2023.09.30 Wywiad z Otto Wasiuczyńskim

Z Historia Wisły

Rozmowa Z Otto Wasiuczyńskim przeprowadzona 30 września 2023 przez Stowarzyszenie Historia Wisły. Tekst autoryzowany.

Urodziłem się we Lwowie w 1931 roku. Przez długie lata miałem w papierach napisane, że urodziłem się w Związku Radzieckim, a to nie był żaden Związek Radziecki, tylko to była wówczas Polska. We Lwowie byłem do końca wojny. Po wojnie wywieziono nas. Lwów zostawili dla Rosjan, a nas zawieźli do Wrocławia na te tak zwane Ziemie Odzyskane. Mieszkaliśmy tam około 5 lat. Pojawiła się w pewnym momencie swoista panika, że Wrocław wróci do Niemiec. Tata w tym czasie załatwił w pracy służbowe przeniesienie do Swoszowic, tak trafiliśmy do Krakowa.

Na rowerze jeździłem od najmłodszych lat. We Wrocławiu był taki czas, że tata już był w Swoszowicach, a my jeszcze tam mieszkaliśmy - chodziłem do szkoły, trzeba było rok skończyć. Wtedy - a miałem może 18 lat - jechałem z Wrocławia do Krakowa na rowerze na wakacje. Na zwykłym rowerze, bez przerzutki. Jechałem cały dzień, jak człowiek był młody to miał siły nieprawdopodobne. Chyba nawet większe, niż później, jak startowałem w zawodach. Jazda na rowerze bardzo mi się podobała. Gdy Polska odzyskała Wrocław powstał tam Pierwszy Klub Sportowy i tam zacząłem jeździć. Był tam kolarz o nazwisku Karolek, z nim jeździłem na torze. To było w zasadzie za miastem, w dzielnicy Poświętne. Betonowy tor, jeden jedyny w Polsce na 200 metrów, bo wszystkie były większe. Karolek też trafił do Krakowa, pracował w Nowej Hucie. Dowiedziałem się z gazety, że jechał na rowerze, auto go potrąciło i zginął na miejscu.

Wisła już za komuny oczywiście nazywała się Gwardia. Prezesem Wisły z przydziału był zawsze komendant milicji. Cracovia też się inaczej nazywała, to było Ogniwo i podlegało pod spółdzielczość. W innych miastach też były Gwardie, przejęto w ten sposób różne kluby i jak mieliśmy gwardyjskie obozy sportowe to przyjeżdżali zawodnicy z różnych województw. Pieczę nad tym sprawowała milicja i UB, ministerstwo bezpieki. Pamiętam na pierwszym obozie we Wrocławiu, było dużo namiotów rozstawionych, było parę tysięcy uczestników. Na wspólnej odprawie wystąpił jakiś wysokiej rangi oficjel i powiedział „Witam i pozdrawiam Was pracownicy służby bezpieczeństwa”. A takich to tam wtedy było może 10 procent, wszyscy pozostali to byli młodzi ludzie, którzy jeszcze nigdzie nie pracowali. Różne zabawne sytuacje z tym związane miały miejsce. Gdy miałem kontuzję i musiałem mieć zwolnienie lekarskie, to chodziłem do szpitala podlegającego pod służbę bezpieczeństwa - bo tam leczyli się zawodnicy Gwardii. Stamtąd właśnie miałem zwolnienie i przyniosłem je do szkoły. Nauczyciel, gdy zobaczył, że to papier ze szpitala od służby bezpieczeństwa, to pyta mnie czy mój tatuś tam pracuje. Odpowiadam, że nie. Dopytuje, czy może mamusia - mówię „nie”. Chyba się przeraził i pomyślał, że to ja. Potem mnie nie odpytywał, wolał nie ryzykować!

Wisła nie miała tradycji kolarskich, ale jak ja przyjechałem do Krakowa, to ta sekcja już była. Było w niej kilku zawodników. Zapisałem się do niej, ale trudno mi coś więcej powiedzieć o jej początkach. Za moich czasów zakończyła działalność, ale powstała trochę wcześniej, niż ja tam trafiłem. To była wspólna sekcja kolarska i motocyklowa. Dopiero potem to rozdzielono, bo motocykliści mieli inne potrzeby, inne problemy. My otrzymywaliśmy sprzęt, nowe rowery włoskiej firmy Benotto. A oni dostawali nowe motocykle, to oni mieli lepiej! Ogólnie jak chodzi o sprzęt, to ciekawa sprawa, że rowery były dostępne, i to bardzo dobre. Ale nie było opon! Podejrzewam, że ci, co odpowiadali za zakup sprzętu, dostawali jakąś rebuchę. I pewnie dużo większą dostawali przy rowerach, bo to drogi sprzęt, niż przy oponach. Więc tych im się nie opłacało sprowadzać. I to był problem, były rowery, ale brakowało opon, a one się szybko zużywają, potrzeba kilku w ciągu sezonu.

Zacząłem od kolarstwa szosowego i nawet mi dobrze szło. W Krakowie byłem bardzo mocny. Był tutaj kolarz torowy Józef Kupczak, on mnie namówił, żebym przychodził na tor i jego rozprowadzał. Trenował do Mistrzostw Polski w kolarstwie torowym, potrzebował partnera, rozprowadzałem go, a on mnie wyprzedzał. Zobaczył, że mam takie dobre wyniki. Powiedział, żebym też jechał na te zawody. To był cykl w czterech różnych miastach, na pierwsze pojechałem do Łodzi i on odpadł w eliminacjach, a ja zająłem III miejsce! Od tego czasu zostałem już na torze, trochę byłem leniwy całe życie i pomyślałem, po co mam jeździć tyle kilometrów, jak na torze jeździ się tylko cztery. W Gwardii dostałem nowy rower torowy, gdy trafiłem do kadry, przysłali go specjalnie dla mnie. Brałem udział w bardzo wielu obozach, ale nie tyle gwardyjskich - na nich byłem może dwa, trzy razy - tylko na obozach kolarskich. Był taki czas, że co środę na torze Cracovii odbywały się zawody, tak zwane środówki. Startowały tam drużyny poszczególnych klubów, Wisła była najlepsza. W Krakowie był tylko jeden tor i problem był z piłkarzami. Nie mogli się z nimi dogadać, a jak piłkarze grali, to kolarze nie mogli jeździć, żeby nie kolidować. Stale były z tym problemy, w końcu ustalono, że piłkarze trenują popołudniu, a my rano.

Jak zacząłem jeździć, to byłem jeszcze bardzo młody. Pojechaliśmy do Warszawy i po raz pierwszy wygraliśmy dla Wisły mistrzostwo Polski juniorów. Z innych zawodów najbardziej wspominał wyjazd do Tuły, do Rosji. Były tam zawody z udziałem Polski, Rosji i chyba Rumunii, lub innego demoludu. Trafiliśmy na straszne upały. Temperatury po 40 stopni, aż nawet na torze postawiono namioty, bo nie dało się w słońcu wytrzymać. Z Reprezentacją pobiliśmy tam rekord Polski, który miał ponad 20 lat, został jeszcze na olimpiadzie ustanowiony. Równo 5 minut na cztery kilometry. Teraz inne rowery, inne czasy, teraz już się jeździ minutę mniej.

W czasie kariery pracowałem. Gdy byłem zawodnikiem tylko Wisły, to obozów nie było dużo, brało się zwolnienie ze szkoły, z pracy. Ale później, gdy byłem już członkiem kadry, to tych obozów było znacznie więcej. Przed każdymi zawodami międzynarodowymi było kilka dni zgrupowania i to w różnych miejscach. Nigdy w Krakowie, przeważnie - nie wiem dlaczego - w Szczecinie.

Jeżeli chodzi o kontuzje czy urazy, to najczęściej zdarzało się, że na torze jeden zawodnik drugiego potrącił, kończyło się obdarciami, zdartym naskórkiem. Wtedy obowiązywały takie reguły, że na torze trzeba było jeździć w kasku. Na szosie nie. Zawody drużynowe juniorów były na 50 kilometrów, a seniorów na 100. Wisła często w seniorach nie wystawiała drużyny, nie miała składu.

Razem ze mną zawodnikiem Wisły był Janusz Tlałka, ale on dużo większą karierę zrobił na łyżwach, niż na rowerach. Przez kilka lat był mistrzem Polski na 10 kilometrów w łyżwiarstwie. Jego córki były zaś znakomitymi narciarkami. Jan Żelazny z kolei nawet mieszkał niedaleko, też w Swoszowicach. Dobrze jeździł, brał nawet udział w Tour de Pologne. Ale jak zakończył karierę, to niestety alkohol mu zmarnował życie.

Trenerem w Wiśle był Władysław Motyka. Był dużo od nas starszy. Z nim niewiele współpracowałem do czasu jak jeździłem na szosie. Potem miałem z nim kontakt, pamiętam, że on jako trener dostawał jakieś pieniądze. Gdy wyjeżdżaliśmy - zwykle w niedzielę - na trasę zakopiańską, to w Myślenicach kupował nam śniadanie, a gdzieś później kwaśne mleko, z przyjemnością je piliśmy. Atmosfera była bardzo dobra, przyjaźniliśmy się. Był duży przekrój społeczny, bo tam było tylko dwóch prawdziwych policjantów, którzy jeździli na rowerze, a reszta to byli studenci, uczniowie, pracownicy różnych zakładów. Polityka nie wkraczała w życie sekcji, nie było takich tematów. Niektóre kontakty utrzymały się przez kilkadziesiąt lat. Niedawno odwiedził mnie Ryszard Motyczyński. Przyjechał, podziwiałem go - bo jest w moim wieku, a przyjechał samochodem z Paryża. Mamy kontakt przez internet. On też był kolarzem Wisły, ale szło mu trochę słabiej, może ze względu na warunki fizyczne bo był wysoki i bardzo postawny, za to skończył studia i zrobił dużą karierę.

W końcu uznano, że koszty są za duże. Klub musiał płacić za rowery, a to było drogie. Rozwiązano tę sekcję, podobnie jako motocyklową. Po tym już nie startowałem. Młodsi poszli jeszcze do innych klubów, ja zaprzestałem startów. Nie miałem później już kontaktów z Wisłą, czy to jako trener, czy też działacz.

Żyję już wystarczająco długo, żeby to pamiętać i zaobserwować, charakterystyczna rzecz, która zmieniła się przez ten czas w sporcie: za moich czasów kobiety grały tylko w tenis i siatkówkę. Dzisiaj uprawiają wszystkie sporty, co więcej - oglądałem niedawno jakieś zawody, dwóch mężczyzn boksuje, a kobieta jest sędzią! Natomiast jedna rzecz, na którą ciągle nie zwraca się uwagi, a moim zdaniem jest niesprawiedliwa, to warunki fizyczne. Bardzo dobrze jest to rozpracowane w boksie czy zapasach, gdzie są kategorie wagowe. Facet waży 50 kilo, ale chce boksować - proszę bardzo, może być nawet mistrzem świata. Ale w koszykówce czy siatkówce jak jesteś niski, to nie masz żadnych szans. Jeszcze w siatkówce niewysoki może być libero, ale to jest tylko dwóch takich na meczu. W koszykówce jak nie masz 2 metrów, to się nie liczysz. A pieniądze, które są teraz w sporcie obecne, to niewyobrażalna sprawa. Za moich czasów nie zarabiało się na sporcie. Jedyne lewe kanty, to były te etaty. Piłkarze byli fikcyjnie zatrudniani. Było pojęcie zawodowstwa i amatorstwa, nawet była reguła, że w olimpiadach mogą startować tylko amatorzy. To wszystko było bzdurą, bo w państwach tak zwanej demokracji ludowej amatorzy byli finansowani przez państwo. Wyścig Pokoju był tylko dla amatorów i rzeczywiści amatorzy to byli Włosi, Belgowie, bo tam było zawodowe kolarstwo i jak ktoś był dobry, to przechodził na zawodowstwo. Przy okazji któregoś Wyścigu Pokoju była taka sytuacja, że drużyna Belgii została zdekompletowana, bo pracodawca wezwał zawodnika, potrzebował go u siebie w piekarni czy gdzie. Ja z kolei miałem takie sytuacje, że był obóz gwardyjski w Jeleniej Górze na trzy tygodnie. Pracowałem w biurze projektów i napisałem pismo o zwolnienie, na co dyrektor się nie zgodził. Powiedziałem o tym organizatorom, w Gwardii odpowiedzialny za to był pułkownik Markowicz z Urzędu Bezpieczeństwa. Odpowiedział, że idzie do dyrektora no i proszę sobie wyobrazić, że dyrektor od razu się zgodził. W kolarstwie nie mieliśmy tych fikcyjnych etatów. Zamiast tego wypełnialiśmy specjalne druki potwierdzające utracone dochody i te kwoty zwracano nam w klubie. Chodziliśmy też na obiady do kasyna milicyjnego, stołowaliśmy się tam bezpłatnie. Nie wiem dokładnie, jak to było rozliczane, czy to trenerzy opłacali czy był jakiś przydział.

Jako kolarz miałem zwolnienia z wojska. Ale jak już zacząłem dobrze jeździć, to mnie nie zwolnili kolejny raz, tylko wzięli do Warszawy, do CWKS. Tak robili - po co szkolić swoich, jak dobrych można było powołać do wojska. W ten sposób z Wisły trafiłem do CWKS, tylko trzy miesiące miałem normalnej służby, a potem trafiłem do Warszawy. Ale tam nie było toru, miałem szczęście, bo dostawałem więc delegacje do Krakowa, dostawałem „wyżywienie”, czyli pieniądze na diety, a mieszkałem u siebie w domu. To trwało niecały rok, bo nastąpiły zmiany w wojsku po wyrzuceniu Rokossowskiego. Mam nawet takie zdjęcie, gdzie stoję na ławce i zdejmuję portret Rokossowskiego, który wisiał na ścianie gdzieś tam w koszarach.

Za moich czasów w Wiśle bardzo dobra była sekcja bokserska. Czasem mieliśmy wspólne obozy i tam było wielu bardzo dobrych zawodników. Z piłkarzami raczej nie mieliśmy kontaktu, czasem mijaliśmy się na obozach, ale też mieszkaliśmy osobno. Swego czasu koszykówka stała na wysokim poziomie, trener Mięta był znakomitym fachowcem, wiem, że póżniej przez wiele lat był prezesem. Czasem na koszykówkę chodziłem, pamiętam jednego bardzo sprytnego zawodnika, który później trenował piłkarzy, przygotowywał ich kondycyjnie - Tadeusz Pacuła. Był bardzo przystojny, podobny do Gérarda Philipe'a (francuskiego aktora teatralnego i filmowego z lat 40. i 50.).

Czasem oglądam kolarstwo, ale to jest nieporównywalne z moimi czasami. Metody treningowe, sprzęt, same rowery… Rowery są kilka razy lżejsze obecnie, niż wówczas, zawodnicy inne pozycje przyjmują. Po likwidacji sekcji Wisły kolarstwo uprawiałem już tylko rekreacyjnie. Jeszcze w 2021 roku jeździłem, póki mogłem. Ludzie żartowali, że jeżeli w tym wieku jeżdżę, to jestem bardzo mocny - odpowiadałem, że przeciwnie, jestem już taki słaby, że muszę jechać rowerem, bo nie dam rady już chodzić. Ale już nie jeżdżę, bo kręci mi się w głowie, raz się nawet wywróciłem.

Przez lata jednak dojeżdżałem do pracy na rowerze, dzień w dzień, niezależnie od pogody. Z tym związany jest też sekret mojej długowieczności. Pewnego dnia zimą, w bardzo mroźny, śnieżny dzień wjeżdżałem na górę Borkowską. Przejeżdżałem koło przystanku, w pewnej chwili patrzę, ktoś z czekających na przystanku dogania mnie i krzyczy „Panie kochany! Wszystkiego dobrego, sto lat niech Pan żyje! Dwie butelki wódki dzięki Panu wygrałem, bo się z kolegą założyłem, że dzisiaj też Pan będzie jechał!”. Jeszcze kilka lat z tej puli mi zostało, mam nadzieję dobrze je wykorzystać.