Puchar UEFA 2005/2006 (piłka nożna)

Z Historia Wisły

poprzedni sezon Rozgrywki w tym sezonie następny sezon
Wszystkie mecze I liga Puchar Polski Puchar UEFA Liga Mistrzów
Mecze towarzyskie międzynarodowe Mecze towarzyskie Rezerwy Juniorzy młodsi Juniorzy starsi
Trampkarze
Kadra Statystyki Spis Sezonów


Puchar UEFA
rozgr. data gdzie przeciwnik wynik strzelcy
I. runda UEFA 2005.09.15 wyjazd Vitória SC Guimarães 0:3 (0:1)
I. runda UEFA 2005.09.29 dom Vitória SC Guimarães 0:1 (0:0)


Czas na nowy początek

Porażka w dwumeczu z Vitorią Guimaraes była wielkim ciosem dla wszystkich osób związanych uczuciowo z „Białą Gwiazdą”. Obok frustracji i rozgoryczenia zrodziła pytania o popełnione błędy, nowe obawy o przyszłość, zasiała ziarno zwątpienia w realność osiągnięcia pucharowych celów. Czy Wisła jest skazana tylko na ligę?

Patrząc na dysproporcję dzielącą obecną „Białą Gwiazdę” od portugalskiego przeciętniaka i coraz szybszą ucieczkę piłkarskiej Europy od ciągle zapóźnionej i pogarszającej sportowy poziom Orange Ekstraklasy, odpowiedź wygląda pesymistycznie. Przepaść pogłębia się, a my zamiast próbować gonić zagraniczną konkurencję, toniemy we własnych słabościach, coraz mocniej pokładając nadzieję w szczęściu i przypadku, a nie konsekwentnej pracy nad gasnącym potencjałem wyszkolenia i cechami wolicjonalnymi zawodników. Ale nie zawsze tak musi być. Na szczęście są przykłady pokazujące, że nawet ubogie kluby - o ile nie popełniają poważnych błędów, dbają o rozwój siły sportowej i uparcie dążą do celu inwestując na miarę własnych możliwości - mogą pokonać teoretyczną przepaść i zaistnieć w walce z silniejszymi potentatami. Najlepszy dała słowacka Artmedia, która potrafiła wykorzystać chwilową słabość Celticu Glasgow, przełamując bramy LM. Zresztą, nie musimy szukać przykładów daleko – również Wiśle udało się w sezonie 2002/2003 zadziwić Europę, ale wtedy na sukces złożyło się kilka niezbędnych i optymalnie rozwiniętych czynników. Wymieńmy je.

Fundamenty sukcesu

Pierwszym był bardzo silny skład, z wielkimi indywidualnościami niezwykle kreatywnymi w ofensywie (Żurawski, Kosowski, Szymkowiak, Uche, czy czarujący życiową formą Kuźba). Dzięki nim Wisła miała wiele wariantów gry (atak pozycyjny, akcje kombinacyjne, błyskawiczne przejście z obrony do ataku, gubiąca krycie gra 1 na 1), którymi mogła straszyć każdego rywala. Duży potencjał sprawiał, że mieliśmy na czym budować, a „Biała Gwiazda” w żadnym meczu nie pozostawała bezsilna, lecz zawsze była zdolna do ukąszenia przeciwników. Aż 14 zdobytych bramek (!) w spotkaniach z trzema renomowanymi drużynami - Parmą, Lazio i Schalke - stanowi dobitne świadectwo siły, nie żaden przypadek bazujący na szczęściu, jak lubi wmawiać prezes Groclinu Zbigniew Drzymała. Zestawmy tą 14-stkę z dzisiejszym zerem w pojedynkach z Vitorią.

Drugi czynnik to stabilizacja kadrowa i długi okres zgrywania się, służący płynnemu realizowaniu taktyki i wypracowaniu brakujących obecnie automatyzmów, pozwalających na akcje i wymiany piłek „w ciemno”, bez dodatkowej straty czasu opóźniającej dynamikę rozegrania. Trzecim był ogólny entuzjazm i dobra atmosfera wokół drużyny, która miała poczucie własnego rozwoju – zapał budowany inwestycjami, a nie cięciami ze strony Cupiała. Sprawiał, że piłkarze z wiarą walczyli w Europie, nie jak dziś ze strachem i świadomością coraz większych braków oraz niepewnej przyszłości klubu. Kolejnym elementem składowym sukcesu pozostawał markowy trener z autorytetem nie tylko wśród piłkarzy, potrafiący odpowiednio wykorzystać ich potencjał (Kasperczak). Wreszcie, mimo wszystko doza szczęścia, z którego jednak umieliśmy pięknie korzystać. Ta mieszanka dała znakomity wynik, nie będący żadnym fuksem, lecz efektem dobrych przygotowań, trafnych działań i inwestycji, oraz wytężonej pracy. Potem nigdy nie udało się go powtórzyć, bo nigdy nie mieliśmy równie silnego składu w ofensywie (Kosowski z Uche nie grali już ani razu w PUEFA), równej ciągłości tworzenia zespołu (zaczęliśmy regularnie tracić najlepszych zawodników i zastępować ich słabszymi), równie budującej atmosfery (której ostateczny cios zadała ubiegłoroczna deklaracja Cupiała o wycofaniu się, wprowadzając klimat zwątpienia i schyłku), skończyła się też przychylność losu (aż do momentu „zesłania” Panathinaikosu). Z czasem dobiegła końca proinwestycyjna i prorozwojowa polityka władz klubu, zastąpiona strategią „każdy jest na sprzedaż” i nastawieniem na czerpanie zysków z transferów zawodników kosztem siły sportowej. W efekcie dziś żaden z czterech głównych elementów ówczesnego sukcesu nie pozostał w Wiśle. Wszystkie straciliśmy za sprawą błędów, lub sprzedaliśmy.

Koszty niekompetencji i braku wyobraźni

Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy największych błędach naszego klubu w ostatnich trzech latach, kiedy zaczęliśmy marsz w dół, uwieńczony regularnym dramatem w pucharach. Pierwszym brzemiennym w skutkach była z pozoru niewinna wymiany murawy. W 2002 roku ówczesnemu prezesowi Wisły SSA, Bogdanowi Basałajowi, zebrało się na kreowanie nowych standardów dalekosiężnego myślenia. Kierując się niezwykle oryginalną logiką stwierdził, że „Wisła nie potrzebuje podgrzewanej murawy, bo w Polsce nie gra się zimą”. Już za przyjęcie takiego założenia powinien stracić posadę, gdyż pokazał, że nie zna terminów i wymogów rozgrywek europejskich pucharów, do których Wisła od wielu lat aspirowała – i nie potrafi pojąć, że chcąc odnosić sukcesy poza ekstraklasą, Wisła automatycznie musiałaby grać w grudniu i w lutym. Chciał oszczędzić, a doprowadził do ogromnych strat finansowych. Klub zmarnował pieniądze na opłacenie niekompetentnych wykonawców i naraził się na późniejsze kłopoty oraz koszty przy meczach z Lazio. Niewykluczone, że gdyby Basałaj wykazał się w porę należytą wyobraźnią i rozsądkiem, będąca w najwyższej dyspozycji w całej swojej historii Wisła przeszłaby Włochów i już wtedy wywalczyła rozstawienie w III rundzie kw. LM. Ale to tylko gdybanie, dlatego poprzestańmy na stwierdzeniu, że na pewno nie stracilibyśmy wówczas ogromnych sum na opłacenie złej firmy i późniejszy cyrk z „ogrzewanymi namiotami”.

Skutki błędu ciągnęły się dalej, bo krótkowzroczność Basałaja trzeba było poprawiać latem, wydając duże środki z budżetu klubu zamiast na zapełnienie luk po odchodzących Kuźbie i Kosowskim, na kolejną płytę. Prezesi postanowili też znów zaoszczędzić i wdrożyć nową, krótkoterminową politykę bilansowania budżetu bez względu na destrukcyjny wpływ dla potencjału drużyny. Zaczęto maksymalnie ciąć wydatki i stawiać na młodzież lub tanich zmienników, co przejawiało się przyjęciem szalenie szkodliwego dla siły sportowej założenia: kupujemy tylko „darmowych” piłkarzy. W efekcie Kosowskiego miał zastąpić dysponujący własną karta Brasilia, Kuźbę „odgrzany” z rezerw Dubicki, a kontuzjowanych Głowackiego i Cantoro, Nawotczyński z przemęczonym i później załamanym rodzinną tragedią Strąkiem. Kłopotów przybywało, bo widząc rozpoczynający się exodus zastrajkował Kalu Uche, któremu nie spodobało się, że klub puszcza najlepszych, a jemu broni podążać za pomysłami menadżerów, tak jak kobieta lekkich obyczajów podąża za rozkazami alfonsów.

Gorzki plon

W efekcie dzięki nowej polityce budżetowej i braku inwestycji w skład, straciliśmy cały dorobek i postępy poprzedniego sezonu - a zwłaszcza siłę skrzydeł - ławka rezerwowych skurczyła się do tego stopnia, że na lewej obronie musieli biegać nominalni napastnicy (Dubicki), w kadrze pojawiły się słabe, ale za to „darmowe” wynalazki typu Ouadji i Belotte (do czego przyczynił się również podejmujący złe decyzje personalne Kasperczak) - a trzy ostatnie filary zespołu, Szymkowiak, Żurawski i Frankowski musiały grać zawsze i wszędzie, nawet z urazami. Budżet chwilowo się zgadzał, niestety pułap siły sportowej już nie. Zapłaciliśmy za to kilka miesięcy później, gdy zespół zmęczony i trapiony kontuzjami wynikłymi z przeciążeń odpadł z Valerengą. Norwegom wystarczyło tylko odciąć słaniającego się na nogach, kontuzjowanego „Szymka” i ustawić mur wokół własnego pola karnego, by całkowicie sparaliżować pozbawioną innych kreatywnych pomocników Wisłę (zdolnych szybkim atakiem pozycyjnym i grą kombinacyjną rozerwać krycie). Zemściła się też letnia oszczędność na transferze wysokiego i poprawnie walczącego w powietrzu napastnika, który w takiej dramatycznej sytuacji mógłby przynajmniej umożliwić „grę na aferę” i „przebitkę” (zarząd nie zgodził się np. na sprowadzenie Włodarczyka z Widzewa, bo trzeba było za niego zapłacić). O główkę z wysokimi i silnymi fizycznie Norwegami musiał walczyć drobny Frankowski – nic dziwnego, że przegrywał, a Wisła pozostawała bezsilna. Do zdobycia rozstawienia w przyszłosezonowej walce o LM zabrakło bardzo niewiele - tylko 1 punkciku w rankingu, ponieśliśmy też straty finansowe znacznie przewyższające skalę letnich oszczędności. Po raz kolejny dostaliśmy nauczkę, że bezmyślnie oszczędzając grosze, traci się miliony.

Przebudzenie i ponowne zaśnięcie

Na szczęście zimą Bogusław Cupiał zreflektował się i wyciągnął prawidłowe wnioski. Znacząco wzmocnił skład, uzupełniając cześć luk, dokupiono obrońców, zainwestowano w bramkarza i nowych pomocników, poszerzono ławkę rezerwowych. Powiększono budżet. Drużyna znów zaczęła robić postępy, bez problemu pokonując znajdującą się w świetnej dyspozycji Legię podczas wyścigu o tytuł. Latem znalazły się pieniądze na kolejne wzmocnienia. Niestety, całe dobro tego okresu zostało przyćmione dwoma sprawami – pechem w losowaniu rywala III rundy kw. LM (Real Madryt) i fatalnymi w skutkach błędami Kasperczaka, który zupełnie zlekceważył kwestię ligowego minimalizmu i nonszalancji. Doszły ogromne wpadki sztabu medycznego (np.: sprawa Dawidowskiego), powodujące, że wydane pieniądze nie zostały zainwestowane optymalnie. Porażka z Realem, zamiast wkalkulowaną sytuacją, stała się przyczynkiem do odwrotu od strategii klubu bazującej na słusznych wnioskach wyciągniętych po Valerendze. Zarząd nagle za plecami trenerów oddał Uche do Bordeaux, rozbijając stabilizacje drużyny, ogromnie osłabiając prawą pomoc i na kilka dni przed Pucharem UEFA zmuszając szkoleniowców do zmiany obowiązujących wariantów taktycznych. Mimo to zespół miał wszelkie dane i obowiązek przejść Dinamo Tbilisi, niestety za sprawą kardynalnego lekceważenia przeciwnika przez zawodników, dołku fizycznego i personalnych decyzji Kasperczaka (np.: wystawienie Kukiełki zamiast Cantoro), zaliczył w dwumeczu kompromitującą klęskę. Tolerowanie minimalizmu i nonszalancji, oraz ocierająca się o pychę pewność siebie współodpowiedzialnego za pucharowy skandal Kasperczaka, zebrały smutne żniwo.

Wejście na samobójczą ścieżkę

W tym momencie lawina błędów runęła z całą mocą. Każda kolejna decyzja „góry” miała skrajnie destrukcyjny charakter. Bogusław Cupiał zrobił najgorszą z możliwych rzeczy - postanowił wyprzedać„winowajców” w oderwaniu od potrzeby zachowania oraz dalszego rozwoju potencjału drużyny, bez planu sprowadzenia równowartościowych następców - i po raz kolejny zmienił strategię klubu, całkowicie gubiąc naukę Valerengi. Zaczął zmieniać dla samych zmian, a nie na lepsze, uległ złym doradcom i zatrudnił dwie kompletnie nieudolne osoby – Wernera Liczkę i Janusza Basałaja. Na koniec jeszcze ogłosił rezygnację, tworząc atmosferę ostatecznego końca „Wielkiej Wisły”, działającą nie tylko na kibiców, ale i morale piłkarzy – większość zaczęła traktować nasz klub jak tonący okręt, z którego trzeba wiać byle prędzej, nawet na turecką prowincję, czy do II ligi hiszpańskiej, bez względu na wszystko. Przestali wiązać jakąkolwiek przyszłość z „Białą Gwiazdą”, niektórzy odwołali deklaracje o chęci pozostania w Krakowie do końca kariery, by zrehabilitować się za gruzińską hańbę. Tym samym zaprzepaszczono jesienny dorobek przerażonej pucharową klęską drużyny, która wreszcie „zareagowała pozytywnie” i znacząco poprawiła wszystkie elementy boiskowej postawy, od zaangażowania w każdym meczu, aż po atak pozycyjny. Pod koniec rundy jesiennej 2004 roku jakość gry Wisły ponownie wyglądała niezwykle obiecująco, niestety, szybko została bezpowrotnie zdemontowana.

Zimą sprzedano ostatniego kreatywnego pomocnika i głównego konstruktora zespołu, Mirosława Szymkowiaka, nie sprowadzając nikogo w jego miejsce. Pozbyto się także reprezentanta Polski Damiana Gorawskiego, którego jednak przyzwoicie zastąpił bardzo szczęśliwie znaleziony Jakub Błaszczykowski. Zarobione pieniądze nie zostały reinwestowane w rosnące potrzeby drużyny, która była coraz słabsza i prezentowała się coraz gorzej. Zaczęły się poważne problemy w drugiej linii. Wiosna okresu Liczki i Basałaja to „cofanie się Wisły o kilka lat” jak stwierdził Maciej Zurawski. Niemal wszyscy piłkarze notowali regres, gubili prawidłowe reakcje, w klubie zaczął rządzić chaos, wojny wewnętrzne i z kibicami, a marka Wisły podupadała. Ponad pół roku czasu zostało zmarnowane, niosąc równanie w dół i nowe zagrożenia zamiast poprawy starych. To było drugie, najgorsze „tąpnięcie” sportowego poziomu w ciągu ostatnich lat, którego koszty nadal ponosimy.

Powielenie dawnych błędów

Fatalny styl gry Wisły, okraszony beznadzieją końcówką sezonu i kompromitacjami w Warszawie i Lubinie, zmusił właściciela klubu do weryfikacji części własnych błędów. Zatrudniono nowego trenera, pożegnano specjalistę od „destrukcji wszelakiej” Janusza Basałaja. Niestety, na nadrobienie straconego czasu było już za późno. Zespół zaczynał prawie od zera na kilka tygodni przed meczami o awans do LM. W dodatku dusiła go polityka władz klubu, polegająca na sprzedawaniu najlepszych zawodników i konsumowaniu zarobionych na nich pieniędzy. Zamiast wspierać rozwojowe tendencje i dbać o możliwie największe spełnienie potrzeb sportowych, obniżono budżet. Uznano, że można bezboleśnie dla wyników i jakości gry osłabić skład. Powielono błąd sprzed 2 lat, dopuszczając do kolejnego drastycznego obniżenia potencjału zespołu i uczyniono politykę poszukiwania nowych zawodników zakładnikiem hasła: „żadnych drogich transferów do klubu!”. A więc automatycznie, żadnych naprawdę wartościowych. Wybór potencjalnych kandydatów do gry w Wiśle ograniczył się raz wtóry do piłkarzy „darmowych”, względnie mało kosztownych. Nadmiernie oszczędzając i tnąc wydatki, raz wtóry więcej straciliśmy niż zyskaliśmy. Zgodnie z powyższymi założeniami, odejściu następnego kluczowego zawodnika, Macieja Żurawskiego, nie towarzyszyło reinwestowanie całości wpływów z transferu w klasowego następcę lub następców. Ogromna rana dla zespołu nie została zatem w żaden sposób zaleczona. W dodatku „profesjonalizm” poprzedniego zarządu klubu zniszczył drużynie okres przygotowawczy, wysyłając ją na zgrupowanie do miejscowości bez porządnych boisk i sparingpartnerów. Operacja „Liga Mistrzów” bardziej przypominała więc tanią komedię kręconą w ostatniej chwili, niż profesjonalnie zorganizowaną i przemyślaną walkę o miliony Euro.

Dramat zmarnowanej historycznej okazji

Efekty były łatwe do przewidzenia – mimo korzystnego wyniku pierwszego meczu z Panathinaikosem, gdzie zaskoczonych i słabo dysponowanych Greków praktycznie w pojedynkę rozbił Frankowski, przegraliśmy największą i niepowtarzalną szansę w historii na LM, choć brakło tak niewiele. Dokładnie 6 minut i uniknięcia kilku banalnych indywidualnych błędów, których bardziej wartościowi piłkarze nie popełniliby. Wystarczyliby odrobinę lepszy bramkarz na przedpolu, jeden-dwóch dodatkowych klasowych zawodników w ofensywie, posiadających boiskową charyzmę i zdolnych przytrzymać piłkę oraz rzucać prostopadłe podania i wysoki stoper, który mógłby wydatnie pomagać przy stałych fragmentach gry, luzując słabo dysponowanego w obu spotkaniach Głowackiego. Zapłaciliśmy potworną cenę za brak wyobraźni, stratę wiosennego czasu i przyjęcie szkodliwych założeń, osłabiających drużynę ponad miarę.

Dalszy regres

Kac po Atenach trwał długo. Za długo również dla włodarzy klubu, którzy tuż przed końcem okna transferowego tradycyjnie powtórzyli dokładnie błędy sprzed dwóch lat, sprzedając najważniejszych dla koncepcji gry piłkarzy – Kalu Uche i ostatnią wielką gwiazdę, Tomasza Frankowskiego. Kto wymyślił absurd, że w Puchar UEFA polskim klubom o sukces jest dużo łatwiej niż w walce o LM i można sobie pozwolić na kolejne osłabienia i transfery „last minute”? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że skoro nie dało się ich zatrzymać, należało natychmiast pozyskać przynajmniej 2-3 godnych następców z zagranicy, gotowych do gry na wysokim poziomie od zaraz – niestety, nasi „racjonalizatorzy” woleli postawić na leciwego Pawła Kryszałowicza, którego motoryka wyglądała jak Warszawa po II wojnie światowej oraz Brazylijczyka Andre Barreto, którego nieszczęście polegało na tym, że trafił na pozycję, gdzie uprzywilejowany status wraz z gwarancją wieczystej promocji ma ulubieniec trenera Engela – Konrad Gołoś. Więc tak naprawdę, nie było żadnych wartościowych uzupełnień w miejsce Uche i Frankowskiego. Drużyna została doszczętnie rozbita i stała się bezbronna nawet wobec takich „potęg” jak Vitoria Guimaraes.

Skala potrzeb naszego zespołu

Dlatego aktualny obraz Wisły, oglądany przez pryzmat pucharowych potrzeb wygląda bardzo źle – brak naprawdę wartościowych piłkarzy w podstawowym składzie, o ławce rezerwowych nawet nie wspominając, nie ma kreatywnych bocznych pomocników zdolnych gubić krycie i organizować grę ofensywną, w środku pola króluje luka po odejściu Mirosława Szymkowiaka, atak opiera się na bardzo zdolnym, ale nie niezniszczalnym Brożku, który może liczyć jedynie na powoli dochodzącego do formy Kuźbę, w bramce mamy bardziej rozkojarzonego showmana niż rasowego golkipera, obrona potrzebuje uzupełnień na środku i bokach. Polityka kadrowa ostatnich okien transferowych sprawiła, że potrzeb jest bardzo dużo, więcej niż kiedykolwiek w poprzednich latach. Z dzisiejszym składem Wisła nie ma szans na odnoszenie sukcesów w Europie, a jedynie w naszej marnej jakościowo lidze. Brakuje konkurencji, zdrowej rywalizacji, potencjału.

Naprawmy błędy

Jeśli dobroczyńca naszego klubu, Bogusław Cupiał, nadal pragnie zaistnieć z Wisłą w Europie, potrzeba pilnych zmian i powrotu do wypracowania czterech głównych warunków sukcesu, którym zawdzięczaliśmy wspaniały sezon 2002/2003. Mocnego składu, z jeszcze silniejszą niż wówczas defensywą i większymi odwodami na ławce rezerwowych (wobec zdrenowania i słabości krajowego rynku, potencjalnych kandydatów na Wiślaków trzeba szukać zagranicą poprawiając scouting), przynajmniej kilkumiesięcznego okresu stabilizacji i intensywnej pracy po dokonaniu niezbędnych wzmocnień drużyny, markowego trenera o ogromnym autorytecie wśród zawodników i w całym środowisku piłkarskim, inwestycyjnej atmosfery rozwoju, która pozytywnie stymuluje wszelkie przeobrażenia i najlepiej działa na zaangażowanie zawodników (wzmocnionej zapisanym w kontraktach, poprawionym regulaminem dyscyplinarno-premiowym, ściślej powiązanym z wynikami) - plus konsekwentnego dążenia do rozbudowy infrastruktury, aby w przyszłości istniała możliwość poprawy warunków szkolenia piłkarzy, zwłaszcza młodych. Koniecznie trzeba też zerwać z koncepcją zarabiania na piłkarzach kosztem siły sportowej drużyny i hasłami „każdy jest na sprzedaż”, bo wówczas wszystko, co zostanie zbudowane, błyskawicznie ulegnie destrukcji, a klub wpadnie w błędne koło ciągłego zaczynania od nowa – nigdzie sportowo nie dojdziemy, nieustannie cofając się do początku. O nagminnym powielaniu identycznych błędów i wadliwych założeń, już nie wspominam. Jeśli wszystko uda się spełnić, Wisła znów zyska realną szansę na walkę o pucharowe cele i trwałe wyjście z dzisiejszego kryzysu w dobie 100-lecia istnienia.

Oby wchodziła w nie odnowiona i znacznie silniejsza niż obecnie, z realnymi możliwościami przełamania złej pucharowej passy. Wszystko zależy od decyzji i pragnień Bogusława Cupiała. Miejmy nadzieję, że tym razem wyciągnie prawidłowe wnioski z minionych błędów i nie popełni żadnych nowych, dalej nieustępliwie krocząc z Wisłą drogą walki o najwyższe cele.


(Markus)