Władysław Machowski, wywiad 17.01.2021

Z Historia Wisły

Zapis wypowiedzi Władysława Machowskiego z rozmowy przeprowadzonej w Zakopanem 17 stycznia 2021 roku. Tekst nieautoryzowany. Śródtytuły pochodzą od redakcji historiawisly.pl

Władysław Machowski i Leszek Snopkowski
Władysław Machowski i Leszek Snopkowski

Spis treści

Dzieciństwo naznaczone tragedią

W 1944 roku mój ojciec został rozstrzelany w Kuźnicach. Najpierw był aresztowany w Palacach (hotel Palace w Zakopanem, w czasie wojny znajdował się tu komisariat Gestapo - przypisek HW), został przewieziony do Tarnowa, z Tarnowa na Montelupich, z Montelupich z powrotem do Palace i w grupie 20 Polaków Niemcy rozstrzelali go w Kuźnicach. Teraz jest tam pomnik „Prometeusz rozstrzelany” i krzyż. Została nas trójka - ja i dwie siostry. Matka nie mogła sobie dać rady z nami, było jej ciężko, gdy sama została. Poszedłem do domu dziecka. Znalazłem się najpierw w pogotowiu opiekuńczym w Krakowie, a później trafiłem do Zbylitowskiej Góry, gdzie spędziłem dwa lata. Tam grałem sobie w piłkę na bramce jako berbeć mały, nawet do poprzeczki jeszcze nie mogłem doskoczyć. Paru chłopców po skończeniu szkoły podstawowej przerzucono za Wrocław, do Brzegu Dolnego. Tam byłem przez trzy lata, do ukończenia szkoły zawodowej przy fabryce „Rokita”. Tam zacząłem grać w A-klasowej drużynie. Była to ciekawa drużyna, było tam paru Ślązaków na przykład Janecki, Muskała - to były znane nazwiska na Śląsku. Nie wiem, w jakiej dokładnie drużynie grali wcześniej, ale oni i inni chłopcy znaleźli się w Armii Andersa. Mieli możliwość zostać we Włoszech i grać tam w ligowych zespołach. Woleli jednak wrócić do kraju. To byli ludzie doświadczeni, po przejściach, a ja - jako najmłodszy w tej drużynie - grałem na bramce. Gra w piłkę była dla nas formą zabawy w niedzielę. Starsi koledzy normalnie pracowali, ja się uczyłem, a po pracy i szkole były treningi.

Strzelanie do Stalina

Nie wiem, czy warto o tym wspominać, ale miałem tam przykrą sytuację osobistą. W tamtych czasach na Dolnym Śląsku broni czy pocisków było bardzo dużo. Jako młodzi chłopcy bawiliśmy się pociskami, prochem. Pewnego dnia starsi koledzy mnie zawołali wieczorem, dali broń, na ścianie w ciemnym pokoju wisiał jakiś portret. Powiedzieli mi „widzisz ten obraz? to strzelaj w niego”. Młody chłopak, jak miałem broń w rękach to poczułem wielką ekscytację i zacząłem strzelać, nawet nie wiedząc w kogo celuję. A to był portret Stalina. Na drugi dzień rozpętało się piekło. To był początek lat 50-tych, gdy Stalin był „ojcem narodu”. Zaczęto mnie przesłuchiwać, maglować na milicji. Całe szczęście, że nie zostałem pobity, a co więcej ktoś stwierdził, że nie trzeba mnie odsyłać do poprawczaka. Wyobrażam sobie, że w Rosji za taki postępek bez dyskusji spotkałaby mnie kara śmierci, w najlepszym przypadku łagier.

Wrocław w tamtym czasie wyglądał katastrofalnie, wiele osób dzisiaj nie zdaje sobie z tego sprawy. Gdy dojeżdżało się do Wrocławia to ze wzgórza był widok na miasto - to było jedno morze gruzów. Robiło to kolosalne wrażenie.

W Brzegu Dolnym byłem 3 lata, grałem w A-klasie. Była to dosyć dobra drużyna jak na A-klasę, byli tam zawodnicy zupełnie przyzwoici, doświadczeni. Ale po 3 latach chciałem wrócić bliżej rodziny, bliżej Podhala. Moja matka mieszkała wtedy w Rabce. Zgłosiłem się do Wisły.

Zgłoszenie do Wisły i przedziwne warunki bytowe piłkarzy

Dzisiaj jest sieć skautów, menadżerów, agentów - nie ma porównania. Ja przyjechałem do Krakowa, zgłosiłem się do sekretariatu na Reymonta. Jeden z trenerów mnie wziął na próbny trening, żeby zobaczyć co ja sobą prezentuję, czy nadaję się do tej drużyny, czy zupełne dno i „chłopcze wracaj do domu”. Jakoś się udało i przyjęli mnie do Wisły. Następną sprawą był kwaterunek - jakieś mieszkanie, gdzieś musiałem mieszkać. Potrzebna była jakaś praca. To nie takie czasy jak obecnie, że masz duże pieniądze, nawet jak jesteś na rezerwie. Pierwsze mieszkanie, jakie przydzielono mi z klubu, to był garaż motocyklowy na ulicy Garncarskiej. W pomieszczeniu był tylko kran do umycia się i nic poza tym. Obok był warsztat motocyklowy. Mieszkało tam ze mną jeszcze dwóch studentów - oni spali na łóżkach piętrowych, a ja na osobnym łóżku. Takie były pierwsze warunki materialne przyjęcia juniora do Wisły, miałem 16-17 lat. Pracowałem na Dębnikach w Spółdzielni jako ślusarz. Po pracy szedłem do baru mlecznego koło mostu Grunwaldzkiego, tam zjadałem byle jaki obiad (rzadko kiedy się najadłem, a o owocach to nawet nie było co myśleć) i szedłem na trening. Treningi zaczynały się około 16-17, trwały półtorej do dwóch godzin. Czyli rano jechałem do pracy na 7, pracowałem do 14. Czasem było lżej, czasem ciężej - praca fizyczna, nikt się mną nie przejmował. Jak kowal potrzebował kogoś do bicia młotem, żeby mógł obrobić metal, to wołał mnie. Po całym dniu i po treningu nie miałem w ogóle sił. Po jakimś czasie przeniesiono mnie na ulicę Śląską do dwupokojowego mieszkania z kuchnią. Pomyślałem, że to wspaniałe warunki, ale one nie były dla mnie, tylko dla boksera Leszka Kudłacika. Ja tam byłem swego rodzaju stróżem. Jeszcze później przeniesiono mnie na ulicę Długą. Mieszkałem u starszej pani, która przez szparę w drzwiach podglądała i pilnowała co ja robię. Razem ze mną mieszkał jeszcze jeden mężczyzna pracujący w Nowej Hucie - nie wiem, czy dwa słowa ze sobą rano zamieniliśmy i on jechał do swojej roboty, ja do swojej i na trening. Takie to były ciężkie czasy i długo można by jeszcze o tym opowiadać.

Praca, trening, nauka

Doszedłem do wniosku, że jeżeli ja mam dzień w dzień tak ciężko pracować, to muszę coś zrobić i zacząć się uczyć, żeby zmienić swój los. Miałem ukończoną tylko szkołę zawodową, więc zapisałem się do liceum ogólnokształcącego w trybie wieczorowym. Pracowałem, trenowałem, grałem i uczyłem się. Oczywiście, ta nauka wyglądała tak, że po treningu byłem tak zmęczony, że w szkole głowa mi leciała na ławkę i spałem. Nauczyciele byli jednak ludzcy i wyrozumiali, rozumieli moją sytuację i jestem im bardzo wdzięczny. Ja nie zasłużyłem na to, żeby zdawać maturę. Dopuścili mnie do egzaminu, ale byłem bardzo kiepski, bo ani nie miałem wcześniejszych podstaw ani warunków, ale to byli ludzie, którzy bardzo mi pomogli w nauce. Mówi się, że wszystko zawdzięcza się samemu sobie. To nieprawda. Musisz też mieć to szczęście, żeby trafić na ludzi, którzy ci pomogą.

Z ulicy Długiej znów mnie przenieśli na Dietla. Proszę sobie wyobrazić, w ciągu pięciu lat tak zmieniałem miejsce zamieszkania, tak wyglądała w Wiśle ta sytuacja kwaterunkowa. Jedynie na Dietla przez te pół roku było mi wygodnie. Mieszkałem we dwójkę z kolegą, który pracował w konsumach. Trzecie piętro, wspaniały widok na Kościół Mariacki. Można było tam odpocząć. Ale co warto podkreślić, żeby pokazać jak wyglądała wówczas sytuacja - tam były trzy pokoje. Wiadomo, że żeby mieć takie mieszkanie w centrum Krakowa, to trzeba było być urzędnikiem, lekarzem, adwokatem. Właściciel akurat tego był urzędnikiem w browarze. Mieszkał z żoną i wnuczką w jednym pokoju, w drugim dokwaterowana była jakaś Rosjanka, a w trzecim ja z kolegą. Z nami nie było problemów - praca, treningi, nie było nas w mieszkaniu przez większość dnia. Z Rosjanką to wiadomo - jak zawsze gdy dwie kobiety potrzebują dostępu do jednej kuchni, jednej łazienki - były spięcia.

Bardzo dobrze mi się tam mieszkało, ale to trwało krótko, bo mój współlokator ożenił się i sprowadził żonę do tego pokoju. Proszę sobie wyobrazić tak mieszkać - małżeństwo i ja. Nie mogło to długo trwać, możliwe, że on gdzieś nawet interweniował, żeby mnie przenieść. Trafiłem na Reymonta. Przy hali Wisły były takie pomieszczenia i przez jakiś czas mieszkałem tam.

Patronat milicyjny nad klubem

Wisła wtedy była pod patronatem milicji. Było jej to tak potrzebne, jak kwiatek u kożucha. Milicja się tym klubem interesowała jak piątą wodą po kisielu, mieli swoje sprawy. Ale tak było, więc część zawodników była zatrudniona w różnych jednostkach, niektórzy w tych warsztatach, a reszta w innych zakładach pracy.

Marian Machowski opowiadał taką anegdotę, że gdy grali mecz i nie bardzo im szło, to w przerwie wpadł do szatni jakiś pułkownik milicji, obsztorcował trenera i na drugą połowę kazał mu wystawić jedenastu nowych zawodników - skoro tej pierwszej jedenastce nie szło. I trener musiał mu tłumaczyć, że panie pułkowniku, tak się nie da…

Dramatyczna kontuzja

Tak się los ułożył, że kontuzja mnie w wieku 18 lat załatwiła. Do dnia dzisiejszego mam tutaj w łydce w lewej nodze dziurę. To się wydarzyło na Mistrzostwach Polski juniorów we Wrocławiu w 1954 roku. O awansie do tych finałów decydował na szczeblu województwa krakowskiego mecz my - AZS. Wygraliśmy 2:0. Naszym trenerem był Mieczysław Gracz. Do Wrocławia jechaliśmy z nadzieją na złoty medal, a Gracz był tego niemalże pewien. Rywalami były drużyny CWKS Warszawa, Unia Racibórz, ŁKS i inne - w sumie osiem zespołów. Rzeczywistość okazała się inna. Wygrywaliśmy te mecze aż doszło do kluczowego spotkania z Unią Racibórz. Nikt nie wiedział specjalnie co to za drużyna, czego się spodziewać, wiadomo - Racibórz to małe miasteczko. Możliwe, że lekceważąco podeszliśmy do tego meczu. Przegraliśmy 2:0. Na dodatek jeden z zawodników Unii „wjechał” mi nakładką, złamał nogę w dwóch miejscach. Złamanie otwarte. Szok, ja nawet nie wiem, jak to się stało. Na tym się skończyły moje występy, Wisła zagrała jeszcze dwa mecze i zajęła trzecie miejsce.

Przy takim nieszczęściu, jakie mnie spotkało, trener z odrobinę większą empatią i wiedzą psychologiczną postąpiłby inaczej, uznałby, że nie chciałem źle. Gracz chyba posądził mnie, że zawaliłem bramkę, że przeze mnie nie zostaliśmy Mistrzami Polski. A on tak sobie wyobrażał, że jak wygramy, to przyjedzie do Krakowa w glorii chwały i obejmie posadę trenera pierwszej drużyny. Nic takiego się nie stało, a ja trafiłem do szpitala we Wrocławiu. Wtedy nie było takich metod, że po włożeniu nogi do gipsu można było wracać do domu. Miałem wyciąg przewiercony przez staw Achillesa, gips po biodra i dwa tygodnie leżałem. To było koszmarne, bo nie było środków uśmierzających. Leżałem na ogólnej sali, różne sceny się w tym szpitalu odbywały. Był tam marynarz, kawał chłopa. Jak w złości czy w bólu kopnął w ramę łóżka, to łóżko się rozleciało, a on wylądował na podłodze. Był chłopak, któremu tramwaj uciął obydwie nogi. I ja też tam leżałem, pamiętam, że momentami ból był tak wielki, że ciężko było to znieść. Jakoś przetrwałem i w końcu ze szpitala zadzwoniono na Wisłę, żeby ktoś po mnie przyjechał i zabrał mnie. Przyjechał po mnie Marian Machowski. Nie łączy nas żadne pokrewieństwo, to tylko dziwna zbieżność nazwisk, tak się trafiło. W prasie w relacjach ze spotkań pisano „Machowski I”, „Machowski II”. Przyjechał po mnie, jestem mu bardzo wdzięczny, a ja kuśtykając dotarłem na dworzec i z Wrocławia do Krakowa z tym gipsem jechałem. Było na tyle miejsca w wagonie, że mogłem tę nogę wyprostować i trzymać na płasko, bo bez tego bolała i puchła.

Przez dłuższy czas chodziłem w tym gipsie, jak mi go zdjęli to noga była zesztywniała, był zanik mięśni. Gdy próbowałem zginać wyprostowaną nogę, to czułem potworny ból. Po malutku się rehabilitowałem i w końcu wróciłem do treningów. Ale taki bramkarz już nie miał wielkich możliwości. Nie nadawałem się do gry w pierwszej lidze. Jak bramkarz nie broni nogami to jest z niego żaden bramkarz. A ja nie byłem w stanie, miałem dziurę w tej nodze, jak dostałem w nią piłką, to przeszywał mnie straszny ból. Dzisiaj są różne metody, współcześnie na przykład zawodnicy sportów walki mają specjalne ochraniacze na piszczele. Gdybym coś takiego mógł założyć, to nie odczuwałbym tak bardzo tych uderzeń. Różnych rzeczy próbowałem, na przykład przywiązywałem sobie bandaże sznurówkami - nic to nie dawało. To już było jasne, że nie miałem szans uprawiania sportu na najwyższym poziomie.

Nieliczne występy

Udało mi się wskoczyć do składu w paru meczach ligowych - ale to na skutek zbiegu okoliczności. Pierwszym bramkarzem był Stasiu Kalisz. Ja miałem 172 centymetry wzrostu, on był ode mnie trochę wyższy, miał 178 centymetrów. W tamtych czasach to była norma, sprawdzałem takie dane i od początków Wisły czy reprezentacji tylko kilku bramkarzy miało powyżej 180 centymetrów. Kalisz był bardzo dobrym chłopakiem i bardzo dobrym bramkarzem, nie miałbym szans wygryźć go ze składu. Ale pewnego dnia pojechali na mecz do Warszawy i dostali łupnia od Legii 12:0. Koszmar. Oczywiste, że Kalisz nie był sam na boisku i nie można winić tylko jego. Gdzie było pozostałych 10 zawodników, że pozwolili rywalowi wbić mu dwanaście bramek? Jak to jednak zwykle bywa z bramkarzem - najłatwiej z niego zrobić kozła ofiarnego. Nawiasem mówiąc, zawodnicy, którzy tam pojechali mówili, że byli zarżnięci. Czesław Skoraczyński, Mieciu Gracz, Jezierski - ta trójka była w sztabie szkoleniowym i goniła zawodników. Trening polegał na tym, że biegało się do zajechania. Czy bramkarzowi było potrzebne biegać tyle kilometrów? Nie ma znaczenia, z całą drużyną miał gonić. I taka drużyna kondycyjnie wykończona pojechała do Warszawy, przegrała 12:0 i Kalisz się załamał. Po tym meczu zastąpiłem go w składzie. Ale wiadome było, że to nie może być na dłuższą metę, to były rozgrywki - było nie było - ligowe.

Pamiętne mecze jubileuszowe 1956

Udało mi się też zagrać w trzech meczach jubileuszowych - z Dynamo Moskwa, Vasas Budapeszt i Belo Horizonte. W tych spotkaniach zagrałem jak myślę z całkiem niezłym skutkiem, choć w jednym przytrafiła mi się kontuzja. To były topowe mecze, gromadziły po 30 tysięcy widzów. Dla klubu to był olbrzymi zarobek. Dynamo Moskwa to była jedna z najlepszych drużyn tamtych czasów - grał tam chociażby Lew Jaszyn. Byliśmy na bankiecie po meczu, w tamtym czasie jeszcze nie mówiłem dobrze po rosyjsku, ale jest to język bliski polskiemu, więc sporo można zrozumieć. Jaszyn - kawał chłopa - siedział na przeciwko mnie i zagadał:

- Malczik, wodke pijosz? (mówią, że on nawet przed wyjściem na boisko jakąś pięćdziesiątkę lubił strzelić)
- Niet - mówię
- A kurisz?
- Niet
- A na diewuszki chadisz?
- Niet
- Wot, to wratar nie budiesz (czyli bramkarza z Ciebie nie będzie)

Taki to był pocieszny człowiek. Miał później przeprawy różne, tak się jego losy potoczyły, że pod koniec życia miał amputowane obie nogi.

Dawniej na piłce nożnej nie można było się dorobić. Myśmy grali dla przyjemności. Te mecze jubileuszowe to dobry przykład - wielki sukces kasowy, to pomyślano, że piłkarzom warto dać jakiś ekwiwalent. Dostaliśmy po garniturze. Posłano nas na zdjęcie miary, uszyto garnitury. Cieszyłem się z tego garnituru, chodziłem w nim, aż się rozleciał! Z pieniędzy to wystarczało na zjedzenie czegoś, a tak to warunki były mizerne. Nikt nie słyszał o odnowie biologicznej. Kraj był w ruinie. Ten dawny stadion Wisły był usypany z wałów ziemnych, ławki drewniane, to było archaiczne, według projektu radzieckiego. Gdyby wtedy zawodnik powiedział działaczom, że potrzebuje tego czy tamtego, to by go wyśmiano. Ludzie w szpitalach nie mają podstawowych warunków, a tobie się śni gabinet fizjoterapeutyczny, jakaś sauna? Jak ci pasuje, to kop piłkę, jak nie - to nie. W klubie był jeden masażysta na całą drużynę. Czołowi zawodnicy może zostali wymasowani, pozostali zostali co najwyżej poklepani po plecach. Ale jednak był pewien patriotyzm lokalny. Garbarnia miała swoich kibiców, Cracovia swoich. Ja byłem obcy, przyjezdny, to nie mogłem się w pełni wkupić w drużynę, ale jak na te nędzne warunki, to my całkiem dobrze graliśmy. Dzisiaj zawodnicy mają eldorado, ale poziom niekoniecznie jest wybitny.

Tournée do Maroka 1957

W 1957 roku pojechaliśmy do Maroka. To był jeden taki wyjazd w ciągu pięciu lat, wtedy drużyny nie jeździły tak często - może jedynie Legia Warszawa czy Górnik Zabrze. W naszym przypadku to było dwutygodniowe tournée: przejazdem przez Niemcy, Francja, Maroko i w drodze powrotnej Belgia. We Francji graliśmy z Valenciennes i Lens, bronił Leśniak, ja byłem na rezerwie. W Paryżu w restauracji było tyle sztućców, że my nieobyci nie wiedzieliśmy, który jest do czego. Opowiadano nam, że jeszcze dawniej, gdy przyjechała jakaś drużyna z naszej części Europy - możliwe, że to też Wisła - to podano wodę w małych salaterkach. Oczywiście po to, żeby umyć ręce, jeżeli się zabrudzą przy jedzeniu. Towarzystwo tego nie wiedziało i wypili wodę, powodując nie lada konsternację. Mało tego, dali nam kiwi. No dobrze, jak dali, to zjem. Nie obierałem! Bo nie wiedziałem. Patrzyli na mnie dziwnie.

Mieszkaliśmy niedaleko Luwru. Ale to było tak zorganizowane, że nikt nie pomyślał, żeby nam - chłopakom zza żelaznej kurtyny - jakiś Luwr pokazywać. Jeszcze by nam się w głowie przewróciło! Zobaczyliśmy pałac tylko z daleka, wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy na lotnisko. Coś takiego się podziało pomiędzy chłopakami, że Leśniak i kilku innych zostało w Paryżu. Zostaliśmy zakwaterowani w hotelu w Casablance, było przyjęcie powitalne, na którym podawano arabską herbatę miętową. Przed zwiedzaniem miasta ostrzegano nas, żeby nie dawać żadnych pieniędzy dzieciom na ulicach. Ja widząc takiego biednego malucha dałem mu jakiś grosz - za chwilę cały sznur dzieciaków biegł za nami! Do Maroka przyjechaliśmy tylko częścią drużyny, ale mecz był zakontraktowany, więc trzeba było go rozegrać. Zremisowaliśmy 0:0. Boisko było twarde jak beton. Strojów bramkarskich na taki teren nie było - ani nakolanników, ani nałokietników, ani spodni watowanych - nic. Rzut i upadek na to boisko było jak skok na beton. Byłem potem tak umordowany, że zasnąłem w pokoju twardym snem, nie mogli mnie dobudzić. Mało brakowało, a drużyna wyjechałaby beze mnie! Stamtąd pojechaliśmy do Belgii, gdzie zaskoczyły nas śniadania: jedna bułeczka, dżemik, kosteczka masła. Popatrzyliśmy po sobie - przecież chłopaki przyjechali zza żelaznej kurtyny, to potrzebują zjeść! A tu plasterek wędlinki… Graliśmy z Anderlechtem, bronił Leśniak, więc ja na rezerwie. Tak się ułożyło, że wynik po kolei był 1:0, 2:0, 3:0, 4:0, 5:0, 6:0, 7:0… Przy takim wyniku trener woła do mnie „do bramki”! Bo Bronkowi nie szło. Ale co to znaczy, że jemu nie szło? Przecież wszyscy zawodnicy tak grali… Nie ugrałem dziesięciu czy piętnastu minut, gdy przeciwnik mi wjechał sam na sam, rzuciłem mu się pod nogi, dostałem kolanami w twarz. Rozbił mi wargę, wybił trzy zęby. Krew się lała, ja ledwo żywy zostałem zabrany do karetki, do szpitala na szycie. Nic potem nie mogłem jeść, byłem karmiony przez rurkę. Tak się dla mnie skończył ten mecz, a przegraliśmy 9:1. Takie baty! Każdy nos na kwintę spuścił i nawet nie było o czym rozmawiać…

Teraz to już nie ma znaczenia, ale biłem się przez pewien czas z myślami - że przecież można było zostać tam na zachodzie. Nic mnie nie trzymało - nawet dziewczyny wtedy nie miałem, a takie siermiężne warunki. Ale tak się życie ułożyło, nie uciekłem. A bywało w tym czasie sporo takich przypadków.

Treningi i trenerzy

Treningi w tamtych latach to rozpacz. Zwykle jeździliśmy do ośrodka w Jeleniej Górze - tam była baza drużyn gwardyjskich. I tam mógł być śnieg po pas, nie miało to znaczenia. Rano Gracz brał nas na marszobieg i po pas w tym śniegu robiliśmy po pięć, po dziesięć kilometrów… Potem jedliśmy śniadanie i na boisko. Jak słońce wzeszło, to to było jedno wielkie błoto, taplanie się w tym, gra na takim śniegu, bez sprzętu… rozpacz. Nogi mam do dziś powyginane, bo ówczesne buty nie pasowały, były za ciasne, gniotły. A o jakichś odżywkach to w ogóle nie było mowy. Gdy skądś pojawił się do jedzenia granat, to nawet nie wiedzieliśmy, jak się go otwiera, jak się do takiego owocu zabrać. Takie były czasy.

Z trenerów zagranicznych przyszedł do nas Kuchynka. Gdy wcześniej tu pracował, to Wisła zdobywała mistrzostwo. Ale za drugim razem, to już był dziadunio. Lekko człapał, niewiele można było się z nim dogadać. Pracował z nami niecały rok. Po nim przyszedł węgierski trener Kosa. To była czarna magia. Jak z Węgrem można było się porozumieć? Dobrze, że Leszek Snopkowski znał trochę angielskiego, Kosa też i tak było to tłumaczone. Ale moim zdaniem ci trenerzy zagraniczni nic specjalnego nie prezentowali. Trenerem o skomplikowanych życiowych perypetiach był Czesław Skoraczyński. Przeszedł chyba przez trzy obozy koncentracyjne. Był bardzo miłym, sympatycznym człowiekiem, pomimo tych przejść. Trenował drugą drużynę, chyba chciał dotrzymać do emerytury, więc nie angażował się przesadnie. Ciekawą postacią był Mietek Gracz. Ja mam do niego pewien może żal - nie powiem, że pretensje, bo to po tylu latach zmienia się nastawienie. Ale jako trener powinien mieć trochę więcej empatii, a jak ja odniosłem tę kontuzję, to po meczu nikt mnie w szpitalu nie odwiedził. Ani jeden zawodnik, ani trener. W Krakowie też nie miałem zbyt dobrego kontaktu z Graczem. Nie wykazał współczucia. Może nie ma się co dziwić, bo zawodnikiem był znakomitym, ale miał wykształcenie podstawowe, więc nie miał takiego przygotowania psychologicznego. Był też Adam Wapiennik. On skończył studia na Akademii Wychowania Fizycznego. Pracowali z nami Wapiennik, Jezierski, Gracz i Woźniak. Wapiennika w końcu wypchnięto z klubu, poszedł trenować chyba Karpaty Krosno. Osiągnął tam dobre wyniki, potem pracował w Starachowicach i też miał rezultaty. To był mądry trener. Gdy po latach patrzę tak ogólnie na trenerów sprzed lat, to myślę sobie, że nie można mieć do nich pretensji o poziom ich wiedzy. Oni przekazywali zawodnikom tę wiedzę, którą im samym przekazano, a czasy były jakie były. Ale o co można mieć do nich żal, to że oni nie chcieli więcej się dowiedzieć i więcej umieć. Problem nie leży w tym, że czegoś się nie wie czy nie umie. Prawdziwy problem jest wtedy, gdy nie chce się dowiedzieć ani nauczyć. To prawda, że brakowało literatury, było o nią ciężko, ale były książki rosyjskie. Nie wiem, czy dzisiaj już przestrzegają praw autorskich, ale wtedy kopiowali różne materiały i opracowania i publikowali. Ja z tego korzystałem, było to tanie i tak pośrednio z Niemiec czy Anglii poprzez Rosję jakieś informacje można było nabyć. Ale wielu trenerom na tym nie zależało.

Kibice i klubowe legendy

Kibice przychodzili dość licznie na mecze. Te spotkania jubileuszowe były pod tym względem rekordowe, ale na lidze też było sporo fanów. Nie było oczywiście bandyterki. Można też powiedzieć, że trybuny były raczej nieme, nie było śpiewów. Dzisiaj jest to zorganizowane, czasem niemal do przesady, ale współcześnie widać, że stadiony żyją.

Ważną postacią z tamtych lat był też Jerzy Jurowicz. Jurek pracował jako drukarz na Wielopolu. Miałem z nim bardzo rzadki kontakt, bo jak zakończył karierę, to już nie przychodził do nas na treningi. Był bardzo sympatycznym poukładanym człowiekiem. Moim zdaniem na koniec kariery zrobili mu wielkie świństwo. On rozegrał tych meczów dla Wisły co niemiara, jeszcze od czasów przedwojennych. Jak był jubileusz, to pokazał się na stadionie. Nie wiem, o co dokładnie chodziło, ale przypuszczam, że chciał jeszcze wystąpić w jednym z tych spotkań, tak pożegnalnie. Przechodziłem obok, widziałem go, miał smutną minę, z kimś rozmawiał. Uważam, że przy takim wydarzeniu, przy komplecie publiczności powinni go godnie pożegnać. Były megafony, można było ogłosić, że na pięć czy dziesięć minut do bramki wejdzie zasłużony internacjonał. On by się cieszył, publiczność by go owacyjnie pożegnała. To przecież były spotkania towarzyskie, nie mistrzostwa świata, nawet jeżeliby jakąś bramkę puścił, to czym by to szkodziło? Faktem jest jednak, że w tych czasach rzadko się z ludźmi jakoś lepiej obchodzono.

Nie pamiętam za to, żebym w tamtych latach spotykał Henryka Reymana. Nie kojarzę, żeby przychodził na przykład na nasze treningi.

Pożegnanie z Wisłą i praca w kopalni

W międzyczasie kończyłem naukę w liceum i zaproponowano mi grę w Górniku Brzeszcze, w III lidze. To była niezła drużyna, tam wyróżniali się Cieślak, Jarski, napastnik ze Śląska Sonntag. Warunki były zupełne inne. Wprawdzie pieniędzy wielki za grę nie dostawaliśmy, zawsze kilka groszy, ale przede wszystkim kopalnia płaciła. Byliśmy na etatach i mieliśmy zapewniony byt. Jak przyszedłem tam i zacząłem pracę, to powitano mnie: „proszę bardzo - 500 metrów na dół do kopalni”. Pracowałem razem z tamtejszymi robotnikami. Oni mieli tragiczną sytuację. Dojeżdżali 30, 40 nieraz 50 kilometrów, na przykład z Żywca do Brzeszcz. A jeszcze mieszkali nie w samym Żywcu, tylko gdzieś na górce, na wierchu. Musieli wstawać o 3 czy o 4 w nocy, zejść na dół, o 5 był wyjazd takim samochodem z drewnianą paką, ci górnicy wsiadali tam i jechali do kopalni. Przyjeżdżali przed 6, nieraz po drodze przysnęli i głowy im się o pakę obijały. Ja mieszkałem w Jawiszowicach, a pracowałem 2-3 kilometry dalej na kopalni Brzeszcze. Niedaleko, ale jak nie chciało mi się iść pieszo, to wsiadałem na tę pakę, też potrafiłem przysnąć na chwilę, ale rozmawiałem także z tymi górnikami dojeżdżającymi z daleka. Pytałem, jak im się żyje. Odpowiadali przykładowo, że mają skończone 7 klas, czwórkę dzieci i że muszą tu pracować do śmierci lub emerytury. Stwierdziłem, że muszę podjąć jakieś działania, żeby swój los poprawić. Zdałem na AWF w Warszawie. Nic innego w moim przypadku nie było możliwe, myślałem o Akademii Medycznej, ale nie miałem ku temu podstaw ani środków. Tylko w Warszawie AWF był zaocznie, kopalnia poszła mi na rękę i tam jeździłem na zajęcia. Jednocześnie pracowałem na kopalni, na przykład przy czyszczeniu kanałów. Zdarzało się, że na dole nie było tlenu. Praca na przodku, przy samej ścianie, to było coś załamującego. Przechodziłem przez bardzo wąskie korytarze, na kolanach. To wszystko było wstemplowane nie metalem, tylko drewnem. Drewno było powyginane, popękane. To było przerażające, po jednym takim przejściu dostałem klaustrofobii. Do dziś jak widzę taką zamkniętą przestrzeń to się trzęsę, a przecież mam tyle lat, że do śmierci podchodzę już inaczej. Bałem się takiej perspektywy, że korytarze się zawalą, a ja zostanę odcięty z jednej i drugiej strony, bez jedzenia. Udało mi się skończyć AWF, muszę podziękować nauczycielom, bo nieraz było gorzej, ale czasem popatrzyli na mnie przez palce. Byłem w na tyle dobrej formie, że ze sprawnościowymi wymaganiami nie miałem problemu, gorzej z teorią. Tego mi brakowało. Ale skończyło się dobrze, pracę magisterską napisałem. Jednym z wykładowców był Jerzy Talaga, u niego dostałem temat „Warunki życiowe zawodników ligowych”. Można było ten temat opracować na zasadzie ankiety - czy ma lodówkę, pralkę, telewizor… Ale ja chciałem to zrobić solidnie, zacząłem jeździć po tych zawodnikach. Odwiedziłem jednego piłkarza, który miał pokój przy hucie Szopienice. Jak tam się dymiło z tych zakładów przemysłowych! A on w tym mieszkaniu nie miał nic. Takie to były czasy.

Na wyboistym trenerskim szlaku

Po skończeniu akademii jeszcze trochę grałem, ale z powodu tej kontuzji było mi ciężko. Zacząłem więc trenerkę. Raz jesteś tu, raz tam, bez rodziny. Ale co mnie najbardziej bulwersowało, to wódka. Ja jej nie cierpię, mój organizm jej nie trawi. Od tych bramkarskich upadków czy rzutów pod nogi napastników miałem też uszkodzoną wątrobę, rywal czasem nie zdążył przeskoczyć nade mną, nieumyślnie, ale kopnęli mnie niekiedy w brzuch - miałem kilka takich kontuzji. W efekcie 2-3 kieliszki wódki to dla mnie było już za dużo, a w tamtych czasach wóda lała się strumieniami. Pili wszyscy. Nie tylko zawodnicy, ale wszyscy, jak Polska długa i szeroka. Uczyłem się niemieckiego i rosyjskiego, ale to się nie liczyło. Trenowałem w Bukownie. Jak na tamte czasy - fantastyczny ośrodek. Sauna, siłownia, hotel - przy A-klasowym klubie przy kopalni cynku. Widziałem, jak to wyglądało, gdy przyjeżdżali działacze Okręgowego Związku Piłkarskiego - w zamkniętym pomieszczeniu wódka lała się strumieniami i przy tym się załatwiało różne sprawy. W efekcie moja kariera trenerska tam była bardzo krótka.

Praca trenera jest specyficzna, jak dziś jest dobrze - to dobrze, jak jutro nie masz wyników po jednym czy dwóch meczach to przyjdzie ktoś inny. Trenowałem trochę Górnika Brzeszcze w III lidze, ale szybko mnie wyekspediowali. Pojechałem do Katowic do okręgowego związku poszukać innej drużyny. Ale bez głośnego nazwiska, na przykład reprezentacyjnego, trudno było się przebić. A na Śląsku było przecież multum drużyn. Wyglądało nawet na to, że nie znajdę pracy. Wtedy jednak w każdej instytucji musiał być tak zwany „oficer prowadzący” z SB czy milicji. Jak on usłyszał, że grałem w Wiśle, to skierował mnie do Gwardii Katowice. Ten klub był słynny ze względu na kolarstwo, mieli zawodników startujących w Wyścigu Pokoju. To była sekcja wiodąca, a w futbolu byli juniorzy, szkółka piłkarska z dwoma trenerami, zostałem jej koordynatorem. Po jakimś czasie stało się, tak to często bywa - sekcja niedochodowa, likwidacja szkółki. Przenieśli mnie do Kielc, bo tam miało nie być trenera. Na miejscu bardzo się zdziwiłem. Kraków - miasto piękne, niezburzone, inteligencja. Katowice - też. A jak dojechałem do tych Kielc, to patrzę, a tam drewniany dworzec! Drewniane chaty w mieście i po obu stronach drogi na Warszawę. Zacząłem się zastanawiać, gdzie ja trafiłem. Co więcej, okazało się, że wprowadzono mnie w błąd. Przyszedłem do klubu i zastałem tam mojego trenera Jezierskiego. On długo był zawodnikiem Wisły, wtedy już był trenerem z bogatym doświadczeniem. Zdążyłem zlikwidować mieszkanie w Brzeszczach, przeniosłem rodzinę - i co ja w tej sytuacji mam zrobić? Nie do pozazdroszczenia. Dzisiaj podszedłbym do tego inaczej, porozmawiałbym z Jezierskim, wyjaśniłbym, że zostałem tam skierowany bez wiedzy o jego obecności. Poprosiłbym, żeby pozwolił mi popracować do końca rundy. W tym czasie szukałbym nowego klubu i odszedł, żeby nie zabierać mu pracy przed emeryturą. Nie zaproponowałem tego, ale on też nie wyszedł z żadną propozycją. Nie mogliśmy się ze sobą dogadać. Zawodnicy byli po jego stronie, byli z nim zżyci. Ale sportowcy to był element niezwykle trudny. W tym klubie była pierwszoligowa drużyna bokserów, między innymi Leszek Drogosz. To był priorytet, a piłka w III lidze była na dalszym miejscu. Po jednej rundzie zanotowaliśmy spadek. Stanąłem wtedy przed wyborem - przejść na etat policyjny, albo zrezygnować z pracy. Pracowałem 5 lat w kopalni i to mi się liczyło podwójnie. Miałem więc w papierach 10 lat pracy. W milicji etat też liczono podwójnie, więc miałem możliwość szybko nabyć prawa emerytalne i przejść na emeryturę. Stwierdziłem, że nie będę ryzykować, nie miałem wielkiego nazwiska, nie byłem wybitnym piłkarzem, nie jestem wielkim trenerem z niezwykłymi wynikami - spróbuję przejść do tego wydziału szkolenia. Zajmowałem się tam sportem i tak zwanym wyszkoleniem bojowym, we współpracy z lekarzami.

Emerytura w rodzinnych stronach

Przeczekałem ten czas i gdy tylko nabyłem podstawowe prawa emerytalne złożyłem pismo i zwolniłem się. Szkoliłem jeszcze kluby A-klasowe, ale tak się złożyło, że brat ojca zmarł - wróciłem do Zakopanego zaopiekować się jego niepełnosprawnym synem. Tak zakończyłem trenerkę, ale piłką nożną interesuję się do dziś. Czytam dużo książek o futbolu i dopóki zdrowie pozwala - staram się być na bieżąco. Opracowuję nawet takie notatki porównujące dawne i współczesne metody treningowe bramkarzy - może dla kogoś będzie z tego pożytek.