Zdzisław Bryliński, wywiad 19.04.1999
Z Historia Wisły
Wywiad z panem Zdzisławem Brylińskim przeprowadzony przez Pawła Pierzchałę 19.04.1999 (spisany z taśmy magnetofonowej dzień później).
śródtytuły pochodzą od redakcji
Spis treści |
Początki w Wiśle i znajomość z Reymanem
PP: Przechodząc do początków Pana znajomości z płk Reymanem. Co Pan o nim słyszał jeszcze przed poznaniem go osobiście?
ZB: Ja w 1939 r. razem z kolegą Pirogiem (potem zmienił nazwisko na Pirożyński) zapisaliśmy się do Wisły. Przyjaźniłem się z czołowymi graczami Wisły: Graczem, Kohutem i innymi.
PP: Dlaczego Pan wstąpił właśnie do Wisły?
ZB: Wisłę darzyłem sympatią z paru powodów. Ojciec był członkiem KS Podgórze, klubu zaprzyjaźnionego z Wisłą. W Podgórzu wychowali się tacy piłkarze znani potem z gry w Wiśle jak: bramkarz Koczwara, Otfinowski, Hausner. I tam się wychowywałem jako chłopak. Sympatie do Podgórza łączyły się więc z sympatią do Wisły.
W ogóle to inna była wówczas kultura kibicowania. Były takie sytuacje, że jako kibic Wisły siedziałem na trybunie pośród Żydów, sympatyków Cracovii. Inni Żydzi krzyczeli do siedzących obok mnie w żartobliwy sposób: Ty Żydzie co ty siedzisz z tym wiślakiem.
PP: Wracając do płk Reymana. Co Pan wówczas o nim wiedział?
ZB: Wiedziałem, że jest to jeden z najlepszych graczy, że ma specjalny strzał, że jest wszechstronnym piłkarzem, oficerem. Mi to wówczas imponowało. Widywałem go wówczas w klubie w mundurze oficera (kapitana czy majora), ale osobiście go nie poznałem. Bliskie kontakty z nim miałem dopiero po wojnie (jego żona była córką dyrektora gimnazjum krakowskiego). Kontakty zaczęły się poprzez Jaśka Reymana, który po wojnie otworzył firmę chemiczną „Fluor”. Potrzebowali kogoś do sprzedaży i zaproponowano mi tę pracę. Rozprowadzałem więc towary „Fluoru” i miałem kontakty z Tadkiem Paudynem, który pracował razem z Reymanem. Przyjaźniłem się również z Heńkiem Martyną, z którym często spotykaliśmy się i graliśmy w brydża i politykowaliśmy.
PP: Czym była dla Wisły postać pułkownika?
ZB: Było to silne nazwisko, silna indywidualność, nawet w tym okresie trudnym dla Polski i trudnym dla sportu. Muszę powiedzieć, że wszyscy ci prezesi Wisły z okresu milicyjnego (może poza Wałachem) traktowali pułkownika Reymana z honorami. W okresie przedwojennym jak go pamiętam to był dystyngowany, mocno zbudowany mężczyzna w mundurze oficerskim. Człowiek wybitny. Cieszył się dużym szacunkiem i był stawiany na zupełnie innej płaszczyźnie niż prezesi. Był żywą legendą Wisły razem z braćmi Kotlarczykami.
PP: Kiedy go Pan spotkał pierwszy raz już po wojnie?
ZB: W 1946 roku w związku z pracą w „Fluorze”. Ja byłem wówczas młodym człowiekiem i mimo że się polubiliśmy, to istniał między nami dystans. Traktował mnie serdecznie. Miałem parę razy zaszczyt przepić z nim bruderszaft, ale zawsze mu mówiłem „panie pułkowniku” - mimo, że byłem z nim bardzo blisko. Miałem dużą satysfakcję jak mówił do mnie „pan” - gdy chciał mi dopiec to mówił „panie Zdzisławie”.
PP: Czy pamięta go Pan jako piłkarza?
ZB: Pamiętam. Choć stał mi się bliski dopiero po wojnie. Wówczas nie wyobrażano sobie meczu Wisły bez niego, tak jak po wojnie bez Mietka Gracza. Dla mnie był ideałem i ja, jeśli sobie mogę pozwolić na takie porównanie, to bardzo blisko bym go stawiał obok Ojca Świętego.
PP: Jak by Pan opisał pułkownika?
ZB: Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna o śniadej skórze, o ostrym nosie. Lubił mówić, był dowcipny. Pamiętam takie jego powiedzenie, gdy żona mu kazała zmywać garnki w domu, że mu „iskry z pięt idą”.
PP: Czy był człowiekiem religijnym?
ZB: Był wierzący. Chodził do kościoła św. Anny przeważnie na 1 po południu w niedzielę.
Selekcjoner zawrócony z lotniska
ZB: Miał paszport, miał już wszystko. Cieszył się, że jedzie. W momencie kiedy miał nastąpić odlot samolotu przybyło podobno czterech czy pięciu panów, którzy powiedzieli mu, że nie będzie reprezentował Polski i zaproponowali żeby wysiadł z samolotu.
PP: Czyli był już w samolocie?
ZB: Tak, działo się to w ostatniej chwili przed lotem. Zostało to tak zorganizowane, że wrócił do pracy. Był wówczas dyrektorem WUWFiPW w Krakowie.
PP: Czy wcześniej dostawał paszporty na wyjazdy z Polski?
ZB: Nie. To był chyba jego pierwszy wyjazd.
Sklep chemiczny
ZB: Prowadził potem razem z Rogerem Vereyem i Tadeuszem Paudynem sklep chemiczny, który potem ja przejąłem. Jakoś im się to nie układało i Tadek Paudyn (członek m.in. zarządu Wisły, organizator Wisły w Zakopanem) musiał się wycofać. Ja wówczas pracowałem we „Fluorze” razem z Jaśkiem Reymanem, bratem Heńka. Byłem tam nawet udziałowcem. Potem przejąłem ten sklep na Placu Szczepańskim i prowadziłem go pod własnym nazwiskiem. Płk Reyman i Verey (słynny wioślarz AZS) byli współudziałowcami.
PP: Jak doszło do związków pana z pułkownikiem związanych z przejęciem przez Pana sklepu Paudyna?
ZB: Paudyn chciał się wycofać. Firma miała zobowiązania gotówkowe z „Fluorem” i szukano wspólnika, który by wszedł do spółki. Znałem wcześniej Vereya z pracy w AZS, wyjeżdżaliśmy często do Warszawy i staraliśmy się o poparcie władz i wsparcie finansowe dla różnych przedsięwzięć sportowych. Mieliśmy wówczas pewien kontakt z pułkownikiem jako dyrektorem UWFiPW. Udało nam się wówczas odzyskać od Rosjan 8 łodzi transportowanych już przez nich barką poniemiecką do ZSRR. Uzyskaliśmy wówczas poparcie Osóbki-Morawskiego.
Tak doszło do przejęcia przeze mnie sklepu razem z Reymanem i Vereyem, których znałem z wcześniejszych kontaktów handlowych.
PP: Rozumiem, że oficjalnie to Pan był właścicielem sklepu?
ZB: Tak, gdyż to ja musiałem pokryć koszty związane z inwentarzem sklepu i zakupem towaru. To zostało od Paudyna wykupione. Byliśmy jednak na prawach wspólników. Było to towarzystwo nie tyle handlowe, co sportowe. Szczęśliwie tam żyliśmy. Niestety pomieszczenie wynajmowaliśmy od dyrekcji Muzeum Szołajskich. I oni powiedzieli nam, że będą Muzeum powiększać i mimo tego, że mieliśmy umowę wynajmu na 5 lat, to nas po dwóch latach wywalono. Proponowano nam wprawdzie lokal zastępczy w Bronowicach, ale było to zbyt daleko od Krakowa i nie chcieliśmy się na to zgodzić. Heniek już wówczas nie był dyrektorem i ten sklep był naszym źródłem utrzymania w tych czasach.
PP: Rozumiem, że sklep przynosił dochód.
ZB: Żyliśmy z niego. Ja wówczas brałem ślub i Reyman był na moim weselu. Żyliśmy blisko ze sobą. Chcieliśmy być niezależni, chcieliśmy pracować. Żaden z nas nie należał do partii, więc koniunktura przed nami nie była najlepsza. W tym ustroju i przy tej władzy nie mieliśmy perspektyw.
PP: A co z domiarami?
ZB: To zawsze można było jakoś obejść. Znaleźliśmy urzędnika skarbowego, który za dodatkowe wynagrodzenie prowadził nam księgi. Mimo prawidłowego prowadzenia ksiąg zawsze dostawaliśmy domiar. Przy likwidacji sklepu pomogły nam znajomości w „Ars Christianie”. Dyrektorem „Ars Christiany” był Niemczyński i pomógł nam sprzedać urządzenia sklepowe na Śląsk.
PP: Jaki był asortyment w państwa sklepie?
ZB: Był to sklep chemiczny o dość ciekawym asortymencie, gdyż jako pierwsi wprowadziliśmy produkcję i sprzedaż świec kościelnych. Świec kościelnych było wówczas mało (były to lata 1948/1949). Znaleźliśmy wytwórcę na Podgórzu (przy ul. Nadwiślańskiej). Kupiliśmy parafinę, świece, woski i robiliśmy gromnice. Nasz sklep nazywano „gromnicznym” bo wszystkie niemal zakony (nawet z ul. Kopernika) zaopatrywały się u nas w świece.
PP: Skąd panowie brali pozostałe towary?
ZB: Ze Śląska. Sklep prowadził Reyman i Verey - znane osobistości, mieliśmy więc duży kredyt zaufania u kontrahentów. Bywały takie momenty, że gros towaru dostawaliśmy na tzw. rachunek otwarty.
PP: Jaki był podział obowiązków w firmie. Co robił płk Reyman?
ZB: Nie było żadnego podziału obowiązków. Mógł przyjść, kiedy chciał. Między nami była duża różnica wieku. Początkowo ja byłem bliżej jego brata - Jaśka Reymana. Jeżeli któryś z nas chciał wyjść ze sklepu to się po prostu mówiło: „Słuchaj, wychodzę”.
Przedsprzedaż biletów na Wisłę
ZB: Lubił grać w brydża. Bardzo pomagał Wiśle. Prowadził przedsprzedaż biletów na każdy mecz. Właśnie w okresie jak prowadziliśmy ten sklep, to mieliśmy przedsprzedaż biletów „Wisły”. Drugi taki punkt przedsprzedaży biletów w Krakowie mieścił się u znanego optyka Staszka Voigta na Floriańskiej.
PP: Na mieście były więc tylko dwa punkty przedsprzedaży biletów Wisły?
ZB: Trzeci punkt to był już w lokalu Wisły przy ul. Retoryka. Reyman żył Wisłą, żył sportem. Był to wybitny Polak, wybitny wojskowy.
Gwardia
PP: Jak Reyman patrzył na przystąpienie Wisły do Gwardii?
ZB: Z ubolewaniem, choć dostrzegał w tym szansę przetrwania klubu. Miał być wcześniej akces do Kolejarza, ale nie wiem czy przypisać to któremuś z prezesów - w każdym razie to nie wyszło. W sportowym pionie milicyjnym natomiast pracował Jurek Grojecki. Dzielny, odważny człowiek, który potrafił powiedzieć szczerze tym generałom, co o nich myśli. Pracował wcześniej w AZSie, a potem został głównym sekretarzem w pionie gwardyjskim w Warszawie. Był sympatykiem Wisły i ją tam popierał jak mógł jako stuprocentowy wiślak. Był to człowiek inteligentny, wykształcony.
PP: Pan Korosadowicz mówił mi, że w kuluarach mówiło się wówczas, że jeśli Wisła do Gwardii nie przystąpi to klub przestanie istnieć. Czy była taka groźba?
ZB: Tak nie było, bo Kolejarz też był pionem silnym.
PP: Dlaczego więc związek z Kolejarzem nie wypalił?
ZB: Nie znam dokładnie tej sprawy i nie chciałbym o tym mówić, żeby nie wprowadzić w błąd.
PP: Jak przebiegał ten akces do Gwardii? Najpierw musiało to przejść przez Zarząd Wisły, a potem akceptował to zjazd.
ZB: Wiadomo, jak to było w tym czasie - wszystko odbywało się przez aklamację albo przez podniesienie ręki.
Wojsko
PP: Przechodząc do pasji pozasportowych pułkownika. Czym było dla niego wojsko?
ZB: Świętością. To był stuprocentowy żołnierz - w przeciwieństwie do brata Jaśka, który był typem naukowca. Pułkownik to był typowy twardy żołnierz.
PP: Dlaczego nie służył w wojsku po wojnie?
ZB: Nie służył, tak jak nie służyli w nim inni oficerowie z okresu przedwojennego. Trzeba było mieć inny życiorys, trzeba było nie mieć matury. On się nie starał o przyjęcie do takiego wojska. Swoją działalność po wojnie ograniczył do sportu. Był człowiekiem honoru.
PP: Co było najważniejsze w jego życiu?
ZB: Na pewno wojsko, na pewno dom i rodzina, na pewno Wisła. Był to nie tyle wychowanek Wisły, sympatyk Wisły, ale było to - brakuje mi słów - „ciało Wisły”. Dla mnie to był ideał.
PP: Jakie miał inne pasje?
ZB: Kochał grać w brydża. Spotykał się z poważanymi rodzinami krakowskimi: Morstinami, Branickimi. Z Branickimi był bardzo blisko. Często spotykaliśmy się u „Noworola” na kawę i tam bywały i dyskusje polityczne. Trudno to jednak ująć w pewne ramy. Prowadził jednak dość „zamknięte życie” - nie był to na pewno kawiarniany gość. Lubił zjeść, ale nie miał jakiś specjalnych upodobań w tej mierze. Jeśli chodzi o trunki to miał silną głowę, ale nigdy w tym względzie nie przeholowywał. W grze w brydża był bardzo tolerancyjny i gra z nim był sympatyczna. Dla mnie był wzorem człowieka, wzorem Polaka, wzorem wojskowego, wzorem piłkarza, wzorem sympatyka sportu.
Polityka
PP: Jakie miał poglądy polityczne?
ZB: Był to stuprocentowy Polak. Poza opcjami politycznymi. Nie identyfikował się z jakimiś opcjami politycznym. Był poza „nawiasem politycznym” - tak go odbierałem. Nie angażował się w sympatie polityczne po żadnej ze stron. Polska była dla niego najważniejsza, wierzył, że Polska musi być i będzie sprawiedliwa.
PP: Jak przyjmował przejęcie władzy przez komunistów?
ZB: Poznałem go, jak już ta władza była. Na pewno nie byliśmy przychylni tej władzy. On pracował bardzo nad wydźwignięciem Polski ze zniszczeń po wojnie jako dyrektor WFiPW na Zwierzynieckiej. Nie wiem, czy to nie Pirożyński właśnie zaproponował mu tę pracę. Miał duże kontakty w środowisku sportowym Krakowa i nie tylko. To się dawało odczuć w kontaktach z różnymi ludźmi choćby w sklepie. 80% rozmów z nim dotyczyło sportu. Jeśli chodzi o sprawy polityczne, to w towarzystwie nie był skory do dyskusji na ten temat. Był odpowiedzialny za słowa i zdawał sobie sprawę , że „jest na tapecie”. To co sobie przypominam to słowa, że „zostaliśmy sprzedani przez zachód”, że „uznali rząd lubelski” itd. Wierzyliśmy, że będzie inaczej. Jeśli chodzi o okres okupacji to wówczas gdy był już chory to mówił, że „zawdzięcza” to nie tylko temu, że palił papierosy, ale i przeżyciom z czasów okupacji. Jeśli chodzi o okupacyjne czasy, to mimo że darzył nas zaufaniem, na te tematy specjalnie nie rozmawialiśmy. Będąc u sióstr w Łagiewnikach utrzymywał różne kontakty. Przychodzili do niego różni ludzie i jako znany oficer i piłkarz musiał na siebie uważać. Był to człowiek o wszelkich zdolnościach, dla mnie jest przykładem Polaka, sportowca.
PP: Czy czuł się inwigilowany po tym jak został odsunięty od pracy w UWFiPW?
ZB: Nie czuł się pewny. Utrzymywałem z nim w miarę stały kontakt w tym czasie. Nie pamiętam żeby miał jakieś kłopoty, jeśli chodzi o utrzymanie. Nie mieli dzieci. Utrzymywał zresztą stałe kontakty z Wisłą w tym czasie: z Delektą, Żakiem. Wałach natomiast to był tępy oficer i niewypał jeśli chodzi o Wisłę.
PP: Czy robiono wobec niego jakieś podchody, żeby wstąpił do partii?
ZB: To było nie do przeskoczenia ze względu na zasady. Pewnie byłby nadal dyrektorem UWFiPW.
ZB: Jeśli chodzi o mecze po wojnie. Pamiętam, że kiedyś Reyman dał swoją kartę na lożę honorową Wisły na mecz Wisły z Cracovią znanemu krakowskiemu aktorowi (Sokołowski?), sympatykowi Cracovii. Kiedy sędzia rozstrzygnął jakiś incydent na boisku na korzyść Wisły, to ten aktor z trybuny honorowej głośno dał wyraz swej dezaprobacie. Była to rzecz niespotykana i wszyscy się dziwili, że Reyman mu dał miejsce w loży honorowej.
PP: Rozumiem, że Reyman utrzymywał bliskie kontakty z piłkarzami i działaczami Cracovii?
ZB: Tak. To był człowiek odpowiedzialny za każde słowo i czyn i nie było w nim fanatyzmu.
Jeśli chodzi o wspomnienia sportowe to pamiętam jak razem z Martyną wspominali wspólny wyjazd na mecz pociągiem. W trakcie podróży grali w karty, w oko, bo nie było warunków na np. brydża. Martyna opowiadał, że kupił jedną kartę, potem drugą - miał cztery punkty (dwa walety) i powiedział dość. Heniek otrzymał dwie karty, miał 16 punktów. Pociągnął jeszcze jedną i przeciągnął. Gdy okazało się, że Martyna ma tylko cztery punkty to potem przez cały mecz nie mógł się skupić na grze, bo tak go dobijała myśl, że dał się tak wyrolować.
Był cudownym mówcą. Potrafił wzruszyć słuchaczy. Miał takie gadki bez kartki.
W drugiej połowie lat 50-tych często grywałem z nim w brydża. Zapraszał mnie, Martynę i grywaliśmy 4-5 razy w miesiącu u niego w domu. Słuchaliśmy „Wolnej Europy” - było to normalne. Ja nawet robiłem takie zakłady z Martyną: Na drugi rok to ich szlag trafi i będzie zmiana. Heniek Martyna mi mówił: Jak się sprawdzą te twoje słowa to ja uwiążę świnię na obroży i oprowadzę ją wokół rynku (a Martyna był mały i gruby). Takie to czasem żarty opowiadaliśmy w trakcie gry. Reyman śmiał się, choć sam jako dystyngowany człowiek na takie żarty sobie nie pozwalał.
PP: Jak pułkownik przeżył usunięcie go z funkcji kapitana związkowego PZPN?
ZB: Na pewno to przeżył, ale nie należał do ludzi, którzy by się roztkliwiali nad sobą. Kochał sport. Żył przeszłością. Miesiące choroby przeżywał bardzo. Chciał żyć. Los był jednak okrutny dla niego. Henryk Martyna i ja odwiedzaliśmy go w szpitalu, ale rozmowy były bardzo ogólne. Niestety palił zbyt dużo papierosów. Walczyliśmy z tym jego nałogiem, ale bezskutecznie.
Pogrzeb
ZB: Jeśli chodzi o pogrzeb to cały Kraków na nim był. Od czasu pogrzebu kardynała Sapiehy to nie widziałem takiego pogrzebu w Krakowie.