Artur Woźniak - król strzelców

Z Historia Wisły

Wersja z dnia 12:54, 15 gru 2009; Gordian (Dyskusja | wkład)
(różn) ← Poprzednia wersja | Aktualna wersja (różn) | Następna wersja → (różn)

Spis treści

Artur Woźniak

Zobacz więcej w osobnym artykule: Artur Woźniak.


Najmłodszy król strzelców 1933 (19 gole)

Tak o nim pisał A. Gowarzewski: „Piłkarz kompletny – znakomity technik, doskonały drybler, wyborny strzelec i wspaniały strateg”. Do tego piłkarz znany z elegancji i kultury gry. Już w drugim swym ligowym sezonie został najlepszym strzelcem swej drużyny (1932) z 13 trafieniami na koncie., by już rok później sięgnąć po koronę króla strzelców polskiej ligi. Powtórzył ten wyczyn po czterech latach.

Potrafił sam wygrywać mecze po efektownych przebojach, gdy partnerom z drużyny nic nie wychodziło. Nie był jednak graczem pazernym na bramki, doskonale zdawał sobie sprawę, że futbol to gra zespołowa i potrafił znakomicie dyrygować całym atakiem. Od początku zaskakiwała ilość zaliczanych przez niego asyst przy bramkach kolegów. Lubił grę kombinacyjną, techniczną i taką potrafił narzucić swym boiskowym partnerom. Czytania gry i roli środkowego napastnika uczył się od mistrza – Henryka Reymana. Był jednak zupełnie innym typem zawodnika. W przeciwieństwie do Reymana, pierwszego króla strzelców w historii polskiej ligi, nie imponował warunkami fizycznymi. Był niski, filigranowy, słabszy fizycznie. Nie imponował też siłą strzałów, a raczej ich precyzją. Łączyło go jednak z Reymanem jedno: boiskowa inteligencja i znakomite czytanie gry. Cechy niezbędne dla środkowego napastnika w klasycznym systemie gry.

Należał do tego wiślackiego pokolenia, które systematycznie wprowadzano do gry w I. drużynie, wiążąc z nim wielkie nadzieje. Debiutował w lidze licząc zaledwie 17 lat w przegranym meczu z Ruchem 0:2 (15 sierpnia 1931). Przy Reymanie grywał jako łącznik. Gdy wiślackiego bombardiera na boisku brakowało zajmował pozycję środkowego napastnika. „Skromny, spokojny chłopczyk” szykowany był przez Reymana na swego zastępcę. W pierwszych meczach ligowych jeszcze niczym specjalnym się nie wyróżniał, ale wprawne oko „starego wygi”, jakim był Reyman, dostrzegło w nim nieprzeciętny talent. I ten talent szlifowano przez najbliższe lata, a Artur był wyjątkowo pojętnym uczniem, eliminując szybko piłkarskie mankamenty, w tym nadmierną ochotę do wózkowania i niedostrzeganie partnerów.
Niespodziewanie, w wieku niespełna 20 lat, przyszło mu zastąpić w drużynie Henryka Reymana. Stało się to po pamiętnych derbach z Cracovią 11 czerwca 1933 roku (1:4) zakończonych skandalem i zejściem Wisły z boiska. W wyniku pomeczowej afery Reyman już na ligowe boiska nie powrócił. „Artur” musiał więc przedwcześnie zastąpić wiślackiego bombardiera na pozycji środkowego napastnika.

Sezon ten był dla niego wyjątkowy z paru powodów. Był pierwszym, w którym rozegrał wszystkie spotkania ligowe. Przede wszystkim jednak zapadł w pamięć obserwatorów ligowych zmagań jako król strzelców tych rozgrywek, kontynuator tradycji strzeleckich Reymana i Kisielińskiego. Tytuł ten psuje nieco fakt, że drużyny ligowe przed finałowymi spotkaniami rozgrywały swoje mecze w dwóch grupach eliminacyjnych.

Ciekawostką był fakt, że w pierwszych pięciu ligowych kolejkach trafił do siatki rywali zaledwie raz, w wygranym meczu z Wartą (30 kwietnia, 2:1) i to z podania swojego mentora – Reymana. Co było niespodzianką, biorąc pod uwagę fakt, że był najlepszym strzelcem swej drużyny w ubiegłym sezonie. Nic więc nie zapowiadało, że będzie w stanie powalczyć o koronę króla strzelców w tym sezonie. Tym bardziej, że walczący o to miano gracz Ruchu Edmund Giemsa imponował skutecznością od pierwszych meczów w sezonie. Wystarczy podać , że w pierwszej ligowej potyczce Ruchu z Garbarnią strzelił aż 4 gole, a później regularnie trafiał do bramek rywali. W końcu maja miał na koncie 6 trafień (w 6 grach ligowych), a Artur zaledwie jedno! Jak się okaże na koniec sezonu, inny rywal do miana króla strzelców, Stanisław Malczyk z Cracovii, w tym samym czasie zaliczył już 3 trafienia.

Artur należał jednak do wyróżniających się graczy Wisły, choć grał pechowo, nie wyzyskując szeregu dobrych sytuacji podbramkowych (czasami bramkarzy rywali wyręczała poprzeczka, jak w meczu 5. kolejki z Garbarnią (29 maja, 0:2). Kolejnego gola strzelił w tym pamiętnym pojedynku z Cracovią, jedynego dla wiślackich barw i znowu strzelonego po asyście Reymana. Jego rywale boiskowi jednak również nie próżnowali: Malczyk w tymże meczu również wpisał się na listę strzelców; Giemsa z kolei w wygranym meczu z Podgórzem (10 czerwca, 2:1) strzelił wszystkie gole dla „niebieskich” i miał na koncie już 8 trafień, przy zaledwie dwóch Artura i 4 Malczyka. Ciekawostką był fakt, że wszyscy ci gracze do wielkoludów się nie zaliczali. Najwyższy z nich Giemsa liczył zaledwie 173 cm wzrostu, choć był mocnej budowy ciała.
W następnych meczach Artur musiał już sobie radzić bez starszego nauczyciela. I poradził sobie znakomicie. W kolejnych sześciu spotkaniach miał znakomitą passę i w każdym z nich trafiał co najmniej raz do bramki rywali. Dowodem najlepszym i najwymowniejszym był następny pojedynek z Wartą (18 czerwca, 2:1). Artur był ojcem zwycięstwa swojej drużyny, strzelając zwycięskiego gola po rzucie rożnym na kilka minut przed końcem meczu. „Co się wtedy działo na trybunach, tego bez aparatu dźwiękowego opisać nie można [pisał sprawozdawca Przeglądu Sportowego]. Jeszcze kilka minut gry – i koniec. Artur powędrował do szatni na rękach kibiców”, stając się od razu ulubieńcem kibiców. Dwudziestolatek imponował i w następnych meczach skutecznością. W meczu z Podgórzem trafił do siatki rywala aż czterokrotnie, najwięcej w historii swoich występów ligowych (2 lipca, 10:1!)

Seria kolejnych spotkań okraszonych bramkami zakończyła się w pierwszym meczu Grupy Mistrzowskiej z Legią (13 sierpnia, 3:2). Strzelił wówczas dwa gole. Co w sumie dawało mu aż 12 bramek w klasyfikacji najlepszych strzelców. Giemsa również nie próżnował, regularnie trafiając do siatki. Strzelał jednak tylko po jednej bramce w meczu i po pierwszej kolejce Grupy Mistrzowskiej po raz pierwszy dał się wyprzedzić w klasyfikacji snajperskiej właśnie Arturowi. Malczyk pozostawał w tyle za tymi snajperami, bo do rozgrywek finałowych przystępował z dorobkiem tylko 6 bramek. Cracovia zresztą z pewnym opóźnieniem rozpoczęła mistrzowskie gry ligowe i miała parę kolejek do odrobienia. Sezon mistrzowski rozpoczęła dopiero 20 sierpnia. W tym czasie Ruch rozegrał już 3 ligowe kolejki, a Wisła 2. Wysokie pokonanie przez Ruch lwowskiej Pogoni 5:1 (20 sierpnia) i dwie bramki Giemsy pozwoliły mu na ponowne wysforowanie się na czoło ligowych strzelców, bo Woźniak we wcześniejszym meczu z ŁKS nie trafił do siatki wywala ani razu (15 sierpnia, 1:1). Poprawił za to statystyki o dwa trafienia Malczyk w meczu z Legią (20 sierpnia, 6:2). Giemsa miał więc już 13 goli na koncie, Artur 12, a Malczyk 8.
W następnej kolejce prowadzący snajperzy mieli okazję zmierzyć się oko w oko, bo Wisła podejmowała w Krakowie właśnie Ruch. Wygrała skromnie ten mecz 1:0, jak potem napisano :w 18-ej minucie uzyskuje Artur z woleja pięknym strzałem jedyną bramkę dnia”. Tym samym zrównał się liczbą zdobytych w lidze goli z Giemsą, który był w tym meczu wyraźnie w cieniu wiślackiego snajpera. Jak się okazało, w tym cieniu pozostał już do końca sezonu, gdyż w pozostałych sześciu ligowych spotkaniach strzelił zaledwie dwa gole. Tyle bramek strzelił Artur w kolejnym meczu na szczycie z Cracovią (3 września, 3:1). Meczu nie tylko prestiżowym, dwóch czołowych drużyn w kraju, ale także meczu, w którym zmierzył swe snajperskie umiejętności z Malczykiem. Z tej rywalizacji wyszedł zwycięsko: Malczyk strzelił o jednego gola mniej. Po czterech kolejkach mistrzowskich miał już 15 bramek zdobytych, dwie więcej od Giemsy. Rywalizacja snajperów nie była jeszcze przesądzona, gdyż w następnej kolejce Woźniak nie poprawił swego bramkowego konta, a Giemsa w wygranym meczu z Cracovią strzelił jedną bramkę, zbliżając się do Artura na zaledwie jedną bramkę. Warte odnotowania było też trafienie Malczyka w tym meczu (24 września, 3:1 dla Ruchu), 10 w sezonie ligowym.
O ostatnich ligowych kolejkach i skuteczności Artura można powiedzieć jedno: w 4 kolejnych meczach strzelił 3 gole. Giemsa nie wykorzystał szansy i trafił zaledwie raz (w meczu z ŁKS: 22 października, 4:0). Starał się wprawdzie nadrobić dystans bramkowy do wiślackiego snajpera i widać to było choćby w rewanżowym meczu z Wisłą, raził jednak nieskutecznością.

Układ gier ligowych był jednak zagmatwany. Wisła zakończyła rozgrywki 1 listopada meczem z Pogonią. Jej główni rywale do mistrzowskiego tytułu grali jednak dalej, mając zaległe spotkania. Tak było właśnie z Ruchem. Nie licząca się z kolei w walce o mistrzostwo Cracovia grać miała po 1 listopada aż dwa mecze: z Legią i 12 listopada właśnie z Ruchem na zakończenie sezonu. Malczyk przed tymi spotkaniami miał na koncie 13 trafień. Woźniak skończył już ligę z dorobkiem 19 goli. Biorąc pod uwagę dotychczasowy dorobek strzelecki obu graczy było wątpliwe, by Wiślaka w klasyfikacji najlepszych strzelców wyprzedził, ale nie takie cuda oglądały już polskie boiska… Cud jednak się nie wydarzył. Malczyk wprawdzie trafiał w każdym z tych listopadowych spotkań, ale trafiał tylko trzykrotnie, co dało mu tytuł wicekróla strzelców. Wyprzedził więc na finiszu Giemsę. Ten jednak to przebolał, bo przecież w ostatnim ligowym pojedynku Ruchu z Cracovią to właśnie chorzowski klub okazał się zwycięski, co dało mu pierwszy tytuł mistrzowski w historii… Wisła ostatecznie zakończyła rozgrywki na 3. miejscu. Pod Wawelem tytuł króla strzelców dla Artura odebrano jedynie jako nagrodę pocieszenia…

1937 (12 goli)

Zobacz też