Kazimierz Kościelny, wywiad 16.09.2009

Z Historia Wisły

Wywiad przeprowadzono 16 września 2009 roku w mieszkaniu Kazimierz Kościelnego.

Spis treści

Część I

HW: - Najpierw zapytałbym o Józefa Kohuta, który kończył występy w Wiśle akurat w tym sezonie, w którym Pan debiutował – w 54 roku. Postać legendarna, obrosła różnymi anegdotkami...
KK: - Tak, tak. Nawet swego czasu - to był koniec lat 40, jeszcze nie było ligi - Kohut był królem strzelców. Nie pamiętam ile - 100 bramek strzelił czy coś. No bo wygrywało się z Ogniskiem Siedlce 21:0, czy z Motorem Lublin 16:0 [w rzeczywistości z Motorem Białystok - przypisek HW], a on był bramkostrzelny przecież. Była taka uroczystość na boisku Wisły, wręczało mu się jakąś nagrodę, i razem z Adasiem Brzoskwinką, który też grał w tych trampkarzach, wręczaliśmy mu kwiaty. Także ja mam takie z nim skojarzenia jeszcze z dawnych lat.
HW: - Natomiast mówi się o nim, że osiągnąłby jeszcze więcej, gdyby nie styl życia.
KK: - Bezwzględnie tak. Wie Pan, on był zupełnie innej postury niż Gracz. Może nie postury, ale – powiedzmy – inny typ fizjologiczny. Gracz był wytrzymałościowcem, on harował od „szesnastki” do „szesnastki”, był mózgiem drużyny, waleczny, targał, szarpał no i denerwował się jak coś komuś nie wyszło. A z kolei Józio Kohut to był szybkościowiec, miał najlepszy start w klubie, na paru metrach się urywał. Mimo że wyglądał tak jak jakaś babeczka, taka gospodyni domowa, bo był zaokrąglony, to naprawdę miał błyskawiczny, szybki start. Ale nie miał wytrzymałości, i on nie walczył, nie biegał. I to Graczowi się nie podobało i nie raz miał do niego duże pretensje o to. No ale strzelał bramki, był bramkostrzelny. Miał taki szybki strzał z podudzia – nie żeby odciągał tę nogę gdzieś do tyłu, tylko po prostu takie szybkie błyskawiczne uderzenie. No i miał bardzo dobry drybling. Jak pamiętam, tu ze Spartą Praga Wisła grała towarzyski mecz, na starym boisku jeszcze. Wygrała Wisła 5:3 wtedy (Czesi wtedy byli bardzo dobrym zespołem, w ogóle piłkarzy mieli dobrych) – on strzelił trzy bramki wtedy [w rzeczywistości 4 - przypisek HW]. To był jego naprawdę mecz wielkiej klasy. No ale – no niestety no – miał takie zawirowania pewne. Ale to się zdarza wielu zawodnikom, którzy często ograniczają swoje możliwości, które mogłyby być większe. Zresztą Mieciu Gracz – co tu dużo gadać – tak samo przecież miał, biorąc jeszcze pod uwagę to, że przecież zabrała mu wojna najlepsze lata jak by nie było, bo on przecież w juniorach grał – miała mistrzostwo Polski Wisła – przed wojną. A tu potem, no cóż, w tych mistrzostwach Krakowa grywali tam na Błoniach, na boisku Zwierzynieckiego czy Juvenii, ale to sporadycznie tylko, to była tylko namiastka taka.
HW: - To jest to pokolenie zawodników, którzy jeszcze nie zdążyli na dobre wejść do składu Wisły w 38 - 39, tak samo jak Jerzy Jurowicz, z którym Pan miał okazję razem występować w jednej drużynie, a który w połowie lat 50 już kończył karierę.
KK: - Tak, no jeszcze zagrałem z nim, z Mordarskim Zdzisławem i z Mamoniem.
HW: - No właśnie. Czy o Jurowiczu? Wspominany jest też jako jedna z postaci legendarnych Wisły…
KK: - Tak, to był po prostu zawodnik niezwykle ambitny, pracowity i oddany zespołowi. Z resztą powierzoną miał funkcję kapitana drużyny. Zawsze wobec sędziów był taki uprzejmy, grzeczny. Jak sędzia zwracał uwagę komuś to stawał przed nim na baczność jak w wojsku. Także cieszył się dużą popularnością i szacunkiem. Można było na nim polegać, nie był takim zawodnikiem żeby lekceważył jakieś sprawy ambicjonalne, żeby odpuścił coś.
HW: - Natomiast potem zastąpił go w pierwszej drużynie na bramce Kalisz. Jakim on był bramkarzem, jakim był człowiekiem?
KK: - Stasiu Kalisz to był bramkarz o dobrych warunkach fizycznych. Wzrost miał jak na te czasy dość wysoki – w miarę, choć nie żeby był bardzo wysoki. Sprawny, miał sylwetkę bramkarza na pewno. Tylko - czy ja wiem? - on może psychicznie nie był taki w pełni dojrzały. Tu można dać przykład tego tragicznego spotkania z Legią. On tam też się przyczynił... Zresztą cała drużyna zawiodła – nie można powiedzieć, żeby ktokolwiek na wysokości zadania stanął. No i po tej tragedii, jak wracaliśmy z Warszawy, tośmy wysiedli w Płaszowie. To wszystko młodzi chłopcy przecież, było nie było, i byli wszyscy załamani. Najbardziej chyba Marian Machowski, bo on był wtedy nominowany to kadry i bał się że nie zagra. Ale zagrał ten mecz z Bułgarią we Wrocławiu.
I niedługo potem Stasiu Kalisz – sympatyczny chłopak, ambitny, ale pewnie nie był taki, żeby nie załamywać się, nie poddawać – wkrótce zniknął z areny. Gdzieś grał jeszcze, chyba w Koronie, ale nie jestem pewien. I wtedy przyszedł właśnie Leśniak.
HW: - Właśnie chciałem też o trzeciego bramkarza z lat 50 zapytać. Kalisz kończył karięrę w Koronie, w Czarnych…
KK: - No właśnie, tak przypuszczałem.
HW: - No właśnie, i trzecim bramkarzem z drugiej połowy lat 50 był Leśniak.
KK: - Tak, on przybył z Tarnowa. O ile pamiętam, to chyba w Metalu Tarnów grał. To był chyba najsprawniejszy bramkarz w Polsce w tym okresie. Był tak ambitny, że on był stawiany za wzór, chyba był najbardziej pracowity na treningach. Ćwiczenia gimnastyczne, rozciągające… Był ulubieńcem panienek, bo była sylwetka piękna i w ogóle. I on fruwał nie raz w tej bramce, taki był „efekciarz”. Trener Károly Kósa, specjalnie czasem – jak przyszło trochę widzów na trening – rzucał mu te piłki, popisywał się jego sprawnością. Z tym że on był straszny nerwus, on był pobudliwy, bardzo nerwowy. Nie raz obronił naprawdę, takim refleksem jakąś piłkę, a czasem zdarzył mu się „klopsik” jakiś.
HW: - Andrzej Gowarzewski to tłumaczy wadą wzroku.
KK: -Zgadza się. On miał w ogóle szkła kontaktowe w pewnym momencie. Jak na przykład czasem takim lobem ktoś posłał tą piłkę, to jak on podniósł wzrok, jakby tracił w pewnym sensie kontakt z tą piłką. To na pewno w jakiś sposób mu nie pomogło.

Część II

HW: - Wspomniał Pan już też o Mamoniu.
KK: - Tak, tak. On przyszedł z Korony. To był niesamowity biegacz – jak na te czasy, to on miał szybkość taką. Może nie miał takiego startu jak Kohut, to był bardziej taki dwustumetrowiec. Na piłkarskie warunki to dłuższe odcinki biegał: miał po prostu takie zdrowie, że od jednej szesnastki do drugiej. Naprawdę, był niesamowicie wybiegany. Grał z początku na lewym skrzydle jak pamiętam, no a potem zrobiono z niego pomocnika. To za bardzo nie pasowało do niego, dlatego że on nie był jakimś takim rozgrywającym. On po prostu przy tych swoich walorach szybkościowych i kondycyjnych, to technicznie był znacznie słabszy. No ale mimo to w kadrze się zameldował i grał, na tej olimpiadzie był też. I to jest ciekawe, że on był kierowcą i jakoś rok czy dwa po skończeniu kariery dostał zawał, potem przyszedł drugi. Mimo tych możliwości fizycznych jednak to serce mu zaszwankowało – przecież w młodym wieku jeszcze odszedł. No ale tak bywa z różnymi zawodnikami – może, ja nie wiem czy dobrze myślę – którzy mają takie możliwości fizyczne i potem nie kontynuują ruchu. On był tym kierowcą więc może to jego zdrowie, jego konstytucja fizyczna wymagało w dalszym ciągu trochę ruchu, żeby ten organizm nagle nie zatrzymał się i nie przestał funkcjonować.
Dlatego przypuszczam, że tacy wytrzymałościowcy muszą jakoś kontynuować swoje życie już po zakończeniu kariery. Zresztą to nie tylko ludzie tej konstytucji, ale tak samo każdy powinien się ruszać, obojętne czy grał gdzieś czy trenował, ale nie wszystkim się chce, albo nie przykładają wagi. Lenistwo.
HW: - Proszę jeszcze scharakteryzować Zdzisława Mordarskiego jako napastnika.
KK: - Tak, więc Zdzisław Mordarski to był bardzo mądry zawodnik. On też grał na lewym skrzydle później. Przeciwieństwem Mamonia był, bo był bardzo myślący w grze, rozgrywający dokładnie, dobry technicznie no i mający bardzo dobre uderzenie zwłaszcza z dystansu. Bo jak Kohut celował w takich krótszych strzałach, sprzed pola karnego czy z już z pola karnego, to Mordarski potrafił uderzyć zza szesnastki nawet. I nie raz mu wychodziła piękna lufa, bo był dobry technicznie i miał też uderzenie techniczne, z podbicia. On miał przydomek Morero. To był taki piłkarz chyba włoski, czy angielski, nie wiem. No i ten przydomek przylgnął wtedy do niego.

Część III

HW: - W późniejszych latach ukonstytuował się ten tercet obrońców…
KK: - Tak, tak, Monica, Kawula, Budka.
HW: - Proszę pokrótce każdego z nich scharakteryzować – jakimi byli piłkarzami, czy się uzupełniali w obronie?
KK: - Tak jak wspomniałem już to z tej trójki Monica to był niesamowicie wytrzymałościowy zawodnik. Miał szeroką klatkę jak się to mówi. On z Wójcikiem nadawali w takich biegach. No a wtedy jak wspomniałem niestety te treningi były dość mało przydatne piłkarzowi, można tak to nazwać. No bo po co piłkarzowi biegać 10 km? Przykład: pojechaliśmy na obóz gwardyjski do Jeleniej Góry – tam Gwardia Warszawa też startowała, Polonia Bydgoszcz. No i rano przed śniadaniem – to było zimą naturalnie – szosą prawie 10 kilometrów na czczo. Teraz to jest wiadome, że każdy zawodnik ma inną konstytucję fizyczną, że jest wytrzymałościowiec, jest interwałowiec. Wytrzymałościowiec, do których należał jeszcze Machowski Marian bo też był chłop na schwał z silnym uderzeniem, czy powiedzmy Władzio Kawula, to im to nie szkodziło w takim sensie jak, no najbardziej to chyba jak wspomniałem Rysiowi Budce. A ja byłem taki średniak – ja to wytrzymywałem, ale na drugi dzień człowiek był pozbawiony świeżości. To się odbijało potem na grze nie raz.
HW: - Kawula słynął z uderzenia.
KK: - Tak. Wie pan, ja go tak poznałem, że pojechaliśmy z Michałem Matyasem na takie krótkie zgrupowanie do Myślenic. No i on był młodszy o parę lat ode mnie – zabrali go jako obiecującego juniora. Okazało się, że ten chłopak już tam sporo umiał. Jak się grało w tę tak zwaną siatkonogę, to umiał tę piłkę przebijać, uderzać tak zupełnie nieźle, no a poza tym to on był ambitny i wskoczył szybko do składu. Jak trener Artur Woźniak objął Wisłę w 56 to przesunął Snopkowskiego na pomoc a Kawulę dał na tak zwanego stopera. I chłopak zaczął tam naprawdę swoje zadanie spełniać. A że właśnie słynął z tego uderzenia, to on był silny fizycznie i miał ten dobry techniczne strzał. Także bił te wolne i zdarzało mu się strzelić bramkę nie raz.
HW: - Rozmawialiśmy o wytrzymałościowcach, o szybkościowcach, a kto Pana zdaniem w tamtych czasach w drużynie miał najlepszą technikę, panowanie nad piłką?
KK: - Wie pan, w późniejszych latach ze Śląska przybył do nas Hubert Skupnik. To był technik taki, no można go porównać w pewnym sensie z Brychczym. Drybling wspaniały, kiwka, zwody, w ogóle cuda. Pamiętam pojechaliśmy już jako oldboje do Wiednia, to on został wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju, choć tam grały dobre firmy, takie jak Bayern Monachium, reprezentacja Austrii Dolnej. A publiczność jego wybrała najlepszym zawodnikiem, bo miał te swoje zwody w ogóle i cuda. No ale niestety on należał do tych, którzy lubili przedobrzyć. Jak minął jednego, dwóch, czasem trzech no to na czwartym się skończyło. A gdyby on wtedy potrafił zagrać, wyrobić pozycję, tak jak zdarzało się że byli też zawodnicy z dobrym dryblingiem, to by było i dla niego z pożytkiem większym i dla drużyny. Z tym że jeszcze on dysponował niezłym startem, takim na parę metrów. On raczej nie był szybki na dwudziestu metrach, ale na takim krótkim dystansie był dobry. On kochał właśnie na treningu takie żonglowanie. Bo niektórzy inni koledzy, tak jak Antoś Rogoza, to myśmy go nazywali okupant, bo jeszcze przed treningiem, zanim trener przyszedł to strzelało się na bramkę, a on nikogo nie dopuścił, tylko lewa! prawa!
HW: - Na przełomie lat 50 i 60 z kolei – można powiedzieć - jednym z lepszych strzelców w drużynie był Adamczyk.
KK: - Tak, Stasiu Adamczyk. Wie pan, on na te czasy to był wysoki, bo on miał coś metr osiemdziesiąt dwa – coś koło tego. Świetny był strzelec, Gracz go chwalił, że ma znakomite uderzenie. On miał stopę – nie tak jak Mieciu Gracz, bo Mieciu miał krótką stopę – a Staszek Adamczyk miał dłuższą. Miał uderzenie takie naprawdę czyste, soczyste, a szczególnie dobrze grał głową – i strzelał bramki. Myśmy się z nim umawiali – bo ja później grałem na skrzydle (wtedy tam mi się najlepiej grało i to była moja pozycja – to on stał tak mniej więcej na linii szesnastki, a ja wrzucałem mu piłkę z rogu między punkt karny a szesnastkę. I on robił trzy kroki i uderzał głową. I wtedy to na tyle miało swoje uzasadnienie, a teraz widzi pan jak są ustawieni obrońcy i napastnicy: wszyscy stoją obok siebie w polu karnym, to właściwie każdy jest pokryty i rzadko który dochodzi do uderzenia głową, a jeszcze jak ten bijący nie potrafi piłki odpowiednio rzucić łukiem to odbijają ją i nic się nie dzieje. Jest pięć rogów, dziesięć rogów i nie ma bramki. A Adamczyk strzelał. Taka była sytuacja, że przyjechała tutaj Lechia Gdańsk - oni byli nazywani „Murarze”. Tam bronił Gronowski, a na skrzydle grał jego brat Robert, no i postać czołowa, najlepszy ich zawodnik – Korek. I oni nie stracili – nie pamiętam – w czterech czy pięciu metrach w bramki. I przyjechali tu do nas do Krakowa, akurat zdarzył się róg, no i ja właśnie uderzyłem tę piłkę w ten sposób co panu mówię – Staszek wyskoczył, palną głową: jeden-zero. Potem znowu z akcji przyłożył tą swoją długą stopę: dwa-zero. No i tak się to skończyło.
HW: - Czyli odczarował…
KK: - Odczarował! Tak, tak było dokładnie w prasie podane, że odczarował. A oprócz tego widzi pan jak graliśmy – to była rewelacyjna nasza wiosna, za Artura jak przyszedł – zwycięstwo za zwycięstwem. Przyjechał Górnik Zabrze i przegrał, dostał „siódemkę”. Stasiu Adamczyk strzelił wtedy trzy bramki czy cztery nawet.

Część IV

HW: - W latach 60 wielu zawodników Wisły, można powiedzieć – była wręcz fala emigracji za ocean, do Stanów Zjednoczonych czy do Kanady. Również pana kuzyn wyjechał.
KK: - Tak.
HW: - Skąd to się wzięło?
KK: - Powiedzmy, że jakaś więź się wtedy narodziła. To było na wiosnę w roku 1960, dokładnie to w kwietniu jak pamiętam, ale już wcześniej była korespondencja. Tam ktoś z Polonii nawiązał kontakt tu z klubem. No i dziw bierze, że w tych naszych czasach na to się zgodzili – to było trochę zastanawiające. W każdym razie czterech chłopaków zdecydowało się na wyjazd. I to był właśnie mój kuzyn Włodek (starszy ode mnie o trzy miesiące, tylko że bardzo bliski bo ojcowie byli braćmi, matki siostrami). No i bardzo dobry zawodnik, tylko że troszkę lubił rozrywkę: Zbysiu Kotaba – był starszy od nas chyba o trzy lata, zdaje się, że 29 rocznik. On jeszcze grał na prawym skrzydle swego czasu bo później łącznika grał. Mieciu Gracz był jego łącznikiem. To było chyba nawet już w 49, że on już zaczął coś grać, zadebiutował. No i dwóch pozostałych: jeden w ogóle nie grał w pierwszej drużynie - Stasiu Domański, on w rezerwie grywał. I jeszcze Edzio Szymeczko, który rozegrał kilkanaście meczy w lidze. Niesamowicie ambitny chłopak, ale wtedy miał konkurencję nie do przezwyciężenia: Monica, Budka. Jeszcze mu się zdarzył taki przykry wypadek jak pojechaliśmy do Bydgoszczy, do Polonii Bydgoszcz. Z jakiś powodów, nie pamiętam, nie mógł grać Budka, nie wiem czy to była kontuzja czy coś. I ten Węgier, Kosa, wstawił go na lewą obronę. A tam trenował tę Polonię Bydgoszcz legendarny zawodnik, Kotlarczyk, Józef Kotlarczyk. Przegraliśmy ten mecz 2:1 i to właśnie Edziu przyczynił się do tej porażki, bo miał piłkę – tak gdzieś jak jest bramkarz, szesnastka – to za rogiem szesnastki, nie skontrolował, czy jest w pobliżu przeciwnik, a on zagrał do Leśniaka za lekko, napastnik wszedł z boku i zdobył bramkę. Chłopak to bardzo ciężko przeżył, no bo nie dość że dostał się tak przez przypadek do pierwszego składu, to jeszcze zawalił mecz no i już było „klops” z tym wszystkim.
HW: - I oni w czwórkę w Stanach występowali w tej drużynie polonijnej?
KK: - To znaczy oni pojechali konkretnie do Kanady. Tam mieli mieć niby półtora roku kontrakt, ale tam przyjechała drużyna z Chicago, Białe Orły. I oni ich ściągnęli do siebie, i tam już zostali. Z tym że Edziu Szymeczko chciał w ogóle wyemigrować już na stałe, ale przyleciał do Polski – nie pamiętam dokładnie – po dwóch latach lub trzech i już go nie puścili więcej i oni zostali w trójkę. Mój kuzynek rozwiódł się tu z żoną Janiną i ożenił się tam też z Janiną, Polką, żeby mu się nie myliły imiona. Tak samo ten Zbysiu Kotaba, też się rozwiódł, bo ktoś mu tam doniósł, że ona gdzieś w Zakopanem na tańcach była. No i Zbysiu chciał może nawet wrócić, bo tam się czuł taki osamotniony, bo ten Domański też się tam ożenił, no ale niestety stała się tragedia, że został zamordowany.
HW: - Czy zna Pan może okoliczności, czy to był wynik napadu?
KK: - Nie, nie, to był czysty przypadek. Po prostu oni zostali w tróję i razem naturalnie mieli więź i tak się spotykali: raz u tego, raz u tego. Ten Zbysiu mieszkał w Polish Village, to taka dzielnica trochę niebezpieczna, bo tam Portorykańczycy mieszkali dość blisko. Oni wszyscy tam mieszkali, no ale jak kuzyn się ożenił to z żoną zamieszkał u teściów, z kolei znowu Domański też tam. No i on wracał od nich, jakoś to było w grudniu. I zauważył, że na korytarzu jakieś dwie panienki grzeją się przy kaloryferze, no a on był Don Juanem i zaczął gadkę. A one podobno były nawet pochodzenia polskiego. Zaprosił je do siebie do pokoju, a okazało się, że one są w towarzystwie dwóch kawalerów. No to zaprosił wszystkich. Jednego z tych kawalerów wysłał do kawiarni, żeby przyniósł coś do napitku. A tak jak mówił mój kuzyn, to on nie lubił nosić portfela, tylko miał w kieszeni taki zwitek tych dolarów, nawet o nominałach jakiś niedużych. Ale oni to zauważyli. Okazało się, że oni nawet z porządnej rodziny byli, jeden był synem adwokata, tylko żyli z takich drobnych kradzieży, włamań może nawet, bo któraś z dziewczyn uciekła z domu, rozbiła samochód ojcu... Tam były jakieś takie powikłania różne. No i oni chcieli go po prostu okraść. Troszkę popili, myśleli że on uśnie, bo to przy stole wszystko było. Było gwaru trochę, głosy, bo to wiadomo przy takich okazjach. No i sąsiad wpadł zobaczyć co się dzieje, a Zbysiu mówi „Nie, w porządku wszystko”. No i w pewnym momencie któryś z tych taką flaszką jakby syfonową uderzył go w głowę. Na nieszczęście nic mu się nie stało specjalnie i wywiązała się bójka. To nie były jakieś takie łobuzy żeby sobie nie dał rady z którymś z nich, bo on był taki sprytny mimo że nie był wysoki. Tyle że jak któremuś tam przyłożył, to ten go nożem ciachnął obok serca. Wtedy wpadł ten sąsiad, a oni noga, zabrali się i uciekli, ale zostawił jeden marynarkę z etykietą tej kawiarni no i potem doszli do wszystkiego i jeden dostał 30 lat, drugi 15. No i widzieliśmy nawet ten pogrzeb. Zbyszek miał jeszcze ślady takie zatuszowane po tej bójce, w tych poduszeczkach leżał bidok no i tak skończył marnie.

Część V

HW: - Mówiło się… Takie sformułowania można teraz znaleźć w różnych opracowaniach, że rzekomo cały Kraków o tym mówił, cały Kraków wiedział, że niektórzy zawodnicy etatowi drużyny nie prowadzą trybu życia sportowca...
KK: - Tak, wie pan, ale to można szukać nie tylko u nas, bo za granicą też takie rzeczy… Ja czytałem – jak była rocznica Deyny, tam był bardzo obszerny w Przeglądzie Sportowym dodatek o Deynie, jak tam w Manchesterze City rządził... Także to różnie z tym bywa.

HW: - To był zawodnik wie pan, z Prokocimia, on tam od juniora grał. Pamiętam żeśmy tam pojechali – juniorzy Wisły – do Prokocimia, ja go pierwszy raz wtedy zobaczyłem. On grał na lewej obronie też, tak jak później z resztą, z tym że był starszy chyba o dwa lata ode mnie. No i był bardzo szybki, pamiętam że jak dorwał piłkę z własnej szesnastki to przez całe boisko przeciągnął. Potem z tego co wiem to jak poszedł do wojska to w Legii grał. To był zawodnik niesamowicie ambitny i waleczny, tyle że warunki miał bardzo „mikro”. To znaczy był niski, był znacznie nawet niższy ode mnie. Choć ja miałem 1,70 m to on coś cztery, pięć centymetrów mniejszy. Ale łapał się do pierwszej drużyny Wisły, pamiętam, że już zaczynał tam grać w późniejszych latach. No i w końcu jak już się rozkruszyła ta kadra dawna i przyszedł wtedy Artur Woźniak nas trenować, to właśnie Jureczek Piotrowski grał na obronie. Jako konkurenta miał z kolei Rysia Budkę. No a naszemu trenerowi Arturowi Woźniakowi zarzucano, że on lubi chłopaków którzy mu się podobają. Wymieniali, że do ulubieńców jego należy Stasiu Adamczyk, Jędrys, Rysiek Budka, no i mnie nawet wymieniali w tym składzie, że mnie foruje, że nie prezentuję takiej gry, która by mnie predysponowała do pierwszego składu, bo był wtedy Gamaj – dobry strzelec. No ale on mnie cenił między innymi dlatego że ja byłem po Leśniaku chyba drugi w zespole, który na treningu dawał z siebie wszystko. Jak piłka poszła na aut jak odbijaliśmy w dwójkę, to ja nie szedłem po nią tylko biegłem. Ale to wszystko wie pan odbijało się później na świeżości. Także ja faktycznie grałem ambitnie, walczyłem, ale to nie były jakieś przebłyski.
No i właśnie tego Jureczka – za nim nie przepadał trener, ponieważ on należał do zawodników… fizjologicznie był postury takiej jak ja, on nie lubił biegów, z tym że ja zmuszałem się i biegałem. A on się „obijał” w takich biegach. Ale na meczu był najlepszy! Walczył. Pamiętam raz na obronie grał tam w ŁKSie świetny napastnik Baran. No to Baran go wyrzucił na bieżnię żużlową, tak staranował go, bo przecież Baran to był silny facet i wyższy znacznie, z wagą to już nie mówię – potem ten Jureczek gonił za nim, „ja go zabiję” – mówił. No i naprawdę był bardzo ambitny i moim zdaniem krzywdził go ten trener niestety, bo on dawał z siebie wszystko i był najlepszy w tyłach w tamtym okresie. Tylko złapał kontuzję jak graliśmy w Opolu – był taki skrzydłowy Spałek, który wszedł mu jakoś paskudnie w kolano i on potem miał jakieś przerwy. Wtedy Rysio Budka wskoczył na stałe do składu, a ten Jurek Piotrowski odszedł. Jeszcze miał takiego pecha, że poszedł do Hutnika. Jak Artur Woźniak po dwóch latach odszedł – poszedł do Hutnika trenować! Jurek powiedział „no to panowie, ja bardzo dziękuję, ale ja tutaj nie mam nic do roboty”. No widzi pan, nie raz takie były zawirowania. Moim zdaniem są tacy trenerzy, którzy uważają, że ważniejszy jest trening jak mecz. No tak było. Tak było na przykład z Kolskym, co nas wyrzucił z ligi. Myśmy grywali takie wie pan giereczki pięciu na pięciu, gdzieś byliśmy na obozie to na śniegu, na tych bruzdach. No i jak ktoś zdawało mu się, że ktoś nie mający na 100 procent pozycji w składzie troszkę słabiej w tych giereczkach wypadał, to on go odstawiał. A on mógł zagrać niezły mecz poprzedni i to się powinno liczyć – w lidze, a nie na takich gierkach. No ale widzi pan, tak jest.
HW: - A proszę coś więcej opowiedzieć o Wiesławie Gamaju.
KK: - Tak, więc Wiesiu Gamaj to był też mój rocznik i mojego kuzyna – 32. On był takiej postury dosyć silnej fizycznie, z tym że w przeciwieństwie na przykład do Machowskiego nie miał wytrzymałości, może też dlatego, że on lubił bardzo zjeść: dobrze i dużo. Ale miał świetną lewą nogę, naprawdę. Strzelał bramki, był bramkostrzelny. On wcześniej zaczął grać w lidze. I właśnie wtedy ja wskoczyłem już na stałe w 1956, jak on miał wesele. Nawet tu na Dzierżyńskiego ówczesnego [obecnie Lea – przypisek HW], tu w kościele Marii Panny. No i w związku z tym nie wystąpił w meczu z ŁKSem, a to był drugi mecz – nie, trzeci, przepraszam – bo pierwszy mecz był na Garbarni w 56. 1:1 z Garbarnią, to było takie potknięcie, potem przyjechała Legia w tym składzie bombowym no i niespodzianka wielka, bo Wisła wygrała 2:0. I trzeci mecz był z tym ŁKSem, wygraliśmy 2:0, ja grałem cały mecz wtedy. No i następny mecz miał być z vicemistrzem Polski, Stalą Sosnowiec. Oni mieli wtedy dobry zespół, tam grało paru zawodników z Wawelu nawet, Wawel wcześniej też był przecież silnym zespołem: Uznański na przykład, Durniok, no i w ogóle szereg innych takich zawodników. No i Gamaj chciał grać, no bo wesele się skończyło, tydzień minął, a trener Artur mówi: „wiesz co Wiesiu, jeszcze sobie odpocznij”. I mnie chciał wepchnąć na siłę po prostu. I faktycznie tak było, że zagrałem ten mecz, wygraliśmy 2:0 chyba, czy 2:1 – Morek strzelił wtedy obie bramki, on też nie należał do ulubieńców trenera Artura, no ale był bramkostrzelny i waleczny i bojowy. Tak się to zaczęło, że Gamaj nie miał tej pozycji, co poprzednio, że był taki na 100 procent. Także Wiesiu stracił na tej swojej pozycji, no ale w dalszym ciągu grał, nie raz też strzelił bramkę. A potem wyjechał do Australii, tam coś grał przez jakiś okres – nie pamiętam jaki. Znowu wrócił, jeszcze coś tam zagrał, ale już tylko śladowo. Wtedy Gracz trenował, a Gracz – Mieciu – był taki zaprzyjaźniony z jego ojcem, który swego czasu grał w Podgórzu w piłkę. No i to co wspomniałem, ten nałóg jedzenia, nie za bardzo mu pomogło, no bo jak człowiek już troszkę tych lat to już tak nie spala, już nie ma tej kondycji. Także to mu troszkę skróciło karierę.
HW: - A z kolei Marian Machowski - to też dość niezwykłe, a w obecnych czasach chyba w ogóle nie spotykane – doktorat na AGH i udana kariera naukowa…
KK: - Tak, ale wie pan jak to wszystko zaowocowało z początku? To było tak: on mieszkał na Skawińskiej, z matką i z młodszym bratem. Ja tam byłem jego, można powiedzieć, bliższym kolegą wtedy. On wprawdzie tam do tych naszych rozrywkowiczów troszkę doskakiwał, no ale… Była taka sytuacja, że tak: mój kuzyn chodził na Akademię Górniczą, Kotaba - na Akademię Górniczą, Gamaj – na Wyższą Szkołę Wychowania Fizycznego, nie mówiąc o Snopkowskim, który skończył prawo. A on nigdzie nie studiował, ale był bardzo ambitny. Więc nagle zapałał ochotą do rozpoczęcia jakiejś nauki, by pokazać kolegom że też może. A był w dobrych układach z takim działaczem – Mieciem Kogutkiem, który w radzie seniorów do tej pory jest u nas – i ten miał różne dojścia. No i on mu pozałatwiał różne sprawy, tu, tego… Śmialiśmy się przez całe lata jeszcze, że Kogutek za niego zdał egzaminy. Ale, jak by nie było, chłopak zawziął się, no i na tą Akademię Górniczą się dostał no i zrobił ten doktorat. Także na pewno miał zdolności i samozaparcie. I tak samo treningi – był ambitny, miał bardzo dobre uderzenie – to było obok Kawuli, powiedzmy Gamaja, najsilniejsze uderzenie w tym okresie w drużynie. Jemu pasował bardzo ten trening - w przeciwieństwie do mnie czy do Rysia Budki – Artura Woźniaka. Bo on był typowy wytrzymałościowiec. Także jak dorwał piłkę – któryś mecz my grali – od połowy boiska poszedł na przebój tak na pozycję prawego łącznika, bo ja grałem na prawym łączniku wtedy, jak przyłożył w róg to piłka zatrzymała się na tym łuku między siatką, bramkarz się tylko popatrzył. Z tym że w późniejszym okresie troszkę miał obniżkę formy. Jak Artur odszedł przyszedł wtedy ten trener węgierski Kosa – to był właśnie ten trening który mi odpowiadał, a jemu może mniej, bo nie było tej wytrzymałości. Z tym że grał jeszcze. Potem przyszedł Finek po Kosy, no i z początku była rewelacja, bo to był trener który potrafił zrobić kondycję jak na owe czasy bardziej nowoczesną. Biegało się właśnie takie interwałowe kawałeczki, to pamiętam że na przykład biegałem z Machowskim stumetrówki, ale nie tak na rekord Bolda, tylko tak na trzy czwarte. Ale to chodziło o to, żeby szybko wracać z powrotem. No to jak my biegli te sto metrów i mieliśmy momentalnie wracać, to ja odetchnąłem sobie dwa, trzy razy i biegłem bez niczego, a on nie mógł tchu złapać przez chwilę. No to jest typowy właśnie wytrzymałościowiec. I tacy byli właśnie Władek Kawula, Monica…
Nie za bardzo przepadał za nim trener Finek. Bo prywatnie mówiąc, on lubił czasem coś powiedzieć za dużo o kimś, jakimś zawodniku tym, tamtym. A tamten tego nie znosił, odstawił go momentalnie. Ale był dobrym zawodnikiem. Myśmy nawet razem ćwiczyli – bo jeszcze jak Matyas nas trenował, to Marian pytał się Matyasa, jakby tak jeszcze w ramach dodatkowej inicjatywy coś potrenować, no to on mówi, żeby taką małą piłeczką odbijać. I on tam załatwił na Skawińskiej – tam była szkoła podstawowa u Tercjana, tam mu dali miesięcznie parę groszy i na tej sali my tam piłeczkę odbijali razem.
HW: - A jakim zawodnikiem był Andrzej Sykta?
KK: - Andrzej Sykta przyszedł do nas z Nadwiślanu i ten chłopak zrobił błyskawiczną karierę. Pamiętam to był początek… No to była wiosna w 59 roku, wtedy ja byłem w najwyższej formie w ogóle, i pamiętam że graliśmy w takiego dziada jak to się mówi: jak jest szesnastka, to do linii bocznej, czterech na dwóch. No i w pewnym momencie ja patrzę, że on mnie wyprzedza, jak byłem w środku. Myślę sobie, co to za chłopaczek taki sprytny. No i okazało się, że z początku zaczął grać na prawym łączniku w rezerwie i właśnie to co wspomniałem – Wójcik Rysiek grał na prawym skrzydle. Kierownictwo liczyło, że to będzie bardzo dobra para w niedługim czasie nawet. Że to będzie wzmocnienie ataku na pewno. No i potem jakoś tak się stało, że Wójcik został przekwalifikowany na obrońcę (z początku chyba na bocznego, a potem na środkowego, tam razem z Kawulą), a właśnie Sykta wylądował na prawym łączniku, a Machowski był wtedy prawoskrzydłowym. No i okazało się, że ten chłopak ma naprawdę przebojowość i spryt, nawet do tych bramek. Strzelał bramki. W każdym prawie meczu się wyróżniał, no i pod koniec – to było chyba w listopadzie – wylądował w Reprezentacji na meczu z Finlandią, na 5:1 strzelił bramkę. Jeszcze potem, z tego co pamiętam, to zagrał jeden mecz, zremisowany chyba z jakąś arabską drużyną.
Był niebezpiecznym zawodnikiem. Pamiętam graliśmy – w 60 roku to było chyba – w Warszawie z Legią. Wygraliśmy wtedy 3:1, on strzelił dwie bramki, ja jedną. No i wyróżnili go właśnie, że był najgroźniejszym napastnikiem w tym meczu. Także on miał takie przebłyski, czasem może coś zagrał niedokładnie, ale był bardzo niebezpieczny, bo on był taki zwrotny. To nawet zwrócił uwagę ten trener Finek, jak na obozie w Jeleniej Górze robił taki slalom między drzewami: mniejsza pętla, większa pętla. I on zwrócił uwagę, że on mija tak jak w zjeździe narciarskim… Nie tak powiedzmy, że jak ktoś jest niezwrotny, to po prostej linii. On potrafił takie zakosy piękne robić. I to właśnie mu, przy jego szybkości, zdawało egzamin, bo potrafił minąć faceta w dość szybkim biegu. Z tym że nie mógł sobie poradzić tylko z tym Antczokiem. Bo Antczok był lewym obrońcą, wtedy reprezentantem Polski i to był mądry obrońca, i on nie szedł, jak to się mówi, na Andrzeja Syktę żeby mu dać wykorzystać jego szybkość, tylko on go szachował, wie pan. Tak że na dwa, trzy metry on wierząc w swoje przyspieszenie wypuszczał sobie piłkę, a ten Antczok go zastawiał, także nie mógł sobie za bardzo poradzić z nim. No ale normalnie biorąc, to tam obrońcom sprawiał sporo kłopotów.
HW: - Na prawej stronie grał też Adam Michel.
KK: - Pomocnik. Tak, tak, też on chyba z Nadwiślanu przyszedł. To był bardzo mądry pomocnik, mający dokładne podania. Był przeciwieństwem Jędrysa, bo Jędrys z kolei to był lewy pomocnik. On był taki słabszy technicznie i zwrotny, szybki, nawet Brychczy miał czasem kłopoty, bo on go dobrze krył i nie pozwolił mu na te dryblingi. No tyle że, no niestety, też należał do grupy rozrywkowej. Był dobrym zawodnikiem, mądrym. Ale jak miał jechać na Olimpiadę do Rzymu razem z Fredziem Monicą i to nie pojechali, bo chyba zabalowali coś, wtedy pojechali na mecz ze Związkiem Radzieckim, no i tam tragedia była, bo siódemkę Polska dorwała, a oni byli jakoś nie za bardzo przygotowani na mecz. Ale cóż no, nie wszyscy mają taką ambicję, wolą troszkę luzu.