Stanisław Flanek, wywiad 02.10.2009

Z Historia Wisły

Wersja z dnia 20:26, 18 paź 2009; Zdzis (Dyskusja | wkład)
(różn) ← Poprzednia wersja | Aktualna wersja (różn) | Następna wersja → (różn)

HW: - Pan Stanisław Flanek – znakomity obrońca, Reprezentant Polski, nestor krakowskiej Wisły. Bardzo dziękuję, że zgodził się Pan na rozmowę dla nas.
SF: - No, dlaczego, no… mnie też przyjemnie, jak jeszcze ktoś wspomina.
HW: - Chciałbym zapytać o początki Pana kariery piłkarskiej i o drużynę Prokocimia, którą Pan założył z kolegami.
SF: - No to… To była drużyna krótko, to było coś trzy sezony, trzy albo cztery sezony. To była Pogoń. Z tej – jak mówię – dzielnicy, to prawie cała drużyna była. I nawet my dobrze grali, no bo założenie było w C klasie, a po roku my już zdobyli B klasę. W B klasie byliśmy na pierwszym miejscu. Tylko nie wiem czy… Tak, na pierwszym miejscy byliśmy w tej B klasie jak skończyło się, bo wojna wybuchła. No to potem już zrobił się jeden klub – Prokocim. A był jeszcze w Prokocimiu klub Orion (to był tam z dzielnicy jak wieś), i był Olimpia. Tylko ta Olimpia to była też, takie młode chłopaki, dobrze grali, ale oni byli krótko, coś z trzy lata może. Bo to prywatny restaurator ich założył i tak grali, a potem brakło funduszy widocznie. I potem to już był Prokocim, no to już była jedna drużyna w Prokocimiu: KS Prokocim.
No jak Pan wie, w takim Prokocimiu to inne warunki, tam się nie myślało o pieniądzach, czy o czymś…
HW: - Grał Pan jako napastnik początkowo.
SF: - Tak. No, dużo bramek strzelałem w Prokocimiu. Po 5, po 6, po 7 bramek strzelałem. Pamiętam, graliśmy o wejście do dalszych gier, graliśmy z Bieżanowianką, tam u nich. Oni mieli w parku to boisko. Tam my przegrali, czy zremisowali, a potem rewanż za tydzień czy za dwa graliśmy. To było boisko Bieżanowianki, tam grała Bieżanowianka, tu bliżej w Prokocimiu, no i Prokocim. To w rewanżu wygraliśmy 7:0, ja strzeliłem 6 bramek. Byłem bardzo, wie pan… Umiałem wyjść na pozycję – miał kolega piłkę czy coś, to już wiedział gdzie zagrać do mnie i tak dalej, bo ja byłem szybki, strzał miałem bardzo dobry. No i tak żem w tym Prokocimiu przegrał dziesięć lat, a potem przeszedłem do Wisły. Ale najpierw była Cracovia! Jak żem zagrał ten mecz w Reprezentacji Krakowa z Prokocimia, no to od razu na drugi dzień przyszli – przyjechał Bobula i kierownik drużyny… No już zapomniałem jego nazwisko… Przyjechali, no i mnie kaperowali. No a ja nawet się tak zgodziłem, no bo to Prokocim a liga, to wie pan, to nie było nic do pomyślenia. Jak żem się starał o to, no i działacze to [mówili]: „Człowieku, no co ty się do Wisły wybierasz?! Gdzie to! Człowieku, tam inna atmosfera, inna piłka i nic. No co ty z Prokocimia w lidze będzie robił?” i tak dalej. No ale ja uwierzyłem w siebie. Ja mówię – bo tam koledzy też „Nie chodź od nas” i tak dalej, „bo przecież zagrasz parę meczy i cię wyrzucą” i tak dalej. Tak mnie zachęcali. A ja się uparłem, mówię „ja spróbuję, no”. Pierwszy mecz zagrałem w czterdziestym… nie piątym… szóstym. Taka była drużyna robotnicza… robotnicza, tu w Krakowie. Graliśmy z tą drużyną na wiosnę, no na wiosnę, ale jeszcze była zima, chyba luty. Śnieg był taki dosyć duży. No i tam wypadłem bardzo dobrze, zaczęli mnie chwalić, już „kolega” i tak dalej i tak dalej. Im się podobało, bo oni… W lidze to tak nie było, żeby tam obrońca szedł, wie pan, atakować albo co. A ja stale atakowałem wie pan. To Jurowicz zawsze krzyczał na mnie „Staszek wracaj, Staszek wracaj!”.
Od pierwszego rozegrania już żem się przyjął na stałe, nie byłem na rezerwie ani minuty. Cały czas byłem już w pierwszej drużynie i potem podstawowym zawodnikiem tam.
HW: - A to już jako obrońca, nie napastnik.
SF: - Tak, obrońca.
HW: - Kiedy zmienił Pan pozycję?
SF: - To jeszcze w Prokocimiu. Bo jakoś nie było obrońców i tak dalej. A ja grałem na każdej pozycji. W takim Prokocimiu, to na skrzydle grałem, w ataku, na środku, na łączniku. W Prokocimiu byłem potrzebny na obronę, bo nie było obrońców. No i potem do mnie przyszedł Szydłak, też obrońca, młodszy ode mnie był. Wie pan, i dobry piłkarz był, myśmy grali na tej obronie, świetnie my grali, no jak na Prokocim, wie pan. I już do Wisły przeszedłem jako obrońca. Już nie jako napastnik.
HW: - W jednym z pierwszych spotkań w Wiśle musiał się Pan zmierzyć z Anglikami z Armii Renu.
SF: - Tak.
HW: - Czy ten mecz był tak brutalny jak prasa pisała?
SF: - Nie, no oni grali taką piłkę, a my takiej piłki nie znali, takiej ostrej i tak dalej. Oni nie żeby grali brutalnie, tylko grali swoją angielską piłkę. I to była świetna drużyna, i żeśmy zremisowali 2:2. Nawet przy drugiej bramce, to ja wyciągnąłem piłkę, zagrałem do Artura i strzelił wyrównującą bramkę, na 2:2. Tam był obrońca, stoper, co miał coś z dwa metry! Ha!
I jak mówię, od pierwszego wystąpienia w Wiśle to jużem grał bez przerwy, te dziesięć lat prawie. Co było – nie było kupna, nie było sprzedaży takiej: przechodzili piłkarze, to za darmo. Ja też za darmo przeszedłem. Voigt mi mówi „Przyjdź Pan, Panie Stasiu, na opłatek Pan coś dostanie” i tak dalej. Dostaliśmy 5000 złotych w ten czas.
Z kolegami my się zgadzali, wie pan. Przecież tam zawodnicy przychodzili też tak, z B klasy, z tego… Przecież tam przyszedł Kohut z Nadwiślanu, Szczurek z Nadwiślanu. Dużo przyszło z Nadwiślanu do Wisły piłkarzy: Machowski, Sykta. Tacy, co potem się zaaklimatyzowali we Wiśle i grali dłuższy czas. Mistrza Polski zdobyliśmy już w 49 roku, a byliśmy o krok w 48 roku. I my straciliśmy Mistrza z taką drużyną, która była na ostatnim miejscy i spadła z ligi: Widzew. Miała coś cztery czy pięć punktów. I my z nią przegrywali tam, dwa-zero. I potem dopiero my strzelili dwie bramki.
To były takie… Nie chcę mówić, ale rozgrywki takie, kto był lepszy tam, kto miał do gadania dużo i tak dalej. Ale na ogół to my się z kolegami zaraz dogadali i była dobra drużyna, dobra drużyna była. Tam były słabe punkty, no ale… Ale to jest dziwne: przecież było dużo juniorów – Ib. Jak to jedenastkę, którą my przedstawiali, to tych rezerw próbowali trenerzy i Kuchenka i Matyas potem i żaden się nie nadawał. I dopiero jak wchodzili te młode drużyny, jak Kotaba, Gamaj, no to oni już weszli, ale połowy drużyny pierwszej, z pierwszych lat, już nie było.
Ja jeszcze mogłem grać, z dwa, trzy lata mogłem grać śmiało, bo ja miałem kondycję, wie pan. No i ambicja, ambicja duża, wie pan.
HW: - Wspominał Pan o Mistrzostwie w 1949 roku. Wisła dość pechowo w 46, 7, 8, nie zdobyła Mistrzostwa, mimo iż miała bardzo silny skład. Z czego to wynikało? To była kwestia pechowych spotkań?
SF: - No wie pan, ta Wisła, w której ja zacząłem grać, to była już drużyna dobra, była prawie najlepsza w Polsce, dobra była, no to się zdobywały te mistrzostwa. Przecież w 48 roku to my stracili głupio tego mistrza. Bo mieliśmy już z początku przewagę, potem topniała. Ale jakbyśmy wygrali z tym Widzewem, który – mówię panu – rok tylko był w lidze, spadł potem i nie było go, aż dopiero te Bońki… w ten czas… A tak to my cały czas byli w czołówce. Cały czas byliśmy w czołówce. Dopiero ten ostatni rok, to już połowa odeszła zawodników, no tośmy zajęli coś siódme miejsce zdaje się… Siódme czy ósme miejsce.
No i my tak – ja, Mamoń, Kohut – mówimy „dość, nie ma co grać”. Mówię panu, jak pamiętam pięć albo sześć spotkań my grali, oni bramki nie strzelili. To było ciężko grać, ciężko było, zniechęciło się, człowiek się zniechęcił, bo przecież po to się gra, żeby coś wygrywać, a nie tak przegrywać, przegrywać, i tak spadali. Postanowiliśmy, że we trzech kończymy karierę.
Jeszcze żem trenował, tylko że ja odniosłem kontuzję w ostatnim meczu w 44 (przejęzyczenie, mowa o 1954 – przyp. HW). Graliśmy z Ruchem tu u siebie i takie było zamieszanie pod bramką, ja wykopałem. Jak jest niebezpiecznie – aby pozbyć się tutaj tej piłki. W polu karnym wybijałem piłkę, a taki Pohl grał – nie ten taki słynny Pohl, tylko inny, bo ich było coś trzech – nastawkę taką mi dał i kostka poszła. Od razu mnie wysłali do Cieplic, bo ja tam byłem z Mamoniem, jak ja miałem operację kolana, a Mamoń kręgosłup miał. No to ja tam tą operację przeszedłem bardzo szybko. Tam się każdy dziwił, że ja po świętach pojechałem z Mamoniem do Cieplic, a tam były świetne te kąpiele, wie pan, masaże, a jak my tam przyjechali, to te kibice: „Kogo my tu mamy! Flanka z Wisły! Mamonia!” i tak dalej. Tak się opiekowali nami, wie pan, masaże! No wszystko robili, tak jak nie wiem. Tam się im zawsze coś dało, parę groszy czy coś. Ale tak się opiekowali nami! Jakby – bo to byli z Ruchu kibice – tak, jakby my byli z Ruchu. Tam pojechałem koniec stycznia do tych Cieplic. A ja proszę pana w marcu ruszyłem na boisko. To nikt tak nie zniósł tej operacji i tak dalej! A przecież to była operacja dosyć groźna, dużo piłkarzy się skończyło, wie pan. Jak teraz – operacja jest, po dwóch dniach, po trzech już wychodzą na boisko i tak dalej. No ja to zniosłem jakoś szybko i pierwszy mecz my grali z Rymerem, tam u nich. Oni strasznie brutalnie grali. Ja już wychodziłem na boisko, w połowie marca, bo zawsze 15 marca się zaczynało. Już wyszedłem na boisko, a trener Kuchynka, nas w ten czas trenował, mówi: „Panie Staszku, ja Pana nie puszczę. Pan po operacji i Pan wie jak tam brutalnie grają” – jeszcze był taki śnieg, mokre boisko – „i złapie Pan kontuzję i skończy Pan karierę” i tak dalej. A ja się uparłem, że będę grać, bo nie mieli obrońcy, tylko ja jeszcze byłem. Wyszedłem na boisko, przywitałem się już z tymi… A Mietek Gracz: „Staszek, posłuchaj trenera. Trener ma rację. Tyś po operacji, nie cię… Widzisz jak oni brutalnie grają, wejdzie w Ciebie i koniec” i tak dalej. I Gracza posłuchałem! Posłuchałem, przeprosiłem trenera, no i poszedłem na rezerwę. A już drugi mecz my grali z Ruchem tu, u nas, już żem wyszedł, już żem potem grał bez przerwy.
Dobrze zrobili tą operację, profesor mi robił to w tym szpitalu milicyjnym. Ale jak żem zobaczył tą ranę, jak mi odkryli. A strasznie mnie to bolało po tej operacji, wie pan. Owinęli tymi bandażami elastycznymi, to paliło! Rwało jak nie wiem! Tak coś w trzecim dniu mówię – zawsze lekarze przychodzili pierwsi do mnie, „Jak Panie Stasiu” i tak dalej – „Boli mnie, nie mogę już wytrzymać, pali”. „Zaraz” - przebrali się szybko, przyszli, i jak tak odwijali tę nogę, wie pan, to ciało tak podskakiwało, to było tak ściśnięte i tak dalej. No widocznie na to, żeby ta krew nie uchodziła, czy coś. Zdjęli mi te… założyli tylko normalny bandaż. To mi zdjęli, już mnie nie bolało. No i potem jak mówię, pojechaliśmy na te kąpiele. Ja tam na kąpielach proszę pana co dzień miałem poprawę, co dzień! A Mamoń – w ogóle nic. On miał z kręgiem i on w ogóle potem jeszcze grał, ale już słabiej, bo to kręgosłup. On też był takim piłkarzem strasznie ambitnym, szybki on był. My byli koledzy bardzo, my się lubili. Bo on też był taki ambitny, porządny chłopak taki. I wcześniej, skończył wcześniej, no bo kręgosłup… kręgosłup.
HW: - Czy można powiedzieć, że był Pan piłkarskim samoukiem? Bo pod okiem trenera zaczął Pan grać dopiero po przyjściu do Wisły, czyli w wieku 26 lat.
SF: - No tak. Tam nie było treningów, nie było nic, „samochów” taki. Tak my szli na boisko, na mecze. Nawet – ja mieszkałem obok boiska, mieliśmy dom – no to byłem gospodarzem tego boiska. Ja pamiętam – linie, to żem podkradał z domu albo u sąsiada (tam mieli się stawiać na gaszenie tego wapna i wojna wybuchała no to pouciekali i oni już nie wrócili) no to tam podkradałem to wapno i żem sam, sam znaczyłem. Sam jeden! To taka była ambicja wie pan: mamy mecz, a tu nie ma linii, nie ma tego – konewka i sam chodziłem i dbałem o boisko żeby to jakoś wyglądało.
HW: - Którego trenera Pan najlepiej wspomina?
SF: - Kuchenkę. Bo Katlarczyki to bardzo krótko trenowali. Z początku to trenował pan Jan i Józef, potem już etat dostał Józef i on nas trenował. No ale tam coś się władzom nie podobał i usunęli go. No i potem przyszedł Kuchenko, no to Kuchenko był trzy lata. On dla mnie to był dobry trener, bo to, wie pan, tej techniki tam [w Prokocimiu – przypisek HW] nie było, ale ta ambicja, szybkość, wie pan. Tam jak człowiek miał troszkę pojęcia o tej piłce, to wie pan, to się wybijał, bo też takie treningi my mieliśmy dzikie, ale tam byli zawodnicy, którzy już coś umieli, wie pan. Już, żeby tam kopać tak na pałę, jak to się mówi, tylko już technika, podania i tak dalej – już szły co raz lepiej. No a w Wiśle to przecież wszystko się już zmieniło, bo tam trenerzy byli. A zwłaszcza to Kuchenka. Ja się dziwiłem, że oni go usunęli, bo on jeszcze mógł być. On proszę pana, właśnie dla takich zawodników starszych jak my już byli – to odgrywała kondycja – to wie pan jak on treningi? Bieg. W koło boiska, dwadzieścia razy. Te starty, zwroty, gimnastyka i tak dalej. To on dla mnie, to był bardzo dobry trener. On mi dał wszystko: i troszkę techniki, i tego, i tego. A przeważnie kondycję jak robił, to ja nie wiedziałem co to jest spuchnąć – ja mogłem grać dwa mecze. Przecież tak było, że ja w Prokocimiu trzy mecze grałem: bo juniorki my grali i nie mieli bramkarza, no to musiałem iść na bramkę. Potem grała Ib, a potem pierwsza drużyna, grali my z Bronowianką, tam, u nich. I Jak tam grałem to puściła mi się krew z nosa z przemęczenia. I jak się dowiedziała mama, to: „Ja Ci nie pozwolę grać! Co Ty? Co to za gra, jak krew z Ciebie leci” i tak dalej, „Co Ty sobie wyobrażasz?”. A jak przeszedłem do Wisły, to po meczu szybko leciała na Rynek, pierwsza gazeta była dla niej. Czytała mecze i taka była kibicka jak nie wiem.
Przeszedłem choroby okropne. Przecież ja przeszedłem coś pięć operacji. Dwa zawały, wylew – takie poważne choroby. A pierwsza to była za okupacji, jak wojna wybuchła, to była taka popularna choroba – zawał [chodzi o tyfus – przyp. HW]. To miałem w ten czas 19 albo 20 lat. Ciężko żem chorował. Już żem nie mógł po sześciu dniach wyjść z domu, jak ta bomba uderzyła [blisko miejsca zamieszkania – przyp. HW]. Tylko koledzy przyszli, wziął mnie na ręce i zanieśli mnie na cmentarz. Mama wzięła kołdry, pierzynę, między grobami położyli i ja tam leżałem. I stamtąd mnie dopiero do szpitala wzięli. Leżałem w szpitalu coś siedem miesięcy. To jak żem leżał na Łazarza, to najpierw mnie przewieźli do takiego szpitala, gdzie leżeli wojskowi. Ja tylko sam leżałem i tam mieli taką separatkę i tam mnie ułożyli. Wie pan, ja się dziwiłem dlaczego mnie tak ratują. Co dzień to lekarze, po dwóch, po trzech przychodziło i tak mnie ratowali! Bo byłem w stanie beznadziejnym, no. Dwa razy to mi już komunię robili – a to siostry, to wie pan, to dbali o chorych, bardzo dbali – to dwa razy mi komunię robili, bo już widzieli koniec ze mną. Ale organizm był silny jakoś… Przecież ja tyle chorób przeszedłem, rany boskie!
HW: - Żółtaczkę, żółtaczkę w 47.
SF: - No, żółtaczkę to złapałem w Jugosławii, jak my grali. Bo do Jugosławii jak my jechali na mecz państwowy, to my jechali, i to na ławkach, dwie noce, drugą klasą [pociągiem – przypisek HW]. I tam my spali na tych ławkach, wie pan, i tak dalej. Takie warunki były. Ale to tylko w Jugosławii, bo w tych krajach kapitalistycznych, to tam były warunki wspaniałe! No, taka Szwecja. Proszę?
HW: - Norwegia.
SF: - Norwegia. Norwegia była druga, bo pierwsza była…
HW: - Szkocja?
SF: - No Szkocja to nie była Reprezentacja Polski, tylko to była taka kadra, wie pan. Tam byli zawodnicy z Cracovii, z Wisły i AKS Chorzów. Tam był ten jakiś silny działacz w Anglii i on to załatwił. A my tam wygrali trzy mecze, i to z dobrymi drużynami, bo dwa mecze to my grali, to z pierwszymi drużynami. Oni tam nie wychodzili [na boisko – przyp. HW] tak jak u nas w Polsce, tak wychodzili po jednemu… tak wychodzili… „Co oni nas tak lekceważą?” A to była drużyna – bo myśmy tam chodzili na mecze, bo myśmy tam byli ponad miesiąc – to tam bardzo tak ostro grali. Tam tak ostro grali jak nie wiem. Jak oni nas tak lekceważą, to zobaczymy jak to będzie. Proszę pana – 15 minut może było, 20, my już prowadzimy 3:0. Jak wyszli po pauzie, to myślałem że nas porozbijają. Tak grali ostro – a my też potrafili. I oni nam strzelili jedną bramkę, my wygrali 3:1. A ostatni mecz graliśmy z kadrą taką… no z tych najlepszych piłkarzy tam. To było Mo…
HW: - Morton.
SF: - To wie pan, grali o klasę lepszą piłkę, o klasę, może o dwie, od nas. Ale my jakoś w tych tyłach dobrze grali, mądrze my grali, wie pan, bo nie dopuszczaliśmy ich do pola karnego, blokowaliśmy te 15, 20 metrów od pola karnego. No to musieli bić, oddawać strzały z dalsza. A był bramkarz Brom – świetny, z Ruchu. Świetnie bronił! No świetnie bronił, tam dwa karne obronił, z tych lepszych drużyn. I my tak graliśmy wypad. Wypad – i bronili my się, wypad – i bronimy się. I jakoś tak szczęście sprzyjało, bo my sami się zastanawiali, jak my mogli wygrać z taką drużyną. Sami się krytykowaliśmy. Gienek Żakowski grał na skrzydle – przycentrował, a Nowak z Garbarni – pyk, bramka, głową strzelił. Nie wiem czy już do pauzy, czy po pauzie, taka sama: tylko wypad, centra. Nowak dwie bramki strzelił. Na bankiecie, to nie rozmawiali z nami! No my nie umieli po angielsku, ale dyskutowali z zarządem, bo tam przecież byli profesorowie, no to każdy znał języki i tak dalej. To tak siedzieli smutni, tak patrzyli na nas, jak na złodziei, wie pan. Ja sam… my się sami dziwili jako piłkarze, że jak my potrafili z taką drużyną wygrać, no… A graliśmy tą piłkę defensywną i wypady. A w ten czas atak był pięciu, wie pan, no to szybko się tam zrobiła jakaś do strzału pozycja.
To właśnie nas tam zaprosił jakiś generał, Wojska Polskiego. Panie! Jak nas tam zaprosił… miał… nie willę, to był coś pięć, czy sześć piętrowy budynek. To jak my tam weszli, te pokoje rozsuwane… A stoły, no to panie, my zgłupieli… Pomarańcze, wszystko było! Sardynki rozmaite, ja nie wiem. Nas tak gościł! A to przecież było dużo ludzi, bo to była ekipa gdzieś ponad dwadzieścia zawodników. To nas tak gościli! To widocznie bogaty był gość. Taki bankiet zrobił wyśmienity dla nas. No i my tam wynik zrobili bardzo dobry. Jeden mecz, pierwszy, my przegrali 2:1. I to były takie dwie drużyny troszkę słabsze, takie z miasteczek mniejszych. A to z ligowymi drużynami, z czołówki…
Acha! I tam się nami opiekował… też taki właściciel… coś miał statki… Miał trzy wyśmienite hotele, wie pan. To myśmy się tam u niego stołowali i tak dalej. No ale to stołowanie to było nieudane, bo oni tylko nas karmili rybami, i to jeszcze tak dziwnie robili, wie pan. Mleka do tego dali, i takie potrawy, co my w ogóle nie znali. I my tam nie mogli jeść. I dopiero, wie pan, przyjechał coś 300 kilometrów na nasz mecz, bo wyczytał w gazecie „Flanek”. A mój kuzyn był pilotem, wspaniałym pilotem, i on zginął. Jego szukali, nie znaleźli go, widocznie zestrzelony był i widocznie stracił życie w samolocie i rozbił się. A on kolegował właśnie z moim kuzynem, kapitan. I on przyjechał, bo wyczytał w gazecie i chciał się dowiedzieć czy on jest w Polsce i tak dalej. I jakieś prezenta dał… Acha! I ten właściciel, co miał te statki, hotele i tak dalej, to był taki chytry, że jak nas brał na przejażdżkę po morzu, to tam wziął, kupił ciastek czy coś, to nie żeby częstował, tylko brał do ręki i dawał, i dawał zawodnikom, no na talerzu czy coś. A Gracz to zawsze był dowcipny. On tak daje po jednym, a on tak z tyłu podszedł i porwał mu dwa ciastka, to on po statku gonił!
No ale tam my spędzili… No, to pierwszy wyjazd taki, wie pan…
HW: - Zaraz po wojnie…
SF: - To było coś! Dla nas… I potem my przeżyli tragedię, bo jak my wracali, to nas złapała burza, wie pan, nad Polską. I tam dziwne, że jeszcze nie mieli oświetlenia jak się należy, tylko bateriami takimi oświetlali lotnisko. I co lądowali, to się podrywali, tak ze trzy razy było, bo sypał śnieg i tak dalej… Nie mogli, nie mogli. To jak my wylądowali, to ci lotnicy mówią: „Mieli my panowie szczęście, że my tak wyszli, bo mogliśmy wszyscy zginąć”. No ale to ani wracać, no bo gdzie wracać? Trzeba było jakoś manewrować i… my tragedię przeszli! Tadek Parpan to co chwileczkę się ino żegnał bidny. Bo on taki pobożny chłopak, taki. No to jakoś my szczęśliwie. To już czekali na nas w Warszawie, bankiet zrobili, też przepiękny bankiet zrobiła Warszawa. Potem my pojechali do Katowic, tam też na przyjęcie, bo to organizowali ci działacze Katowic.
HW: - Pan był piłkarzem lewo nożnym.
SF: - Tak, lewo. Prawą miałem do podparcia.
HW: - Ale podobno pułkownik Reyman zaproponował Panu specjalne treningi.
SF: - Tak. No on tak na treningi zawsze chodził, bo to działacze, to chodzili na treningi. I tak po meczu, trening, Reyman mnie woła do siebie, na trybunę. Idę, i: „Panie Stasiu. Zdejm Pan z lewej nogi buty, a tylko na prawej. I trenuj Pan tylko prawą”. A jeszcze potem a zawołałem Kubika, bo to tak jednemu… Kubik grał w ten czas na obronie. Bo jeden… obaj to sobie zagramy, długą piłkę, taką i taką. A on lewą nogę miał beznadziejną. I pan wie, że jak po miesiącu poprawiłem. Już żem dobrze operował nogą prawą. A trenerzy nie widzieli tego, nie, tylko Reyman – piłkarz też wspaniały – wiedział co mi dać trzeba. A to było bardzo ważne, operować dwoma nogami, wie pan. Bo nie raz takie były – a zwłaszcza jak żem grał w ataku – poszło mi na prawą, a tam trzeba oddać strzał, a tu noga beznadziejna. No ale potem już żem dobrze operował… Nie tak dobrze, bo lewa to jest od urodzenia, od urodzenia, a tu już było szkolenie, jak to się mówi.
HW: - Gra prawą nogą była słabszym elementem, a co było najlepszym elementem u Pana? Pisało się o Panu, że ambicja, zaangażowanie w grze. I jak Pan ocenia, co w Pana grze było tą cechą wyróżniającą?
SF: - No wie Pan… Ja się dużo poprawiłem, jak Reyman mi to przekazał. No to ja już to trenowałem, prawie na każdym treningu trenowałem. I poprawiałem, i czułem dużo lepiej na tym boisku, bo już żem operował dwiema nogami. Jak tak jedną, to jest tak ciężko… Trzeba być wybitym, technicznie dobrze żeby tą jedną nóżką, pan wie jak to inni piłkarze za granicą… Taki Maradona – lewa noga tylko, prawa była nieczynna. A on tą jedną nogą to wszystko robił. A jak się ma operować dwoma nogami, wie pan, to już jest dużo łatwiej mnie, i kolegom. Bo wiedziałem jak zagrać, bo na przykład też byli zawodnicy, co mieli tylko prawą, a lewą nie. No to człowiek zagrał mu już więcej na tą prawą nogę i tak dalej, żeby on nie miał trudności przyjęcia i podania i tak dalej.
Jeden Prokocim istnieje, założony w 1922 – Prokocim. No to już jest… Ile jest lat? Jeden tylko ja w reprezentacji Polski grałem, do dziś dnia. Grali w reprezentacji Krakowa, w reprezentacji Polski nie grali. To takie było wyróżnienie. Ktoś z zarządu mówi „Ty, słuchaj, tyś to powinien poruszyć… Bo przecież Ty jesteś z Prokocimia, wychowałeś się tam i tyś potrafił grać w reprezentacji Polski? To coś to nie w porządku jak to się mówi.”
Także ja tak, nie miałem tak trudności, wie pan. Mnie – to było bardzo ciężko przejść. Bardzo ciężko było przejść. A byłem zwrotny, szybki, wie pan. A jeszcze jak żem potem sobie poprawił nogę prawą. To już żem operował lepiej, i tak dalej.
HW: - Wystąpił Pan w 131 meczach ligowych, ale zdobył tylko jedną bramkę w lidze – w ostatnim meczu.
SF: - No, w ostatnim meczu. I to z wolnego. No bo nam, wie pan, nie było wolno z obrony do ataku iść. Przecież ja wiem, że ten Jurowicz to się ino „Staszek wracaj! Staszek gdzie Ty idziesz? Wracaj, wracaj no”… I to obrońcom wolno było jeszcze do połowy dojść. A ja się zawsze, wie pan… Miałem ten nawyk z Prokocimia. Bo grałem – najpierw – grałem w ataku. No to miałem ten zryw, wie pan. Mnie to zawsze ciągnęło do przodu. On tam krzyczał na mnie, a ja z piłką szedłem i tyle! Tam co zagrałem, padły bramki z moich podań. Jak to teraz mówią: „asystował”, czy coś… A moim zdaniem to tak powinno być – tak jak dziś ta piłka. Obrońcy strzelają bramki i akcje robią i tak dalej i tak dalej. A dawniej tego nie było. Jesteś obrońcą to masz tam grać – na obronie.
HW: - Jak Wisła została przyłączona do pionu gwardyjskiego – tak z perspektywy piłkarza – co wtedy się zmieniło w życiu klubu?
SF: - Wie pan… Jak to mówili: nie lubili tego ustroju, i tak dalej. No to były takie nieporozumienia w zarządzie, i tak dalej, i tak dalej. No ale potem z zarządu wszystkich prawie pousuwali. No ale finansowo, to myśmy prawie nic nie korzystali. Tylko w chorobach – jak miałem te operacje to mi zarząd dał tam na… Ile to było pieniędzy? No sporo – trzy pensje były, trzy, cztery pensje. To dostałem trzy razy tak.
A jak nas przyjmowali do… jak byliśmy zawodnikami policji… I tam był naczelnikiem Żyd. To się interesował tą piłką, nie znał się nic, ale interesował się piłką. On nas poprosił ten naczelnik – mnie o Kohuta. No, rozmawiał tak o tej piłce, bo on się na piłce nie znał. No i na końcu mówi „no co? Może byście jakąś pożyczkę chcieli, prawda?” – „No czemu nie, panie naczelniku”. Zawołał sekretarkę: „Proszę tam dać po…” no też gdzieś tak po trzy, cztery pensje. Potem nas zawołał znowu po jakimś czasie: „Tego nie będziecie oddawać. To dla Was prezent”.
A drugi raz tak: mieliśmy ten jubileusz 300 meczy: ja, Rupa , Kohut, Cisowski. No i taka była uroczystość, mieli nam sygnety zrobić i tak dalej, ale potem się okazało, że ciężko o złoto, to, tam… No tak nas bujali. Ale my się upominali: „Co tak, uroczystość, nie daliście nic?” – „Przyrzekam, że zrobiliśmy w Bielsku specjalnie mecz, zaangażowaliśmy, i całą tę dolę dostaniecie”. I dali nam po… Dwieście? Nie wiem jak te pieniądze były, w każdym razie wypłacili nam.
HW: - Piłka nożna nie była podstawowym źródłem utrzymania wtedy.
SF: - My pracowali…
HW: - No właśnie – Pan jako handlowiec.
SF: - Tak, pracowaliśmy.
HW: - I jak się łączyło pracę z treningami?
SF: - No, to byliśmy zwalniani i nie było problemów, bo to było jak druga służba.
HW: - Jak wyglądały treningi wtedy? Jakie ćwiczenia wykonywano?
SF: - Normalne, normalne, tam nie było przeszkody. Nie było przeszkody… Były treningi wyznaczone trzy razy w tygodniu – najpierw dwa, potem trzy razy w tygodniu – i byliśmy zwalniani, a pensje szły, też z pracy. W Konsumo przepracowałem 10 lat. To były takie konsumy, my tam robili… no ja robiłem w handlu, z Mamoniem… No, każdy miał zajęcie. Każdy miał zajęcie i miał pensję normalną, a treningi były normalne, tylko że finansów to tak z piłki nie było. Dopiero normalne pensje tośmy dostawali w 48 roku, jak powstała liga. Tośmy mieli ustalone 5000 za mecz wygrany, 3000 za remis. To było nawet nieźle. Ale potem jak przyszła zmiana pieniędzy w 50 roku [mowa o reformie walutowej – przyp. HW], to nam to przeliczyli te pieniądze i za mecz wygrany my mieli 100 złotych, a za remis 50. To wie pan, to było takie niesmaczne… Jak na przykład potem my, zawodnicy, mogli tak się dołożyć do tej piłki i tak dalej? Jak to robotnik zarobił sto razy więcej jak my. To było okropne, wie pan. Za mecz wygrany – 100! Jedź pan tam na Śląsk czy coś, gdzie tak brutalnie grali, wygrałeś mecz i dostajesz 50 złotych. Ja tak z 4 razy po te pieniądze nie poszedłem. A byłem kapitanem drużyny, to mnie na treningu – przyszli, bo oni zawsze przychodzili, zarząd – „Panie Flanek” (czy mnie do siebie zaprosili) „ Pan buntuje młodzież, bo Pan pieniędzy nie bierze”. Ja mówię „Pieniędzy? To proszę dać tutaj trampkarzom, juniorom, na czekoladę, na to… Bo przecież co ja sobie za to kupię? Czekoladę?” To było nieprzyjemne, wie pan. Nie wiem jak inne kluby, ale inne kluby chyba tego nie miały tak jak my. My tam gadali, no bo zawsze… ja należałem do kadry to były gadanki, całą noc to były gadanki prawda. To też tak narzekali tak samo chłopaki. Tylko Śląsk miał, a zwłaszcza ten Górnik Zabrze, to był opłacany bardzo dobrze. On tam za mistrza Polski dostawał auta i tak dalej… A nam nawet taczek nie kupili!
HW: - Czytałem, że pan dostał za zdobycie mistrzostwa Polski książki Lenina i Stalina.
SF: - A tak, to dałem szwagrowi. Szwagier był taki komunista, no to „Masz. Ucz się.” Książki były, kupony na ubranie i walizka zdaje się. Taka duża walizka skórzana.

Jak tak słyszę i patrzę na tę dzisiejszą piłkę i tak dalej… Na przykład tę polską reprezentację… Przecież oni bardzo słabo grają! I pieniądze okropne zarabiają proszę pana! Okropne zarabiają. A ich piłka… to nie wiem, czy by z Prokocimiem nie przegrali. W Prokocimiu było paru piłkarzy na poziomie ligowym, jak słowo daję. Tam z trzech, czterech piłkarzy było. O – Cyganik, który grał w Legii cały czas potem. Tam Szydłak był na obronie potem ze mną – dobry piłkarz był. Ryś – napastnik, strzał miał przepiękny, nigdy nie przeniósł, takie strzały walił! Poszliby do ligi czy coś, to – nie każdy, ale przeważnie – poziom ich by się podniósł i mogli grać parę lat w lidze. Ale co? Przecież my z Prokocimiem trenowali, przyszło nas nie raz czterech, pięciu, sześciu, to my dobierali kibiców i grali z nami – to były treningi.
HW: - No właśnie, a jak w latach 40 i 50 kibice się zachowywali?
SF: - No był spokój za naszych czasów. Tam awantur nie było nigdy prawie, nigdy! Jak tam któryś tam podskoczył kibic zaczął coś gardłować to złapali za barchatki, wyrzucili… Spokój był. Przecież my na przykład… gramy z Cracovią ligowy mecz – to my się w Wiśle rozbierali u siebie, szli my przez Błonia i potem my wracali… No to by dziś ani doszli ani wrócili my. Nie było żadnych awantur. Były rodziny, proszę pana, całe: ojcowie z dziećmi, żony. Moja żona też była kibicem. Jakoś my wygrali – taki dobry mecz – coś 5 czy 6:0… a żony czekały, jak my musieli się przebrać… Ja wychodzę, a żona podchodzi do mnie i „Co? Wygraliście? Wygraliście Wy?” pyta. To się chłopaki zaczęli śmiać: „Ale masz kibica! Więcej biletu jej nie daj”. A raz żona wzięła teściową, matkę, na mecz. Ona nawet nie widziała w życiu meczu. I prawie – graliśmy z Polonią Warszawa – ten Cwicarz, to on tak tymi łokciami grał, zawsze faulował tak łokciem. Jak mi przywalił w nos, tak mi rozwalił… Krew aż zaczęła lecieć… Matka zemdlała!
HW: - A jaki był najlepszy napastnik przeciwko któremu Pan grał?
SF: - No w Polsce to tak się wyróżniał Gracz i Cieślik. Tam byli też inni zawodnicy, ale oni tak jakoś odbiegali… Wie pan, Gracz był takim zawodnikiem… jak on na przykład w Wiśle grał – przecież on w Wiśle grał od juniora – to jak jego (kontuzjowany był, albo kartki… Kartki były ale inaczej karali też) to jak jego brakło to 50 procent Wisła gorzej grała. On grał od bramki do bramki. Tamci inni napastnicy to oni stali, jak dostali piłkę to dopiero atakowali czy coś. A on grał on bramki do bramki. Miał kondycję, miał zmysł do piłki. Na przykład jak bym miał grać z Cieślikiem czy Graczem, to bym wolał Gracza, bo ten grał na całym boisku. A Cieślik nie, Cieślik tylko czekał, bo on umiał strzelić i był groźny. W polu karnym to on był groźny, on tam nie lubił z rozpędu… spod nogi strzały miał piękne. A Gracz no to grał dla całej drużyny. Przecież dwa razy byli mistrzami: Gracz i Kohut. To obaj mieli coś po ponad osiemdziesiąt bramek. We dwóch.

Dawniejszą piłkę a dzisiejszą, to nie ma co porównywać. Ale u nas w Polsce to nie widzę różnicy. Bo przed wojną piłkarze dobrze grali. Przed wojną. Przecież grali i w mistrzostwach świata i tak dalej. Grali dobrą piłkę. A dzisiaj kadra… Przecież to mizeria… Mizeria taka. No nie wiem, przecież ta Brazylia – no gra piękną piłkę. Ale podawanie – to jest trzydzieści podań do bramki. Pyk, pyk, pyk. I grają cały mecz i bramki nie mogą strzelić. A jak mają dzień, to strzelą, dobrym piłkarzom strzelą cztery, pięć bramek. Ta gra… skutecznie i mnie się podoba ta ich gra. Tylko to mi się nie podoba, że oni tak za dużo tych podań mają, i to tak na dwa metry mają, jedno i to samo, jedno i to samo.