Obcokrajowcy w Wiśle

Z Historia Wisły

Obcokrajowcy w Wiśle. Temat rzeka – i to taka wzbierająca w miarę upływu lat.

Czy rzeczywiście pojawili się w naszym klubie dopiero w 1991 r.? Tak mogłoby się wydawać, bo Wisła od 1906 r. i w następnych latach nie bez powodu szczyciła się, że "przez cały czas swego istnienia pozycję, jaką wywalczyła sobie... w szeregu polskich drużyn, zawdzięcza jedynie własnym rodzimym siłom, a nie elementom importowanym". Taka była reguła, zapisana zresztą w kolejnych statutach klubowych.

Spis treści

Obcokrajowi "pionierzy" w Wiśle

Rudolf Patkolo
Rudolf Patkolo
Mauro Cantoro
Mauro Cantoro
Angelo Hugues
Angelo Hugues
Nikola!
Nikola!
Jean Paulista
Jean Paulista
Marek Penksa
Marek Penksa
Jacob Burns
Jacob Burns
Michael Thwaite
Michael Thwaite
Svitlica
Svitlica
Wisła - Lech 4:2. Dolha "w akcji".
Wisła - Lech 4:2. Dolha "w akcji".
Cleber
Cleber
Tomas Jirsak
Tomas Jirsak
Marcelo
Marcelo
Andraž Kirm
Andraž Kirm
Issa Ba
Issa Ba
Dragan Paljić
Dragan Paljić
Gordan Bunoza
Gordan Bunoza
Andrés Ríos
Andrés Ríos

Ale i od tej reguły istniały wyjątki. Warto w tym miejscu przypomnieć, że do 1918 r. ziemie polskie były pod zaborami, a Kraków znajdował się wówczas w części zagrabionej przez Austrię zwanej Galicją. W tym kontekście trudno posługiwać się pojęciem obcokrajowców w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Z formalnego bowiem punktu widzenia dla obywatela/mieszkańca Austro-Węgier obcokrajowcem byłby np. Polak z zaboru rosyjskiego. Dla czytelności przekazu przyjmijmy, że obcokrajowcem dla Galicjanina będzie każdy, kto pochodził spoza Galicji. Nawet jeśli był obywatelem Austro-Węgier. Będzie to więc także Czech, Węgier, czy Austriak. Dlatego uważni futbolowi kronikarze i w tym pionierskim okresie Wisły (lata 1906-1914) odnajdywali w jej szeregach obcokrajowców.

Za takowych można by uważać pochodzącego z Węgier Dominiaka i Czecha Kowacza (eks gracza Smichova). O tym drugim wiemy niewiele więcej. Nie znamy nawet jego imienia. O Ludwiku Dominiaku jest trochę informacji. Trafił do Krakowa w roku 1910 jako poborowy armii austriackiej i w Wiśle w tym i następnym roku rozegrał kilka spotkań. Wirtuozem piłkarskim nie był, ale S. Mielech wspominał po latach, że to właśnie od niego „Wisła nauczyła się podawać piłkę wewnętrzną częścią stopy”.

Prawdziwy zaciąg cudzoziemski w Wiśle miał natomiast miejsce w roku 1913 z przykrym skutkiem dla klubu. Wtedy to na pamiętny mecz z Cracovią (1:0, wo-), który decydować miał o mistrzostwie Galicji, Wisła zakontraktowała 3 czeskich graczy. Rano przyjechali, grali po południu, wzięli swoje i wieczorem odjechali – jak to lapidarnie ujął potem J. Kałuża. Taka praktyka nie była czymś wyjątkowym w owym czasie, choć w Wiśle wydarzyła się po raz pierwszy. Nie było to dla nikogo tajemnicą, o czym świadczą relacje prasowe. Stało się jednak powodem odebrania Wiśle przy zielonym stoliku mistrzowskiego tytułu. Sam zresztą występ Czechów w tym meczu potraktowano w IKC jako czeską intrygę „w celu wprowadzenia niesnasek w polskim sporcie”, a dowodem na to miało być fizyczne wręcz znęcanie się czeskich futbolistów nad graczami Cracovii na boisku. W tym miejscu warto podać nazwiska tych brutali. Byli to prascy gracze (głównie Sparty): Pek, Špindler i Šikl. Są wprawdzie co do tego pewne wątpliwości, gdyż np. Gazeta Poniedziałkowa twierdziła, że byli to piłkarze z Kladna i Kolina. Na stronach internetowych praskiej Sparty można w galeriach zdjęciowych obejrzeć fizjonomię Špindlera. Na brutala nie wygląda, ale pozory mogą mylić.

II RP i okres PRL-u

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w II Rzeczypospolitej, żaden obcokrajowiec nie włożył koszulki z białą gwiazdą. Podobnie było w okresie PRL-u. Rudolf Patkolo, choć Węgier z urodzenia, w czasie kiedy grał w Wiśle, był już pełnoprawnym polskim obywatelem.

1991 rok - pierwszy obcokrajowiec

I tak dochodzimy do pamiętnego 1991 roku. A więc w dwa lata po upadku komunizmu w Polsce, kiedy to nie tylko polityczne bariery odgradzające Polskę od świata zostały przełamane, także te sportowe, związane choćby z kontraktowaniem zagranicznych graczy. Początkowo trafiali do polskich klubów gracze tani i o kiepskich umiejętnościach. I tak stało się w Wiśle. Za namową byłego bramkarza „Białej Gwiazdy” Roberta Gaszyńskiego (chyba pierwszego menadżera w Wiśle w okresie III RP) do Wisły trafił z południowego krańca Afryki (RPA) Noel Chama Sikhosana. Była to sensacja nie lada, bo nie dość, że był to pierwszy obcokrajowiec w naszym klubie – to jeszcze był Murzynem. O filigranowym Noelu mówiono w mediach za trenerem Adamem Musiałem, że „ma papiery na granie”. Nic dziwnego, że w Wielką Sobotę 1991 r. na mecz z Zagłębiem Sosnowiec (1:0) wybrała się spora liczba kibiców, pragnących również zobaczyć w akcji „czarną perłę” z Afryki. Starcie Sikhosany z polską ligową rzeczywistością okazało się jednak brutalne. Wszedł na boisko w drugiej połowie meczu i odbijał się od sosnowieckich obrońców jak od ściany, co chwila padając na murawę. Grał zresztą tyłem do bramki rywala i jedyne jego udane zagrania w tym meczu to podania do tyłu, do partnerów. Nic dziwnego, że jego wiślacka kariera ograniczyła się tylko do tego jednego występu.

Don't Cry For Us Poland – chciałoby się ironicznie zaśpiewać za sympatycznymi rodakami Maradony, Jorge Garcią i jego kolegą Marcello Sullerem (czy też Szulerem), którzy zawitali pod Wawel wraz z rozpoczynającym się sezonem 1991/2. Ten drugi ani razu nie wdział wiślackiej koszulki, a jego nazwisko mówiło, że sprowadzenie do Krakowa było chyba niezłym kantem. Garcia zagrał w sumie trzykrotnie (głównie jako rezerwowy), niczym specjalnym się nie wyróżniając i opowieści o jego karierze w Espanolu Buenos Aires były chyba z palca wyssane. Dlatego nikt chyba nie płakał w Krakowie po ich szybkim powrocie do ojczyzny. Napisałem chyba, bo w pamięci krakowianek pozostaną zapewne jako zadeklarowani wielbiciele ich urody, czemu dawali wyraz w wywiadach prasowych. A czy w realu też – kto to wie?

"Wzmocnienia" ze wschodu

Nie udało się z egzotycznymi transferami, więc w zimowej przerwie sezonu 1991/92 rozglądnięto się w najbliższym sąsiedztwie Polski. Wzrok włodarzy Wisły padł na Wschód. Ex Oriente lux – i to światło chyba nieco przyćmiło zmysły wiślackich decydentów, którzy sprowadzając do Wisły Ukraińca Olega Derewinskiego i Białorusina Andrieja Chlebosołowa (narodowość nie jest pewna) poważnie mówili o wzmocnieniach Wisły na miarę europejskich pucharów. Białorusin niczym specjalnym nie zapisał się w mojej pamięci – choć rozegrał w barwach Wisły w sumie kilkanaście spotkań. Drugiego pamiętam jednak do dziś, a to z powodu wyjątkowej urody bramki, którą strzelił przy Reymonta w meczu Górnikiem (1:1). Po strzale Olega z dwudziestuparu metrów, mocno uderzona piłka ugrzęzła w samym okienku bramki. Szkoda tylko, że ten wyczyn oglądało stosunkowo mało kibiców, bo lało w tym dniu jak z cebra i niewielu amatorów futbolu wybrało się tego dnia na stadion Wisły. Jako ciekawostkę można również podać, że była to pierwsza bramka obcokrajowca w wiślackich barwach, a mecz ten toczony był przy starym oświetleniu, co było wówczas rzadkością przy Reymonta. Niedostatek luxów przy Reymonta ten jeden raz wspomogło światło ze Wschodu. W sumie gracze ci nie potrafili na stałe wywalczyć sobie miejsca w pierwszej jedenastce i w następnym sezonie pożegnano się z nimi bez żalu.

Przez następne dwa lata Wisła radziła sobie w lidze bez cudzoziemców. Z kiepskim skutkiem, bo wylądowała przecież w II lidze. I właśnie w tej klasie rozgrywkowej ponownie wzmocniła się graczami zza wschodniej granicy, jakby zapominając o wcześniejszych złych doświadczeniach. Tym razem wzmocnić nas mieli trzej Ukraińcy: rozgrywający Nikołaj Kopystijański, obrońca Roman Goszowski i prawy pomocnik – Wiktor Sydorenko. Jakie to było wzmocnienie świadczy fakt, że pierwszy z tych graczy po 2 zaledwie grach w Wiśle „zasilił” trzecioligowy Świt Krzeszowice. Drugi dotrwał wprawdzie do wiosny, ale w I drużynie występował sporadycznie i niczym specjalnym się nie wyróżniał. Ja zapamiętałem go z dobrej strony w kończącym ligową jesień 1995 r. przy Reymonta meczu z Lublinianką, pewnie wygranego przez Wisłę 4:0, ale na tle tak słabego rywala to w zasadzie wszyscy piłkarze „Białej Gwiazdy” błyszczeli w tym meczu. Graczem z innej piłkarskiej bajki okazał się Wiktor Sydorenko, ale jego klasę mogli Wiślacy poznać w ostatnim sezonie przed spadkiem do II ligi, kiedy to Wiktor grał przy Reymonta w barwach Hutnika i należał do wyróżniających się graczy tego spotkania. Kibiców Wisły swą grą nie zawiódł. Strzelał wprawdzie mało bramek, ale np. ta strzelona 1 czerwca 1996 r. w wyjazdowym meczu ze Stalą w Stalowej Woli (1:0) walnie przyczyniła się do awansu Wisły do I ligi. Wyjątkowej urody gol strzelony w ostatnim meczu sezonu (z Jeziorakiem Iława 4:2) był tylko wisienką na torcie, wieńczącą bardzo udany sezon Ukraińca w barwach Wisły. Następne lata nie były już tak udane i zapewne przyczyniły się do tego kontuzje nękającego tego zawodnika. Wraz z przyjściem Telefoniki do Wisły zakończyła się jego kariera z białą gwiazdą na piersi.


W pierwszym sezonie po powrocie do I ligi Wisłę wzmocnić miał Kameruńczyk Guy Armand Feutchine. Mikrej postury i masy ciała sprawiał na pierwszy rzut oka wrażenie jakby miał się za chwilę przewrócić o zbyt dużą piłkę. Radził sobie z nią jednak całkiem dobrze. Dobrze wyszkolony technicznie, potrafił też nieźle dryblować i imponował ambicją. W barwach Wisły strzelił w sumie trzy bramki. Nie był to zbyt imponujący dorobek. Ja zapamiętałem tę strzeloną Widzewowi 21 września 1996 r. (1:2), kiedy to na raty pokonał Muchińskiego, wzbudzając tym zachwyt na widowni. Bo trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że Widzew był wówczas ligową potęgą, którą prowadził jako trener F. Smuda. Jego wiślacką karierę wstrzymywały kontuzje. Po przyjściu Telefoniki zrezygnowano z jego usług, wypożyczony na pół roku do Cracovii miał ratować dla tego klubu II-ligową egzystencję. Choć należał do wyróżniających się piłkarzy Pasów to w kiepskim piłkarsko towarzystwie nie był w stanie tego uczynić.

Nowa era - Telefonika w Wiśle

Wraz z przyjściem do Wisły dużych pieniędzy z Telefoniki rozpoczęła się nowa era w transferach zagranicznych do klubu. Wprawdzie zimą 1998 r. przychodzili do Wisły głównie grający za granicą Polacy, ale nie obyło się też bez pozyskania obcokrajowców. Szeroką kadrę Wisły zasilili Litwin Arūnas Pukelevičius i Nigeryjczyk Ibrahim Sunday. Obaj byli pierwszymi reprezentantami swych krajów w Wiśle. I o Litwinie w zasadzie niewiele więcej można powiedzieć. Zagrał zaledwie parokrotnie w Wiśle, zaliczając ogony spotkań ligowych. Poza tym, że był słusznego wzrostu – nic więcej o nim nie mogę napisać. Sunday to zupełnie inna historia. Przychodził do Wisły w wieku zaledwie 17 lat. Młody, szczuplaczek, o nienagannej technice. Wydawało się, że wielka przyszłość piłkarska stała przed nim otworem. I pierwsze występy w Wiśle to potwierdzały. Wprawdzie na boiska wychodził głównie jako rezerwowy, ale już pierwszy występ w wyjazdowym meczu z KSZO ukazał jego nietuzinkowe umiejętności. Mało brakowało, a w tym meczu by w ogóle nie wystąpił, gdyż nie mieścił się w szerokiej kadrze meczowej i dopiero plaga kontuzji wśród graczy Wisły sprawiła, że w ostatniej chwili samochodem dowieziono go do Ostrowca Świętokrzyskiego. Chłopak wszedł na boisko w 72 minucie meczu i w kilka chwil potem popisał się fenomenalnym strzałem z dystansu dającym Wiśle skromną wygraną 1:0, a gra do tego momentu „Białej Gwieździe” się nie kleiła. Graczem podstawowej jedenastki stał się dopiero w następnym sezonie, gdy trenerem Wisły był F. Smuda. Imponował techniką, swobodą poruszania się po boisku. W lidze bramek wprawdzie nie strzelał, ale w europejskich pucharach popisał się piękną bramką strzeloną w wyjazdowym meczu z Trabzonsporem (2:1). Kontuzje wstrzymały poważnie rozwój jego talentu. Formalnie był piłkarzem Wisły aż do 2002 r. Grywał jednak w I drużynie sporadycznie i bez sukcesów, ale też mało już przypominał tego młodego, szczupłego chłopca, który pokazał się w Wiśle w 1998 r. Wraz z masą mięśniową znikła ta swoboda i fantazja z jaką poruszał się po boisku. Próbował go jeszcze reaktywować F. Smuda w swym powtórnym pobycie w Wiśle, ale bez widocznych efektów.


Po ekscesach związanych z pucharowymi meczami z AC Parma (1:1), Wisłę wykluczono z najbliższych rozgrywek pucharowych. Smuda nadal pozostawał trenerem Wisły. Wierząc w jego nosa do wynajdywania piłkarskich talentów tym razem sprowadzono pod Wawel 2-óch Brazylijczyków i Nigeryjczyka. Deciemu i Brasilii do piłkarskich gwiazd było daleko, podobnie Kelechiemu Iheanacho. Zresztą, jak to potem tłumaczono, Deciego zaangażowano głównie do towarzystwa dla Brasilii. Rozegrał w Wiśle zaledwie 2 spotkania, wchodząc do gry w końcówkach meczów. Większe nadzieje wiązano z Brasilią, który na treningach i meczach rezerw strzelał gole z rzutów wolnych jak na zawołanie. W lidze mu już tak dobrze nie szło, choć w sezonie 1999/2000 rozegrał aż 31 spotkań (z czego w połowie wychodził w pierwszym składzie). Strzelił w lidze 2 gole. Nienaganna technika, szybkość, dobre wykonywanie stałych fragmentów gry – to były jego atuty. Kibicom Wisły zapewne zapadł w pamięć jego występ przeciwko Dyskobolii (25 marca 2000 r. 3:0). Jak po meczu powiedział nie bez słuszności Bobo Kaczmarek: mecz ten wygrał dla Wisły właśnie Brasilia, a bramka strzelona na 2:0 była prawdziwym majstersztykiem (rogal strzelony z narożnika pola karnego w długi róg bramki). Wisłę opuścił już w następnym sezonie (przeniósł się do Pogoni, która pod tureckim przewodem budowała krótkotrwałą potęgę piłkarską) i pewnie pozostałby we wdzięcznej pamięci krakowskich kibiców, gdyby nie powrót do Wisły za czasów Henryka Kasperczaka w sezonie 2003/04. W walce o Ligę Mistrzów miał zastąpić Kamila Kosowskiego. Nie spełnił jednak pokładanych w nim nadziei, a i w lidze grał przeciętnie. Rozmiar piłkarskiego kapelusza jaki próbowano mu włożyć na głowę okazał się zbyt duży i już po rundzie jesiennej pożegnano go bez żalu pod Wawelem.


Z Kelechim sprawy miały się jeszcze inaczej. Chłopak, gdy przychodził do Wisły był młody i miał talent, ale czy akurat na najlepszą w Polsce drużynę? Trudno dziś jednoznacznie orzec, bo jego karierę przerywały tak częste kontuzje, że po prostu piłkarsko nie mógł się właściwie rozwijać. W lidze grał z reguły jako rezerwowy. Jak wychodził w pierwszym składzie to na mecze krajowych pucharów. W lidze przyzwoicie się prezentował właściwie tylko raz w wyjazdowym spotkaniu z Górnikiem Zabrze (13 sierpnia 2000 2:1).

We wdzięcznej pamięci wiślackich kibiców pozostanie jednak z powodu występu w legendarnym już rewanżowym meczu pucharu UEFA z Realem Saragossa (28 września 2000 4:1). Kibicom Wisły nie trzeba przypominać dramaturgii tego spotkania. Do przerwy po samobójczym golu M. Baszczyńskiego było 0:1 (w dwumeczu po trzech połowach 5:1 dla Hiszpanów). Sytuacja beznadziejna i chyba też tak pomyślał trener Orest Lenczyk, dokonując zmian w przerwie meczu. Ściągnął wiślackie gwiazdy i w ich miejsce dokonał wszystkich dopuszczalnych zmian w tym meczu (czyli 3 graczy z pola). Chciał zapewne oszczędzić ich siły na następny mecz ligowy. Wśród zmienników znalazł się i Kelechi i to on właśnie dał sygnał do ataku w tym meczu, strzelając gola na 1:1 w kilka minut po wejściu na boisko.

Powtórki telewizyjne do dziś nie wyjaśniają czy piłka rzeczywiście przekroczyła wówczas linię bramkową. Sędzia gola uznał, a Hiszpanie, mając w zapasie trzy gole przewagi, specjalnie nie protestowali. Wtedy zdarzył się „cud nad Wisłą”, jak to potem określano w mediach. Wisła grając porywający futbol wyrównała stan dwumeczu i po dramatycznej dogrywce rozstrzygnęła pojedynek w rzutach karnych. Keli – jak go nazywali kibice – należał do głównych aktorów tego niesamowitego widowiska. Oprócz bramki, potrafił kiedy trzeba przytrzymać piłkę, a kiedy trzeba pójść z nią przebojem. I właśnie jeden z tych przebojów w ostatnich minutach normalnego czasu gry dał Wiśle rzut wolny, który potem w zamieszaniu podbramkowym wykorzystał Franek. I choćby za ten mecz należy się Keliemu miejsce w historii Wisły wyjątkowe.


Jesienią 2001 r., już w trakcie sezonu przyszedł do Wisły słowacki bramkarz Ivan Trabalik i od razu zajął miejsce w wiślackiej bramce. Olbrzym mierzący ponad dwa metry doskonale wyłapywał górne piłki. Gorzej radził sobie w grze na linii i w sytuacjach sam na sam. Dziś już wiadomo, że bramkarzy o takich parametrach preferuje Smuda, który ponownie zasiadł na trenerskiej ławce w Wiśle. Słowak jakoś specjalnie nie zapisał się w pamięci kibiców, a mógł zostać bohaterem Wisły wiosną 2002 – niestety w meczu, który jak się wydaje, zadecydował o stracie przez Wisłę mistrzowskiego tytułu z Legią w Krakowie - nie potrafił wygrać pojedynku sam na sam z Svitlicą i spotkanie zakończyło się remisowo 1:1. Czy to zdecydowało, że nie przedłużono z nim kontraktu w następnym sezonie? Ivan chwalił sobie pobyt pod Wawelem i chyba żałował, że musiał stąd odejść.


Trenerski nos nie zawiódł Smudy w dwóch innych transferach tego sezonu. W październiku 2001 r. zawitał do Krakowa z III ligi włoskiej Argentyńczyk Mauro Cantoro. I miał w Wiśle prawdziwe "wejście smoka", czy raczej byka bo zwano go właśnie „el Toro”. Od razu w debiucie strzelił gola (mecz wyjazdowy z Zagłębiem 4:3) i czynił to regularnie w następnych trzech meczach. Szczególnej urody była bramka w meczu Puchar Polski ze Stomilem (6:1), ustalająca wynik meczu. Bomba z 25 metrów ugrzęzła w samym okienku bramki Wyłupskiego. Potem było ze skutecznością już gorzej – normą były 2-3 bramki na sezon, ale były wśród nich i wyjątkowe, jak ta strzelona w Salonikach Iraklisowi (2:0), dająca Wiśle awans do rozgrywek grupowych pucharu UEFA. Mauro wywalczył sobie wyjątkową pozycję w Wiśle w ciągu tych blisko ośmiu lat, które tu spędził, choć nie stało się to od razu. Przede wszystkim piłkarskim charakterem, walecznością na boisku – i tym zjednał sobie kibiców. Warto nadmienić, że dla Cantoro gra w Wiśle stanowi apogeum jego piłkarskiej kariery. To tu sięgnął po swe największe sukcesy, będąc podporą drużyny. Nie dziwią więc w jego ustach słowa, że za Wisłę dałby się pokrajać. A w tej kilkuletniej wiślackiej karierze nie miał łatwo, gdyż poza Smudą kolejni trenerzy nie mieli do niego zaufania i musiał postawą boiskową udowadniać swą przydatność do drużyny. Tak było z Kasperczakiem, Petrescu, czy ostatnio Skorżą. Choć jego kariera w Wiśle zmierza powoli do zakończenia (ostatecznie pożegnano się z nim na przełomie 2009/2010 roku) warto docenić jego wkład w sukcesu „Białej Gwiazdy” w ostatnim ośmioleciu. Dla mnie swą klasę Cantoro udowadniał w meczach o europejskie puchary, gdy bez kompleksu rywalizował z gwiazdami światowego formatu. W meczach z Realem Madryt należał do tych nielicznych piłkarzy Wisły, którym łydki nie drżały w starciu z „galacticos”, co więcej wygrywał z nimi niejednokrotnie pojedynki jeden na jeden. Na koniec warto wspomnieć, że właściwie od 23 kwietnia 2008 roku, Mauro przestał być „obcokrajowcem” i jest już pełnoprawnym obywatelem naszego kraju. Zasłużył na to sobie jak żaden z cudzoziemców grających do tej pory w Wiśle.


W tym samym czasie co Mauro trafił do Wisły Kalu Uche. Młodzieniec z rezerw Espanyolu Barcelona początkowo niczym specjalnym nie zachwycał, a wyróżniał się na boisku niezbyt gustowną kolorową fryzurą. Widać było jednak, że piłka nie sprawia mu kłopotów. Jego talent eksplodował stosunkowo szybko, bo już wiosną 2002. Początkowo wchodził na boisko jako rezerwowy, by pod koniec sezonu wejść na stałe do pierwszej jedenastki. I tego miejsca nie oddał już do końca następnego sezonu. Był to piłkarz zjawiskowy, jakich nieczęsto widuje się naszej lidze. Błyskotliwy technik, o niekonwencjonalnej kiwce i zagraniach boiskowych, potrafiący z piłką w zasadzie zrobić wszystko. Do tego skuteczny. W sezonie 2002/03 należał do tych filarów Wisły, którzy decydowali o jej sukcesach w pucharze UEFA. Strzelił w nich aż 6 goli, regularnie trafiając do siatki rywali. Mnie utkwiła w pamięci asysta w meczu rewanżowym z Parmą (4:1), kiedy ogrywając środkowych pomocników posłał piękną, prostopadła piłkę do Dubickiego, no i gol na Stadio Olimpico, kiedy to z dziecinną łatwością ograł obronę Lazio, bramkarza i posłał spokojnie piłkę do siatki (3:3). Gracz wyjątkowy w naszej szarej ligowej rzeczywistości, ale też człowiek o marnym charakterze o czym przekonał kibiców dezerterując z Wisły. Na krótko wrócił do Krakowa, kiedy trenował ją J. Engel i odszedł w haniebnych okolicznościach po przegranej batalii o Ligę Mistrzów z Panathinaikosem (1:4). Wielki piłkarz i marny człowiek, który swą karierę rozmienił na drobne, bo talent predestynował go do gry w naprawdę wielkich klubach europejskich.


Przyjście Henryka Kasperczaka do Wisły na parę lat zadecydowało o jakości transferów zagranicznych do Wisły, bo oprócz trenowania Kasperczak decydował w zasadzie jednoosobowo o transferach do Wisły. W pierwszym pełnym sezonie wprowadził do drużyny tylko jednego gracza z zagranicy. Był to Angelo Hugues, bramkarz doświadczony, ale czy na miarę potrzeb Wisły? Można powątpiewać. Francuz zaskoczył naszych ligowców umiejętnym czytaniem gry i grą poza swoją bramką, pełniąc niejednokrotnie rolę ostatniego stopera. Dobrze radził sobie w grze sama na sam. Słabo jednak grał na linii bramkowej, o czym kibice mogli się przekonać w meczach pucharowych Wisły. Stracona bramka w Gelsenkirchen (z Schalke 04 4:1) jeszcze o niczym nie decydowała, ale puszczony strzał Chiesy w meczu rewanżowym z Lazio (1:2 poważnie obciążał jego konto i zdecydował o odpadnięciu Wisły z dalszych rozgrywek. W sumie rozegrał w Wiśle przeszło trzydzieści spotkań, a pożegnał się z naszą bramką w pechowych okolicznościach, po odniesieniu kontuzji w meczu z Legią w kwietniu 2003 (2:1). Później jeszcze przez wiele miesięcy wiązał go z Wisłą tylko spór o niewypłacone ponoć przez klub pieniądze.

Sprowadzenie Angelo było tylko małą przygrywką w transferowych dokonaniach trenera-dyrektora sportowego Kasperczaka. Rozkręcił się na dobre w następnych sezonach, ale dobrej ręki do transferów to niestety nie miał. Szczególnie tych zagranicznych. O ponownym sprowadzeniu Brasilii już była mowa. Ligę Mistrzów chciał Henri zdobyć sprowadzając Ekwueme, Ouadję i Belotte. O ile pierwszy i ostatni to miała być pieśń przyszłości dla Wisły, to Ouadja miał decydować o sile pomocy Wisły. Wszystkie te transfery były jednym wielkim niewypałem. Belotte nie zagrał nawet minuty w barwach Wisły, a dokładniej pierwszej drużyny, gdyż pałętał się po trzecioligowych boiskach z naszymi rezerwami i nawet zdaje się strzelił tam jakąś bramkę. Ekwueme z kolei w ciągu blisko trzyletniej kariery Wiślaka zaliczył kilkanaście gier, nie strzelił żadnej bramki i z początkiem 2006 roku pożegnał się z Wisłą. Chyba najlepiej zaprezentował się w charytatywnym meczu z Legią, przegranym nawiasem mówiąc aż 0:4. Ouadję zapamiętałem z dostojnego człapania po boisku i natychmiastowego pozbywania się piłki do najbliższego partnera. Nic dziwnego, że po rundzie jesiennej pozbyto się go z klubu. Był to pierwszy i chyba ostatni Togijczyk w barwach Wisły. Choć co przyniesie przyszłość – kto wie?


W zimie wzmocnień Kasperczak szukał dalej i tym razem trafił o wiele lepiej. Do drużyny dołączyli Edno i Nikola Mijailović. Serb miał papiery na granie. Jako boiskowy twardziel i walczak nawet na treningach nie oszczędzał klubowych kolegów. Słynął z niekonwencjonalnego zachowania na boisku i poza nim, dlatego szybko stał się ulubieńcem wiślackich kibiców. Kwintesencją jego piłkarskich walorów był pamiętny mecz z Górnikiem Zabrze na wyjeździe (4:0), trzeci w jego wiślackiej karierze. Zapierający dech w piersi kibiców drybling w pola karnym zabrzan, zakończony strzeloną bramką w stylu największych gwiazd futbol, a w pięć minut później głupia druga żółta kartka i w konsekwencji opuszczenie boiska, gdy zegar nie wskazywał nawet 30 minuty meczu. I taki też Nikola pozostał do końca swej gry w Wiśle: niepokorny piłkarz i człowiek. Mógł i powinien zrobić wielką karierę, ale rozdrobnił ją w pozaboiskowych ekscesach. Zapamiętałem go z tej niesamowitej waleczności na boisku, gdy inni opuszczali ręce, on wręcz przeciwnie - dawał z siebie jeszcze więcej. Do historii przejdzie już bramka strzelona przez niego w ostatniej minucie meczu z Iraklisem (2:0) z rzutu wolnego w 90-ej minucie, kiedy to bez obawy podszedł do piłki i strzelił w samo okienko. I jeszcze to wspomnienie z pierwszego meczu o LM z Realem (0:2): Wiślacy wyszli na ten mecz jakby sparaliżowani, bojąc się madryckich sław. Nikola do nich nie należał. Pamiętam te rajdy prawą stroną, kiwki i te próby założenia „siaty” Luisowi Figo... Takim pozostał w mojej pamięci.


Edno – dzisiaj już wiemy, że to gwiazda ligi brazylijskiej. Gdy przychodził do Wisły wiosną 2004 r. z opinią talentu miał zaledwie 20 lat. I chyba nie dano mu szansy w Wiśle na jaką zasłużył. Rozegrał w ciągu miesiąca 4 mecze z białą gwiazdą na piersi (w tym tylko 2 w pierwszym składzie) i to było wszystko. Nie zapadł więc w pamięć kibicom i mnie osobiście.


Z następnym sezonem do Wisły trafił następny afrykański wynalazek trenera KasperczakaTemple Omeonu. Nigeryjczyk poruszał się dostojnie po boisku niczym kapłan jakiegoś nieznanego kultu i partaczył niewiarygodnie dogodne sytuacje w tych nielicznych meczach, w jakich dano mu szansę w Wiśle rozegrać jesienią 2004 roku. Wiosną już nie rozegrał żadnego meczu. Zresztą przesilenie zimowo-wiosenne wymiotło z klubu trenera Kasperczaka, choć o jego dymisji nie decydowały nieudane transfery (przynajmniej bezpośrednio), a przegrana w walce o fazę grupową PUEFA z Dynamem Tbilisi (4:3 i 1:2).

Wraz z nowym trenerem Wernerem Ličką trafił do kadry Wisły jego rodak – obrońca Vlastimil Vidlička. Rywalizacji sportowej z Marcinem Baszczyńskim nie miał szansy wygrać, a wtedy, kiedy dawano mu szansę, wtapiał się raczej w ligową przeciętność, ku której zresztą grawitowała i cała gry Wisły pod wodzą czeskiego szkoleniowca. Nic dziwnego, że wraz z odejściem Lički pozbyto się z klubu i Vidlički.


Okres burzy i naporu jaki przechodziła Wisła w następnych latach odbijała się też wyraźnie na transferach zagranicznych do klubu. Nadzieją na ustabilizowanie gry i sukces miało być zatrudnienie jako trenera J. Engela. Pomóc mu w tym miały transfery dokonane przez dyrektora sportowego G. Mielcarskiego. Z obcokrajowców trafili wówczas z dobrze znanego Mielcarskiemu rynku portugalskiego Andre Barreto i Jean Paulista. Wspomagać ich miał obyty w niemieckojęzycznych ligach Słowak Marek Penksa. Rewelacji po tych transferach trudno się było spodziewać i tak też się stało.

Defensywny pomocnik Barreto w zasadzie nie dostał zbyt wielu szans, by przekonać do siebie kolejnych trenerów Wisły. Swój fach znał, dobrze się ustawiał na boisku. W meczu jesiennym z Koroną (23 października 2005 r. 2:2) dopóki był na boisku gra ofensywna rywala praktycznie nie istniała, a Wisła po kwadransie prowadziła 2:0. Jednak jeszcze w pierwszej połowie doznał kontuzji. Wraz z przyjściem Petrescu do Wisły zaczęto go wypożyczać do kolejnych klubów portugalskich. Nie widział go też w wiślackich barwach trener Skorża i jesienią 2008 r. jego wiślacka kariera dobiegła końca.

Inaczej potoczyła się kariera jego rodaka, Jeana Paulisty. Jasiek od razu zyskał sobie sympatię kibiców. W swym pierwszym meczu rozegranym przy Reymonta (z GKS Bełchatów 0:0) wszedł jako joker i zaimponował wszystkim dynamicznymi akcjami, prostopadłymi podaniami do Brożka i błyskotliwą techniką. Gdyby tak grał cały czas stałby się zapewne gwiazdą nie tylko polskiej ligi. Niestety chimeryczność jego formy stała się wręcz przysłowiowa. Obok bardzo udanych występów zaliczał zastraszająco dużo gier, w których jakby przechodził obok meczu, a piłka wyraźnie nie chciała go słuchać. Trzeba jednak przyznać, że szybko nadrabiał niedostatki gry taktycznej, z jakimi przybył do Wisły. Bramek zbyt wielu nie strzelał, wątpliwości budziła też jego pozycja na boisku. Tak, że nie wiem, czy określenie go jako fałszywego napastnika odpowiada dokładnie roli jaką spełniał w Wiśle (obok ataku grywał również w pomocy). Mnie zapadły w pamięci jego mecze w PUEFA w pamiętnym sezonie, kiedy to Wisła awansowała do fazy grupowej tych rozgrywek. To właśnie Pauliście Wisła w dużej mierze zawdzięczała awans w pamiętnym meczu rewanżowym z Iraklisem. W Salonikach był po prostu nie do zatrzymania dla Greków. No i jeszcze ta bajeczna bramka strzelona w samo okienko w meczu grupowym z Basel (3:1). Osobiście żałuję, że pożegnano Jaśka przed sezonem 2008/09, bo jako joker spełniał swe zadanie znakomicie, a równie błyskotliwych graczy w naszej lidze nie ma zbyt wielu.

Marek Penksa był zupełnie innym typem zawodnika. Niskiego wzrostu, ale z sercem do walki, nigdy nie schodził poniżej przyzwoitego poziomu gry. Strzelił parę ważnych bramek dla Wisły, również w Warszawie, gdy jego bramka decydowała o wygranej nad Polonią 1:0 w lidze jesienią 2005 r. W ostatnim z kolei meczu sezonu gol Penksy dał Wiśle prestiżową wygraną nad Legią, świeżo upieczonym mistrzem Polski. Najważniejszą mogła być ta strzelona prawidłowo, ale nieuznana przez sędziego w pamiętnym meczu w Atenach z Panathinaikosem. Mogła dać Wiśle upragnioną Ligę Mistrzów. Mogła... Należał do osób, które się lubiło także poza boiskiem, zawsze uśmiechnięty, sympatyczny. I trochę szkoda, że nie ma go już w Krakowie.


Wraz z przyjściem Petrescu zaczęło się małe transferowe szaleństwo pt.: kto to i za ile milionów nie trafi pod Wawel. Skończyło się na darmowych graczach z kartą na ręku, z małym wyjątkiem. Był nim Norbert Varga, rumuński piłkarz sprowadzony za niemałe pieniądze, którego wiślackie losy jakże przypominają karierę w naszym klubie Barreto. Obaj byli defensywnymi pomocnikami. Varga również nie potrafił przebić się do pierwszej jedenastki, trapiony kontuzjami większość swego kontrakty spędzał na wypożyczeniach. I tak jest do dziś. Tak naprawdę to nie dano mu szansy na grę w Wiśle, a w meczach w których wystąpił niczym specjalnym nie zaimponował.


Jacob Burns to kolejny defensywny pomocnik, jaki zawitał na Reymonta za Mielcarskiego. Sprowadzony z III ligi angielskiej, miał za sobą grę w występującym Champions League Leeds. No i był pierwszym Australijczykiem grającym w Polsce. Nic dziwnego, że z zainteresowaniem przyglądano się jego występom. Był to typowy walczak do czarnej roboty. Imponowała zwłaszcza ilość przechwyconych i odebranych piłek rywalom w tych meczach, w których dawano mu szansę na dłuższą grę. W tym kontekście warto wspomnieć pojedynki z warszawską Legią. Pod koniec jakże nieudanego sezonu 2006/07 należał do podstawowych graczy Wisły. Trener Skorża nie widział go jednak w drużynie i po spędzeniu jesieni na ławce rezerwowych opuścił Kraków w lutym 2008 roku.

Drugim Australijczykiem sprowadzonym przez Petrescu do Wisły był Michael Thwaite, który po półrocznym rozbracie z piłką zawitał w Krakowie przed sezonem 2006/07. Pokazał się krakowskiej publiczności w przedsezonowym meczu z Celtikiem. Wydawało się, że będzie to wzmocnienie „Białej Gwiazdy”: dobrze wyszkolony technicznie, nieunikający pojedynków jeden na jeden. Nie potrafił się jednak przebić do podstawowej jedenastki Wisły, a na przeszkodzie stały jakże częste wojaże Michaela na zgrupowania i mecze reprezentacji Australii. Stąd nie mógł przepracować w całości okresów przygotowawczych do sezonu, a i w trakcie jego trwania musiało minąć trochę czasu, by po powrocie z antypodów był zdolny do gry. Do tego poza Petrescu kolejni trenerzy nie bardzo widzieli go w drużynie. Grywał jako boczny obrońca, czasami ustawiano go też na stoperze. W lidze rozegrał zaledwie kilka spotkań w ciągu półtora sezonu. Do tego z reguły wchodził do gry jako rezerwowy. W PUEFA zaliczył parę występów, niezbyt udanych, jak choćby ten w Rotterdamie, gdzie nie radził sobie na lewej obronie. Jego odejście nie wzbudziło więc specjalnych emocji u kibiców.


Jesień 2006 to prawdziwy wysyp cudzoziemców sprowadzanych do Wisły. Szkoda tylko, że za ilością nie szła jakość. Choć stosunek: 3 nieudane transfery do 2 udanych i tak był postępem, biorąc po uwagę dotychczasową praktykę w Wiśle. No ale jak się wybiera tylko wśród graczy darmowych z kartą na ręku to trudno o lepszy efekt. Zacznijmy od tych nieudanych. Marzenia wielu trenerów, w tym Petrescu, o wysokim napastniku dobrze grającym głową, miał spełnić Branko Radovanović. I początkowo wydawało się, że tak będzie. Wejście do drużyny Branko miał dobre. Niezły występ w meczu PUEFA z Mattersburgiem, no i ta bramka strzelona w lidze kieleckiej Koronie w ostatniej minucie meczu, kiedy to podczas wykonywanie rzutu rożnego dla Wisły w polu karnym gości znajdował się tylko Serb w asyście 6 obrońców rywala. Mimo to ładną główką umieścił piłkę w siatce. Potem było już gorzej, coraz gorzej i z gracza podstawowej jedenastki stał się zmiennikiem, by w końcu wypaść nawet z szerokiej kadry meczowej. Statystyki meczowe nie miał najgorsze, bo w 22 spotkaniach strzelił 8 goli. Mimo to kolejni trenerzy po Petrescu nie bardzo widzieli go w składzie Wisły.

Hristu Chiacu przychodził z kolei do Wisły jako zdolny reprezentant młodzieżówki i był stopniowo wprowadzany do drużyny przez kolejnych trenerów. Adam Nawałka wiosną 2007 r. dawał mu często okazję do gry w podstawowym składzie. Rumun nie potrafił się jednak zaaklimatyzować do polskich warunków i po sezonie opuścił nasz kraj. W kronikach wiślackich znajdzie jednak poczesne miejsce, bo był autorem jedynej i to zwycięskiej bramki w meczu jubileuszowym z Sevillą.

O ile o powyższych transferach można było powiedzieć, że były niezbyt udane, to sprowadzenie przez Okukę Stanko Svitlicy była prawdziwym niewypałem. Ten były król strzelców polskiej ligi w barwach Legii, był cieniem zawodnika sprzed lat. Zupełnie nieprzygotowany do gry, złapał szybko kontuzję i te dwa epizody ligowe w jego wiślackiej karierze nie warto nawet wspominać.

Pora teraz przejść do tych transferów udanych, które Petrescu i Mielcarski pozostawili po sobie odchodząc z Wisły. Pierwszym będzie bramkarz Emilian Dolha. Biorąc po uwagę okoliczności w jakich odszedł z Wisły, miałem wątpliwości czy umieścić go w kategorii udanych transferów. Uwzględniając jednak sportową klasę, jaką zaprezentował w bramce Wisły w sezonie 2006/07, tak czynię. Co ciekawe Petrescu nie dawał mu okazji do wykazania się umiejętnościami. Dopiero kontuzja Pawełka otwarła mu drogę do bramki Wisły i on tę szansę w pełni wykorzystał. Bronił dobrze, a momentami wręcz fenomenalnie, jak choćby w jesiennej potyczce w Lubinie, czy wiosennym meczu ligowym z Lechem. Źle się działo z Wisłą w tym sezonie, skoro bohaterem meczów z udziałem Wisły wybierano bramkarza. Wydawało się, że jest to golkiper, na jakiego w Wiśle czekano lata, a pozostał w Wiśle do lata 2007 r., kiedy to w pogoni za mamoną wybrał Lecha. Emma był lubiany przez kibiców, bo też chwalił ich za doping bez opamiętania po każdym meczu. Nawet wtedy, gdy na trybunach słychać było tylko kibiców przyjezdnych, bo nasi, w ramach protestu, milczeli przez cały mecz. Czy również podobał mu się „doping” przy Reymonta, gdy zawitał tu z Lechem w następnym sezonie?


Cleber – znaczy szacunek. Choć w Wiśle zaczął grać dopiero od sezonu 2006/2007 to te pojęcia stały się synonimami. Wzór profesjonalizmu na boisku i poza nim. Imponujący grą głową, bezbłędny egzekutor rzutów karnych, postrach rywali także ze względu na ostrą, bezpardonową grę. I co najważniejsze, grający stale na równym, wysokim poziomie, bez względu na to czy przychodzi mu grać z Barceloną, czy w Pucharze Ekstraklasy na prowincji z miejscowymi „drwalami”. O jego charakterze w zasadzie wszystko mówią dwa lipcowe dni 2008 r. 19 i 20 lipca, kiedy to dzień po dniu rozgrywa dwa ciężkie spotkania z Liverpoolem i Legią w Superpucharze, czy każdego gracza deklarującego przywiązanie do Wisły stać by było na takie poświęcenie? Jak na środkowego obrońcę zdobywa sporo bramek i to nie tylko z rzutów karnych, a ta strzelona głową w zwycięskim meczu z Barceloną wpisuje go złotymi zgłoskami w historię Wisły Kraków. Malkontenci wytknąć mu mogą wprawdzie zbyt ostrą, czasem brutalną grę i parę nienajlepszych spotkań w europejskich pucharach. Ale, nikt nie jest przecież doskonały. Po krótkim epizodzie w Tereku Grozny w 2009 wrócił ponownie do Krakowa i niespodziewanie, chyba także dla siebie stał się w wieku przeszło 36 lat podporą wiślackiej obrony po wyprzedaży praktycznie całej formacji obronnej przed sezonem 2010/2011... Niestety ciężka kontuzja w meczu z Lechem (31 października 2010 roku zakończyła jego piłkarską karierę. Wraz z jej zakończeniem zaczął nową przygodę z Wisłą - łowcy talentów na rynku krajowym i brazylijskim...


Wraz z przyjściem Macieja Skorży rozpoczął się nowy okres w wiślackich transferach, dokonywanych w porozumieniu z dyrektorem sportowym Jackiem Bednarzem. Skorża jasno dawał do zrozumienia, że potrzebuje wzmocnień, by Wisła liczyła się nie tylko na krajowym podwórku, ale i rywalizowała z sukcesem na arenie międzynarodowej. Na początku otrzymał do dyspozycji 3 zagranicznych piłkarzy. Wszystkich perspektywistycznych, z tym, że tylko za jednego przyszło Wiśle zapłacić duże pieniądze, takie, jakie nie płacono przy Reymonta od czasu sprowadzenia Żurawskiego i Kosowskiego. Chodzi oczywiście o Tomasa Jirsaka. Sprowadzenie Czecha było autorskim pomysłem Bednarza, który dobrze znał rynek naszych południowych sąsiadów i Skorża początkowo dystansował się od tego zakupu. Nie dawał też w pierwszych miesiącach Tomasowi zbyt dużo szans na grę w podstawowej jedenastce. Jednak wtedy, kiedy Czech wchodził na boisko pokazywał swe nieprzeciętne umiejętności. Tak było choćby w jesiennym meczu z Polonią Bytom (23 września 2007). Takich prostopadłych piłek do napastników w Wiśle od czasów Mirka Szymkowiaka nie widziano. Nienagannie wyszkolony w piłkarskim rzemiośle Jirsak imponuje także celnym strzałem z dystansu i są to z reguły gole wyjątkowej urody, jak choćby ten z meczu z Ruchem (5 maja 2008 r.), czy ten na rozpoczęcie mistrzowskiej fety z ostatnich minut z sosnowieckim Zagłębiem. Do tej pory ustawiano go na pozycji rozgrywającego, czasem defensywnego pomocnika, a nawet jako wspomagającego w ataku Pawła Brożka. Czech nie do końca spełnia oczekiwania kibiców i trenerów, dlatego nadal czekamy na eksplozję jego talentu. Pytanie tylko czy nowy trener Maaskant będzie go nadal widział w składzie swojego zespołu.


Mołdawianin Ilie Cebanu to miała być melodia przyszłości, jeśli chodzi o pozycję bramkarza w Wiśle. W ciągu trzyletniego pobytu w Krakowie rozegrał zaledwie kilka spotkań o punkty w pierwszej drużynie i tak naprawdę trudno było ocenić skalę jego talentu. W 2010 trafił do Rubina Kazań, ale tam także grzał ławkę rezerwowych...

Goal-machine Dudu sprowadzono z dalekich Indii i, jak się okazało, był tylko egzotycznym epizodem w wiślackim ataku. Tajemniczy Nigeryjczyk miał w Wiśle wejście smoka, kiedy to w swym debiucie w meczu z Polonią Bytom, w kilka minut po pojawieniu się na boisku z dużym spokojem położył na ziemi bramkarza i wpakował piłkę do siatki Suchańskiego. Niestety (chyba) nie dostawał zbyt wielu szans na grę w lidze, a jak już dostawał to wchodził z reguły jako rezerwowy. Więcej okazji do gry miał w rozgrywkach pucharowych. W meczach PE i PP imponował swą skutecznością i na tle z reguły słabszych rywali prezentował się co najmniej dobrze. Nie przekonał do siebie trenera Skorży, który po dobrym występie Dudu w przedostatnim meczu ligowym w Grodzisku skreślił go z listy pożądanych przez siebie graczy. A szkoda, bo w finale Pucharu Polski przyszło Wiśle grać praktycznie bez napastnika, bo po kontuzji Pawła Brożka za takowego trudno było uznać wyraźnie niedysponowanego Radosława Matusiaka.


Zimą 2008 r. z wielu testowanych obcokrajowców zawitał pod Wawel tylko Junior Diaz. Po prostu kosztował mało, a Wisła skupiła się tym razem na rodzimym rynku transferowym. Pierwsze występy Diaza z białą gwiazdą na piersi były bardzo słabe. W meczu PE w Białymstoku dawał się ogrywać młodemu Renuszowi z Jagiellonii niczym dziecko niemające pojęcia o futbolu. W następnych meczach było niewiele lepiej. Ale coś Skorża musiał widzieć w tym graczu skoro regularnie dawał mu szansę na grę. I ta polityka się opłaciła, bo już pod koniec sezonu Diaz zaczął spłacać kredyt zaufania u szkoleniowca. Jego najlepszym wiosennym występem był mecz z ŁKS, kiedy to nie tylko strzelił swą pierwszą bramkę w wiślackich barwach, ale i imponował rajdami po lewym skrzydle. W następnym sezonie był już podstawowym graczem Wisły. Do tego co również ważne jest niezwykle uniwersalny. Grywa z dobrym skutkiem zarówno na lewej obronie, lewej pomocy, środku obrony i jako defensywny pomocnik – co udowodnił w meczach z Beitarem i Barceloną. Imponuje grą głową, potrafi grać jeden na jeden, zaskakująco podać (imponująca asysta po prostopadłym podaniu w meczu rewanżowym z Tottenhamem) i jest niezywkle ambitny. Jego kariery nie są w stanie zakłócić nawet częste wyjazdy na mecze reprezentacji Kostaryki. Wielka przyszłość przed nim. Ale niestety nie w Wiśle, z którą pożegnał się w sierpniu 2010 roku o odchodząc do Brugge. W pamięci kibiców Wisły pozostanie, jako gracz, które nie wszystkie mecze rozgrywał na wysokim poziomie sportowym, ale w każdym ze spotkań imponował ambicją i zadziornością w grze.

Podobnie było z sprowadzonym z legendarnego Santosu Marcelo, który trafił na Reymonta za darmo (o prowizji menadżerskiej się nie wypowiadamy). Marcelo wszedł do Wisły z marszu, w trakcie sezonu. I od razu pokazał się z dobrej strony. Wysoki, waleczny, o nienagannej technice, imponujący grą głową – pierwszorzędny materiał na wybitnego stopera. Gdyby jeszcze nie faulował tak często w powietrznej walce. Do jego mankamentów należy też gra jeden na jeden, kiedy da rywalowi za dużo miejsca na boisku, co jednak nieczęsto się zdarza. Już wiosną 2009 roku dał się też poznać jako wyjątkowo bramkostrzelny obrońca. W meczach z Arką i Legią właśnie jego bramki dały Wiśle zwycięstwo. Szczególnie ważna była ta druga bramka, która pozwoliła Wiśle wyjść na prowadzenie w lidze. W rozpoczynającym się sezonie 2009/2010, ponownie zaimponował skutecznością, zdobywając 7 goli. Nic dziwnego, że znalazł się w orbicie zainteresowań czołowych klubów europejskich i trafił latem 2010 roku za niemałe pieniądze do PSV Eindhoven.

Wzmocnić Wisłę w obronie miał także w tym sezonie Peter Singlar. Słowak miał być alternatywa dla Baszczyńskiego na prawej obronie. I trzeba przyznać, że swojej roli wywiązywał się na więcej niż poprawnie. Nie był to może gracz na miarę Baszcza, brak mu było tej zadziorności i charakteru, ale w meczach z reguły nie zawodził. A grał przeciwko czołowym graczom z Barcelony i Tottenhamu. Były to najlepsze mecze w jego wykonaniu. O dziwo nieco słabiej prezentował się w naszej lidze, jak choćby w meczu z Górnikiem na wyjeździe (2008.10.05), kiedy to musiał wyręczać go w defensywnych zadaniach... Łobodziński. Niestety prześladowały go kontuzje, które wyłączyły go z gry praktycznie z całej rundy jesiennej sezonu 2009/2010... Nikogo więc nie zdziwiło, kiedy przed zamknięciem okienka transferowego w sierpniu 2010 rozwiązano z nim kontrakt.

Sprowadzony przez Wisłę Marcelo był pierwszym transferem dokonanym we współpracy z menadżerem Hectorem Peraltą. Drugim okazał się napastnik Beto z Palmeiras. Kibice mieli nadzieję, że równie udanym. Dziś już wiadomo, że nadzieje związane z Beto okazały się na wyrost. Brazylijczyk poza wzrostem niczym nie imponował na polskich boiskach: był zastraszająco wolny i nieskuteczny. Inna sprawa, że zbyt wielu szans na grę w podstawowym składzie nie dostawał i po półroczu szybko się z nim pożegnano.

Lukę w obronie i pomocy po odejściu Marcina Baszczyńskiego i Marka Zieńczuka miał zastąpić nowy zaciąg obcokrajowców: Pablo Alvarez i Andraž Kirm. W znaczący sposób poszerzają oni geografię wiślackich zaciągów, bowiem są pierwszymi reprezentantami swoich krajów w naszym zespole. Stoją przed trudnym zadaniem, gdyż muszą zastąpić wiślackie legendy i siłą rzeczy do tych graczy są porównywani. Urugwajczyk Pablo Alvarez wypożyczony został z Reggina Calcio i do drużyny wchodził niejako z marszu, w trakcie trwającego sezonu. Po pierwszych dość nijakich występach czynił jednak systematyczne postępy, z reguły niezawodząc w meczach ligowych. Wyjątkiem od tej reguły był mecz z Polonią Bytom, ale podobno był w tym dniu niedysponowany. Niewysoki, dobry technicznie, waleczny i nieustępliwy - to jego atuty. Gdyby jeszcze potrafił dobrze centrować po swoich rajdach lewą stroną boiska - to pewnie kibice Wisły zapomnieli by szybciej o jego poprzedniku. Ostatecznie po rocznym wypozyczeniu Wisła nie zdecydowała się na wykupienie go z włoskiej drużyny. Czy zadecydowała o tym zbyt wysoka cena za zawodnika tej klasy, czy też zbyt duże wymagania finansowe samego Urugwajczyka do końca nie wiadomo...

Słoweniec odwrotnie od Urugwajczyka pokazał się z dobrej strony w pierwszych meczach. W kompromitującym występie Wisły przeciwko Levadii w Sosnowcu jedynie on się wyróżniał na boisku. Potem było już znacznie gorzej. Grał asekurancko, rzadko decydując się na pojedynki jeden na jeden. W większości spotkań był niewidoczny na boisku. Czy to tylko kwestia aklimatyzacji? Miejmy nadzieję, że tak, bo w meczach reprezentacji Słowenii to zupełnie inny piłkarz... Statystyki jesienią 2009 roku miał nienajgorsze: kilka asyst i 3 bramki na koncie (gol strzelony z przeszło dwudziestu metrów w meczu z Odrą na wyjeździe może kandydować do bramki sezonu), ale kibice liczyli na zdecydowanie lepszą grę wiosną... I się przeliczyli, gdyż po zmianie trenera Kirm zaledwie dwukrotnie wychodził na boisko w pierwszym składzie. A jak już grał to niczym specjalnym się nie wyróżniał. Renesans formy Słoweńca nastapił w drugiej połowie rundy jesiennej sezonu 2010/2011 i mamy nadzieję, że tę formę potwierdzi w kolejnych meczach...

Zimą 2010 roku w Wiśle zatrudniono na, bagatelka, 3 miesiące - pierwszego Senegalczyka. Issa Ba miał ciekawe futbolowe cirruculum vitae (z przeszłością reprezentacyjną i występami w lidze francuskiej). Miał też od przeszło roku poważne kłopoty zdrowotne, i jak się wydaje, właśnie to zadecydowało, że po zakończeniu sezonu 2009/2010 nie przedłużono z nim umowy o pracę. Wiosną 2010 roku zagrał w Wiśle w 10 spotkaniach, z czego tylko w połowie w pełnym wymiarze czasowym. I przez cały czas borykał się z kontuzjami. Piłkarsko wybijał się w naszej lidze dobrym przeglądem pola, nienaganną tachniką i umiejętnością rozprowadzania piłek. Niestety te walory w dużej mierze niweczył brak szybkości i stosunkowo dużo strat piłek.

Zupełnym niewypałem transferowym okazało się sprowadzenie przez Macieja Skorżę w tym samym czasie co Issa Ba Bułgara Georgi Christowa. Wypożyczony z Lewskiego Sofia futbolista zaledwie czterokrotnie miał okazję pokazać się kibicom Białej Gwiazdy, wychodząc w niepełnym wymiarze czasowym do gry w meczach Esktraklasy i Pucharze Polski. Na więcej nie dano mu szansy i pozostaje pytanie, czy rzeczywiście eks król strzelców ligi bułgarskiej był tak piłkarsko słaby...


Prawdziwa rewolucja transferowa nastąpiła w Wiśle przed sezonem 2010/2011. Odeszli z klubu gracze do tej pory stanowiący o jej sile w defensywie (i nie tylko). Na ich miejsce sprowadzono aż 8 obcokrajowców. Z oceną ich przydatności poczekamy na zakończenie sezonu...

Statystyki

Lista obcokrajowców w Wiśle, przedstawiona chronologicznie:
lp narodowość imię i nazwisko lata gry mecze bramki
1. Zambia Noel Brightone Chama Sikhosana 1991 1 0
2. Argentyna Jorgé Garcia 1992 3 0
3. Ukraina Oleg Derewinski 1992 - 1993 27 1
4. Białoruś Andriej Chlebosołow 1992 12 0
5. Ukraina Mikołaj Kopystijanski 1996 3 0
6. Ukraina Roman Goszowski 1996 14 0
7. Ukraina Wiktor Sydorenko 1995 - 1997 71 4
8. Kamerun Armand Guy Feutchine 1997 - 1998 24 3
9. Litwa Arūnas Pukelevičius 1998 2 0
10. Nigeria Sunday Ibrahim 1998 - 2002 67 6
11. Brazylia Cristiano Pereira da Souza – "Brasilia" 1999 - 2003 50 5
12. Brazylia Valdecir José da Silva - "Deci" 1999 2 0
13. Nigeria Kelechi Iheanacho 1999 - 2005 27 1
14. Słowacja Ivan Trabalík 2001 - 2002 15 -14
15. Argentyna/Włochy/Polska Mauro Cantoro 2001 - 2009 192 (224) 21 (23)
16. Nigeria/Hiszpania Kalu Uche 2001 - 2004 81 21
17. Francja Angelo Hugues 2002 - 2003 31 -33
18. Nigeria Martins Ekwueme 2003 - 2005 19 0
19. Togo Lantame Sakibou Ouadja 2003 9 0
20. Brazylia Roberto Edno Cunha 2004 4 0
21. Serbia Nikola Mijailović 2004 - 2007 79 2
22. Nigeria Temple Kelechi Omeonu 2004 - 2005 5 1
23. Czechy Vlastimil Vidlička 2005 11 0
24. Brazylia André Barreto 2005 - 2008 12 0
25. Brazylia Jean Paulista 2005 - 2008 106 16
26. Słowacja Marek Penksa 2005 - 2007 63 8
27. Rumunia Norbert Varga 2006 - 2009 10 0
28. Australia Jacob Burns 2006 - 2007 33 3
29. Australia Michael Thwaite 2006 - 2007 22 0
30. Serbia Branko Radovanović 2006 - 2007 22 8
31. Rumunia Hristu Chiacu 2006 - 2007 18 1
32. Serbia Stanko Svitlica 2006 - 2007 2 0
33. Rumunia Emilian Dolha 2006 - 2007 29 -29
34. Brazylia Cléber Guedes de Lima 2006 - 2009, 2009 - ? 107 13
35. Czechy Tomáš Jirsák 2007 - ? 103 7
36. Mołdawia Ilie Pavel Cebanu 2007 - 2009 10 -7
37. Nigeria MacPherlin Dudu Omagbemi 2007 - 2008 18 6
38. Kostaryka Júnior Enrique Díaz Campbell 2008 - 2010 88 9
39. Brazylia Marcelo Antônio Guedes Filho 2008 - 2010 63 10
40. Słowacja Peter Šinglár 2008 - 2010 28 1
41. Brazylia Alberto Antonio de Paula "Beto" 2009 8 0
42. Urugwaj Pablo Alvarez 2009 - 2010 31 0
43. Słowenia Andraž Kirm 2009 - ? 37 3
44. Senegal Issa Ba 2010 11 0
45. Bułgaria Georgi Christow 2010 4 0
46. Serbia Milan Jovanić 2010-? - -
47. Słowacja Erik Čikoš 2010-? - -
48. Bośnia i H./Chorwacja Gordan Bunoza 2010-? - -
49. Niemcy/Serbia Dragan Paljić 2010-? - -
50. Argentyna Andrés Lorenzo Ríos 2010-? - -
51. Honduras Osman Danilo Chávez Güity 2010-? - -
52. Maroko Nourdin Boukhari 2010-? - -
53. Kamerun Serge Branco 2010-? - -
54. Holandia Kew Jaliens 2011-? - -
  • Lista zawiera tylko tych piłkarzy, którzy wystąpili w przynajmniej jednym, oficjalnym meczu Wisły.
  • Pogrubiono nazwiska piłkarzy nadal grających w Wiśle.
  • Pominięto Rudolfa Patkolo, który podczas gry w Wiśle był już pełnoprawnym obywatelem Polski.
  • W przypadku Mauro Cantoro zastosowano podział - podano występy i bramki do 23 kwietnia 2008, czyli dnia otrzymania obywatelstwa polskiego, natomiast w nawiasach podano wszystkie oficjalne mecze i bramki w Wiśle.
  • Nie wyróżniono przerw w grze w Wiśle - przykładowo Brasilia był zawodnikiem Wisły w latach 1999 - 2000 oraz 2003, zapisano jako 1999 - 2003.
  • Stan na dzień: 31 lipca 2010.


Na podstawie własnej pamięci - posiłkowanej zamieszczonymi na naszej stronie biogramami i statystykami z www.90minut.pl.

Zobacz też