne zdjęcie z „national geographic” gdzie jakieś dziewczę z Arabii czy innego Iraku prezentuje takie skurwysyńsko jaskrawe/zielone/fosforyzujące wręcz oczy. Takie tez coś miałem okazję podziwiać wtedy i zapadło na długo w pamięć jak i właścicielka. Dobra, dosyć przynudzania, przejdźmy do meritum. W porze okołoobiadowej zbieramy się w około 100 osób na miejscowym rynku i rozkładamy kilka dużych flag na ziemi a my rozsiadamy się po ogródkach i jemy/pijemy/śpiewamy. Oczywiście ludzie chodzą tak by flag nie podeptać aż w pewnym momencie ostentacyjnie spacerkiem przespacerowywuje się po nich dwudziestokilkulatek we flejersie itp. Pada od pierwszego strzała i wtedy słyszymy jakiś szum. - mariboooooorrrrr Patrzymy a tu z uliczki, wbiegającej z takiego wzniesienia do rynku leci na nas kilkudziesięciu miejscowych chuliganów. A więc to miała być prowokacja. No to dawaj. My w rękach puszki z piwem, paski - oni kostka brukowa, kosze na śmieci i paski. Pierwsze spięcie dosyć zacięte ale po chwili zdobywamy pole i goście rejterują w górę. Chwilę ich gonimy ale odpuszczamy na pewnym skrzyżowaniu, nie znamy terenu, lepiej trzymać się razem a miejscowi nikną w jakimś parku. W awanturze od nas brało udział około 60 osób. Wracamy na rynek i myśląc że to już koniec znów się rozsiadamy. Jeszcze nie zdążyłem znaleźć sobie miejsca, a tu znów kurwa

- mariboooorrrr !

Sukinsyny zadziorne. Tym razem podłączył się więcej osób od nas, wokół ludzie stoją jak w teatrze i oglądają z ciekawością kolejną potyczkę w ulicy. Niektórzy z boku, inni wygodniej z balkonów, tarasów. Potyczka po raz kolejny wyglądał podobnie, lekki opór miejscowych poparty przewagą jaką mieli atakując z góry. Po chwili jednak psychologicznych przekrzykiwań, podjazdów i rzutów koszami ich pierwsza linia pęka. Dawaj. Znów gonimy ich do parku ale tak jak za pierwszym razem dostaje kilku najwolniejszych a reszta ginie w krzakach. Wracamy ale teraz już wiemy ze to nie koniec. Ludzi coraz więcej wokół, pojawia się kilku policjantów. Na horyzoncie znów pojawiają się te trole leśne. Tym razem podchodzą na około 30-40 metrów i stoją za plecami kilku policjantów w tej swojej uliczce i się na ten atak nie mogą coś zdecydować. Ludzi wokół już od chuja, czekają na coś. Wisła to solidna firma a jako że nie można zawieźć tak sporej publiczności i tak sporych oczekiwań tym razem to my dajemy przedstawienie. Chuj z psami. W prawie całej już 100 osobowej grupie ruszamy na całą te ekipę a do tego wszyscy z hymnem Polski na ustach. No – teraz to już ludzie chyba będą zadowoleni. Może tylko znów im się wynik walki nie spodobał bo znów ich synowie/bracia/koledzy dostali po zębach a policjanci zostali zmuszeni do odsunięcia się prócz jednego któremu w usunięciu przeszkadzał motor na którym siedział i biedak musiał oglądać wszystko od środka. Tym razem wygrana już konkretna, sporo mariborczyków z porozbijanymi łbami. Zjeżdża się dużo dużo więcej policji i otaczają nas. Oczywiście miejscowi znów się pokazują na rynku, choć teraz już rozgromieni ostatnią walką w zdecydowanie mniejszej liczbie. Coś tam jeszcze pokazują. Ignorujemy leszczy i krzyczymy tylko żeby przyjechali za dwa tygodnie do Krakowa. Wiadomym że na dziś emocje już skończone. Psy „zapraszają” nas do środka takich małych radiowozików. Nie za bardzo nam to pasi. Ulegamy jednak gdy mówią że już nas myszą odeskortować na stadion. No dobra. W środku koszmar, miejsca na 4 osoby, a my po 8-9 osób. „Lekki” zaduch i powoli nie ma czym oddychać. Zapowiada się mały koszmarek. W końcu ruszamy, jedziemy, jedziemy i stajemy. Znów postój który doprowadza już niektórych do szału (tak jakby zamknąć się w szczelnej szafie z 5 kolegami i nie móc wyjść). Orientujemy się że nie jesteśmy bynajmniej w pobliżu stadionu. W końcu drzwiczki się uchylają i zostajemy wyprowadzeni na jakiś dziedziniec. Aleśmy są kurwa naiwni – komenda policji. Dalej standard = przeszukanie, podpisywanie chuj wie czego. Wśród nas owszem jest parę osób mówiących po angielsku ale wśród miejscowych policjantów o wiele z tym ciężej. Nie za bardzo wiemy co się święci. Po kolei każdy z nas wchodzi do pokoju, wychodzi trochę zdziwiony i gdzieś jest odprowadzany przez policjantów. Lekki niepokój wkradł się w mój umysł.

Wchodzę do pokoju:

POLICJANT – ble ble ble?

JA – what?

POLICJANT – ble ble ble!?

JA – szto?

POLICJANT – ble ble ble ble!!

JA – ble ble ble

Kutas się uśmiecha, pokazuje mi bym wyjął sznurówki z butów i daje jakąś kartkę do podpisania. Dyskutować nie ma za bardzo jak i o czym więc podpisuję się jakimś dziwnym nazwiskiem, dokumenty i tak zostały w autokarze. Z tym sznurówkami lekka odłamka bo to standard jak idziesz na dołek – a ja przecież w piątek mam kurwa egzamin. Do tego wyobrażenia jakiejś celi z miejscowymi, powrotu na własną rękę za parę dni itd. Lekka odłamka. Policjanci gdzieś mnie prowadzą. Stalowe, olbrzymie drzwi, szczęk klucza w zamku, skrzypnięcie, serce staje na chwilę w miejscu, włosy jakbym miał pewnie stanęłyby dęba.. uśmiech. W środku z 50 uśmiechniętych jak głupki porozkładanych po ławkach w sporej celi moich kolegów. Ufffff.... Trzask drzwi i pogawędki Aleśmy się dali wychujać. Z komisariatu udaje się wyrwać jednemu chłopakowi, który był z dziewczyna i ściemnili ze ona jest w ciąży itd. Itp. Nas w końcu zsumowanych w celi siedemdziesiąt pare osób. Z upływem czasu domyślamy się że z meczu nici. Celę obok ładują jakichś miejscowych z którymi się przekrzykujemy – Wisła-Maribor-Polska-Słowenia-Wisła, a ci nam Adolf Hitler, Auszwitz. Koniec cierpliwości, szturm na drzwi i ściany, ich góra kilku, nas 70 odgłos 140 nóg i pięści walących po ścianach i blaszanych drzwiach musiał być zatrważający bo zamknęli pyski. W końcu przyszedł najmądrzejszy policjant gaworzący po angielsku i już wiedzieliśmy na czym stoimy. Z meczu na bank nici a co dalej to się okaże – na razie wymyślają jakieś zarzuty dla nas. Ciekawi jesteśmy wyniku. Mecz jest w polskiej TV.

Koleś dzwoni do żony:

- cześć kochanie, jaki jest wynik?

- ?(nie wiem co mówiła)

- tak wiem to ja pojechałem na mecz ale powiedz mi jaki jest wynik

- ?

- wszystko w porządku…..

- ?

- tak jestem kurwa normalny

- ? - kochanie?....kochanie….?

Wszyscy w śmiech. Na szczęście miejscowi policjanci mają TV i przekazują wynik na żywo. My się nudzimy i dzwonimy na czerwony telefon radia zet (płacą za telefon z jakąś sensacją) ale się nie możemy dodzwonić, potem się dodzwaniamy do jakiegoś konsulatu czy ambasadora i coś tam mu tłumaczymy ale ogólnie nic nie można wskórać i trzeba czekać. Mecz się kończy i teraz czekamy co z nami – dla mnie najgorsze że wszystko co ważne zostawiłem w autokarze. Cela się otwiera i jesteśmy znów po kolei wyprowadzani. Jakiś papierek, podpis na nim i do tych samych kabaryn którymi nas przywieźli. Pewnie odwiozą nas do autokarów. Ael jazda trwa coś długo, zamiast spodziewanych 5 minut (całe miasto bym w tyle na rowerze przejechał) jedziemy już z 20. W końcu stajemy, drzwi się otwierają a tu niespodzianka….wywieźli nas aż na granicę austriacką gdzie czekały już na nas nasze autokary/busy z tymi którzy mecz zaliczyli. Ulga. Na meczu było 220 osób z Krakowa czyli razem byłoby nas 300. Słoweńcy po wpierdolu na miescie jaki im zaserwowaliśmy łazili po trasie do stadionu i kilka osób przypadkowo napotkanych obili. Porysowali też jakiś samochód. Ot chuligani pełną gębą. Powrót już sielankowy, po kilku godzinach nerwów, gonitw większość popadała jak muchy. Jeszcze tylko na zakończenie mały pokaz niewykorzystanych serpentyn w Polsce. Gdzieś na Zakopianie (chyba w okolicach Pcimia) jest taka restauracja z której można wejść na unoszące się nad jezdnią wzgórze. Po śniadanku (bo dotarliśmy do Polski coś koło południa) wszyscy wdrapaliśmy się na górę i pstryknęliśmy piękne foto jak zasypujemy z tej góry jezdnię setką serpentyn. I do domu. Egzamin zdałem tak więc polecam ten model odstresowania się po ciekawych przeżyciach gdy wracasz do domu masz naprawdę przyjemność z tego ze możesz usiąść spokojnie w pokoju i się pouczyć. Na rewanż czekaliśmy z niecierpliwościa. W dniu meczu oraz w dniu poprzedzającym sprawdzane były hotele/motele/akademiki/burdele czy nie ma Słoweńców. Niestety nie skorzystali z okazji. Było 4 na trybunie honorowej ale po meczu rozpłynęli się w powietrzu..

Źródło:http://www.kibice.net/forum/

Źródło:http://www.tomykibice.pl/


  • Kibice Wisły Na Europejskim Szlaku 1998-2002 r.:

Źródło:http://www.tomykibice.pl/


1998.11.03 AC Parma - Wisła Kraków 2:1:Relacja chuligana Unii: Po słynnym meczu w Krakowie (Dino Baggio) do Parmy wybrało się ok 130 kibiców Wisły . Kiedy dotarłem pod stadion spotkałem imprezujących chłopaków w pobliskiej pizzerii ,fajny klimat opowieści o latach 80-tych . W pewnym momencie pada propozycja żeby przynieść flagę Unii i powiesić na sektorze (to pierwsze odnowienie kontaktów od wielu lat na lini Wisła -Unia ) idziemy w 3 osoby do samochodu ,w drodze powrotnej obczają nas 20-25 typy z Parmy ,ruszają w naszym kierunku w rękach trzymając jakieś plastikowe kije ale nie udaje im się nic zrobić ,po kilku minutach krzyków i krótkich wymian uprzejmości z pizzerii wybiega nasza ekipa i przegania Boysów(nazwa ich ekipy) z Parmy . Na sektorze mamy ich flagę zdobytą w Krakowie .Wieszamy BOYS PARMA do góry kołami aż wreszcie zjawia się płacząca dziewczyna z karabinierami mówiąc, że to jej osobista flaga i że została jej skradziona w mieście barbarzyńców-Krakowie .Wjazd psów i flaga zmienia właściciela . Po meczu szukamy ich w pobliskich pubach ale miasto wydaje się jak by nikt już od dawna tu nie mieszkał . Ogólnie spotkałem się z kilkoma ciekawymi ekipami we Włoszech jak np. Brescia ,Atalanta,Lazio ale Parma to jakiś kibicowski zaścianek.


Źródło:http://www.kibice.net/forum/ Autor:Mediolan